czwartek, 30 sierpnia 2012

Dlaczego wszyscy oglądają seriale?

Zastanawialiście się kiedyś dlaczego seriale są obecnie aż tak popularne? Scenarzyści prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych tematów, coraz bardziej ekscentrycznych bohaterów, którzy spodobają się producentom, a przede wszystkim widzom. Zaś stacje telewizyjne rywalizują ze sobą o laur pierwszeństwa w emisji najlepszych seriali. Stacja, która pokaże najciekawszy serial, zdobędzie największą oglądalność, a co za tym idzie zdobędzie status „tej pierwszej”, no i oczywiście dużo pieniędzy. Gdy serial jest dobry, włożone w produkcję serialu pieniądze bardzo szybko się zwrócą, a przede wszystkim widownia, która zasiadła do obejrzenia jednego sezonu, na pewno za rok zasiądzie przed telewizorami w tej samej liczbie, a może i nawet w większym gronie by śledzić dalsze losy swoich bohaterów. Co znowu procentuje większymi zyskami. Emitowanie seriali to inwestycja wieloletnia (myślę, że nie będzie barbarzyństwem porównanie jej do inwestycji w nieruchomości), bo przecież chcemy się dowiedzieć co stanie się w następnym sezonie, dlatego znowu zasiądziemy przed naszymi odbiornikami. Kolejną ważną rzeczą jest również fakt, że przyciągnięta przez jeden serial widownia może skusi się na kolejną, nową propozycję z ramówki stacji. No dobra, ale dlaczego w ogóle siadamy co tydzień przed telewizorem lub przed komputerem i oglądamy kolejny odcinek serialu? Jako, że odpowiedź na to pytanie w mojej głowie jest bardzo chaotyczna to spróbuję odpowiedzieć na nie w punktach.

Czas trwania odcinka, czyli magiczne 42 minuty (chyba, że to serial od HBO, to jakieś 55min, albo serial BBC to czasami nawet 90min). Czyli nie za krótko i nie za długo. Jest to długość idealna, nie za krótka, by zawrzeć w odcinku parę ciekawych wydarzeń, które będą trzymały widza w napięciu, oraz nie za długa by widza znudzić. W tym czasie można się zrelaksować, bądź zrelaksować i zbulwersować (nie wiem jak wy, ale czasami mam ochotę udusić scenarzystów za te clifhangery), można zdążyć zjeść obiad i odpocząć po ciężkim dniu na uczelni, bądź w pracy. Jak stwierdziła jedna z moich znajomych, gdyby miała po przyjściu do domu siąść i obejrzeć film, to by w ogóle nic nie obejrzała, bo jako przerywnik w rozkładzie dziennych obowiązków, film jest zdecydowanie za długi. A tak może obejrzeć serial i dalej wykonywać inne zajęcia, a potem znowu obejrzeć kolejny odcinek serialu. Zastopowanie filmu w połowie nie da nam już takiego efektu, albo nie wszystkim da ten sam efekt, bo nie wszyscy zapamiętają to, co się stało wcześniej i na czym skończyli oglądać film jakieś trzy – cztery godziny temu.

Przyjemność, która długo trwa. Niestety film się zaczyna i kończy w przeciągu dwóch-trzech godzin. Po tym czasie żegnamy się na zawsze z jego bohaterami (to znaczy zawsze możemy go obejrzeć kolejny raz), albo musimy czekać rok, albo czasami i dłużej na kolejną część. Z serialem jest o tyle fajnie, że w ciągu roku mamy kilkanaście odcinków i fakt są przerwy w ciągu roku w nadawaniu serialu, ale wiemy, że jesienią znowu spotkamy naszych bohaterów na dłużej. Dopóki scenarzyści nas nie zdenerwują i nie doprowadzą do szału przeciętnością kolejnych odcinków i sezonów, to przyjaźń z serialem trwa wiele lat (no chyba, że wcześniej niż my zrezygnujemy z oglądania serialu, producenci stwierdzą, że dalsza produkcja im się nie opłaca). Poza tym, nie wiem jak wy, ale ja lubię co tydzień spotykać moich ulubionych bohaterów i patrzeć  przez co ci bezwzględni scenarzyści kazali im tym razem przechodzić.

Związek długoletni. Jak już wspomniałam zazwyczaj gdy zaczynamy oglądać serial, który naprawdę przypada nam do gustu to ciężko jest się z nim rozstać, nie ważne jak durne rozwiązania podsuwają nam scenarzyści. Można powiedzieć, że jest to coś na kształt nałogu. Bardzo szybko przywiązujemy się do bohaterów serialu i czasami nawet z niepokojem albo z wielkim bananem na twarzy śledzimy dalsze ich losy. Czasami również czekamy na tę jakże satysfakcjonującą chwilę, gdy to nielubiany przez nas bohater dostaje po nosie, wtedy od razu robi nam się lepiej. Przede wszystkim jednak, zżera nas ciekawość, co stanie się potem, niestety taka już ludzka natura, że musimy wiedzieć co będzie dalej…

Oderwanie od codzienności. Macie tak, że czasami wydaje wam się, że na wasze głowy zostały zesłane już wszystkie plagi egipskie i nie macie siły, ani ochoty zastanawiać się jak sobie z tym wszystkim poradzić? Gdy tak się czuję, nie ma lepszego lekarstwa niż serial. Bo przecież bohaterowie seriali dostają od życia (czyli wszechwładnych scenarzystów i producentów) tak srogie baty, że w porównaniu z nimi, często nasze problemy to jedynie drobnostka. No bo jak oblanie egzaminu czy rozwalenie samochodu może się równać z tym przez co przechodzą postaci z naszych ulubionych seriali. Pomyślcie tylko ile złego doświadczyła już męczennica Elena i reszta jej przyjaciół z Mystic Falls. Albo wyobrażacie sobie, że lecicie samolotem, ten się rozbija na jakimś pustkowiu, a akcja ratunkowa jeszcze nie wyruszyła wam na pomoc (Grey's Anatomy), bądź że wasz ojciec został wrobiony i oskarżony o zabicie wielu ludzi w zamachu terrorystycznym, a wy trafiacie do poprawczaka i potem planujecie zemstę na ludziach odpowiedzialnych za waszą krzywdę i śmierć ojca (Revenge)? Nie jest łatwe życie serialowego bohatera, ale w porównaniu z nimi nasze życie, w większości przypadków, to przyjemny ciąg wydarzeń, który z pomocą drugiego człowieka jesteśmy w stanie przebrnąć. Może to egoistyczne, ale naprawdę lubię sobie czasem pooglądać tragedii serialowych bohaterów, by na moje problemy spojrzeć z dystansem i większą cierpliwością.

Dla każdego coś dobrego. Z każdym rokiem seriali przybywa, produkowane są nowe, tworzone są remaki mniej znanych seriali, bądź scenarzyści biorą na warsztat seriale powstałe w innych krajach i tworzą wersję odpowiadającą realiom ich kraju. A co najważniejsze kontynuowane są seriale, które znamy i lubimy, bo chyba człowiek tak ma, że jak coś zna i raz polubi, to przez długi czas będzie uważał to za dobre i często do tego wracał. Poza tym jeżeli spojrzymy na naszą telewizję to znajdziemy tam również wiele seriali, których nie mieliśmy okazji obejrzeć, bo np.: byliśmy za młodzi albo jeszcze nas wtedy nie było na świecie. Jeżeli wspomniałam telewizję, to królują w niej powtórki, dlatego też jeżeli coś przegapiliśmy to niekoniecznie musimy szukać tego w Internecie, wystarczy przejrzeć program TV. Ale ogólnie chodzi mi o to, że w tym natłoku serialowych produkcji nie sposób nie znaleźć takiego serialu, który nas zainteresuje i spełni wymagane przez nas kryteria. Obecnie mamy produkcje dla wszystkich przedziałów wiekowych, są też familijne, kryminalne, zaliczane do kategorii horrorów, w praktyce jest wszystko czego dusza zapragnie. Wystarczy tylko znaleźć to co nas interesuje i zacząć oglądać.

Nie taki diabeł straszny jak go malują. Kiedyś seriale uważane były za rozrywkę dla gospodyń domowych, których obowiązkiem było wychowywanie dzieci i prowadzenie domu. Nie mogły się równać z filmami, które zyskały status rozrywki wyższej. Teraz czasy się zmieniły i ciężko jest spotkać osobę, która nie ogląda jakiegoś serialu, gdyż seriale stały się rozrywką powszechną i ogólnie dostępną. A co najważniejsze są rozrywką na w miarę wysokim poziomie, z dobrym scenariuszem, realizacją, przyzwoitymi efektami specjalnymi (jeżeli takowych wymaga) i dobrą obsadą. Już nie jest tak jak kiedyś, kiedy aktorzy uciekali z seriali by robić karierę w świecie filmu. Rola w serialu stała się teraz zajęciem pożądanym, bo dobra serialowa rola potrafi przynieść czasami większą sławę, a tym samym lepsze zarobki niż dobra rola w filmie. Jako, ze świat napędzany jest przez pieniądz, a stałym zajęciem nikt nie pogardzi, to praca w serialu wydaje się być doskonałym zajęciem i dla tych którzy chcą podszkolić swój warsztat aktorski i w przyszłości zacząć grywać w filmach, również dla tych którzy nie zagrzali na długo miejsca w świecie filmu i muszą szukać źródła utrzymania, jak i dla tych którzy w świecie filmu już swoje zrobili, a teraz chcą spróbować czegoś innego. Tak więc, w obecnych czasach granie w serialach nie daje powodu jednym do strojenia żartów z drugich, a raczej stało się tematem rozmów na różnych imprezach, a nawet powodem do organizowania imprez, przyznawania nagród itd. To samo tyczy się oglądania seriali, bo jak to fajnie dowiedzieć się, że ktoś ogląda to samo i podyskutować z nim na ten temat.        

Jak wspomniałam seriale uzależniają i może czasami nie jesteśmy dumni z tego co oglądamy i nie zawsze przyznamy się do oglądania danego serialu. Ale czym byłoby życie bez małego guilty pleasure? Dlatego teraz muszę skończyć oglądanie drugiego sezonu Teen Wolf. Z naciskiem na muszę, bo znowu coś/ktoś mi przeszkodzi i nie będzie kiedy…

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Seriously again?

To nie mogło się udać, a jednak...
Tytuł postu może mało konkretny, ale zaraz wszystko wyjaśnię. Chodzi mianowicie o to, że znowu zaczęłam wariować na punkcie serialu, na punkcie którego wariować nie powinnam. No bo przecież to nie jest pierwszy serial o istotach nadprzyrodzonych, który oglądam/oglądałam i co najgorsze chyba nie ostatni z tej serii… No ale cóż począć, o gustach się nie dyskutuje, a chyba im dłużej studiuję, to tym bardziej mój gust się zmienia i nie mogę się tylko zdecydować czy na lepsze, czy na gorsze… Ale przejdźmy do konkretów. Po oglądaniu Moonlight (dlaczego zaprzestali produkcji tego serialu?, serio uwielbiałam go), The Vampire Diaries (których czwarty sezon dalej będę oglądać, ale cii nikt nie musi wiedzieć…), bardzo słabego, chociaż mającego swoje dobre momenty The Secret Circle i oczywiście po oglądaniu True Blood (z tym już skończyłam, bo poziom absurdu, nawet jak na konwencję tego serialu bił już wszelkie rekordy), nie myślałam że jeszcze kiedykolwiek sięgnę po serial, którego głównymi bohaterami będą wampiry/ wilkołaki/ czarownice i tym podobne istoty. A jednak, po przeczytaniu wielu pochlebnych opinii na temat Teen Wolf zaryzykowałam, obejrzałam pierwszy sezon (jak na razie) i trochę zwariowałam na jego punkcie. O to ostatnie siebie nie podejrzewałam, szczególnie że czym mogli mnie zaskoczyć, przecież już tyle widziałam, a przede wszystkim serial został wyprodukowany przez MTV. Tak przez MTV, tę stację muzyczną, która zapomniała, że jest stacją muzyczną i zazwyczaj królują tam reality show i programy w stylu „My sweet sixteen” czy „Pimp my ride”. Czy taka stacja mogła wyprodukować serial na w miarę wysokim poziomie, od którego można się trochę uzależnić? Niestety (albo stety) odpowiedź brzmi TAK (straszne, ale prawdziwe).
Uwaga, mogą wystąpić spojlery!

Serial opowiada o losach grupki nastolatków (no bo jakby amerykański serial dla nastolatków nie opowiadał o amerykańskich nastolatkach). Nasz główny bohater to Scott McCall tytułowy „Teen Wolf”, nie jest on jednak postacią, którą lubi się od pierwszej sceny. Szczególnie utrudnia to słaba gra Tylera Posey’a, na szczęście im dalej tym jego gra się polepsza. Najlepszym przyjacielem Scotta jest Stiles, grany przez świetnego Dylana O’Briena. Stiles, syn komendanta miejscowej policji, to chłopak, który w licealnej hierarchii społecznej zajmuje niezbyt wysokie miejsce. Jak to w takich sytuacjach zazwyczaj bywa, durzy się on w pięknej Lydii (Holland Roden), która umawia się z jednym z najpopularniejszych chłopaków w szkole, kapitanie drużyny lacrosse Jacksonie (Colton Haynes). Jest też oczywiście nowa dziewczyna w szkole Allison (Crystal Reed), obiekt uczuć i westchnień tytułowego nastoletniego wilkołaka. Nasz bohater nie wie jednak, że rodzina Allison skrywa sekret, który może, a nawet na pewno, stanie na drodze do szczęścia tych dwojga. Na drodze do ich szczęścia stanie również tajemniczy i nieobliczalny wilkołak Derek Hale (Tyler Hoechlin). 

Wydawać się może dziwne, że serial o takiej fabule, wyprodukowany przez stację, która nie zajmuje się zazwyczaj takimi projektami, zyskał sobie tyle fanów. Niektórych może dziwić fakt, że serial przebił się wśród innych projektów, których tematyka krąży wokół istot nadprzyrodzonych, bo przecież mamy trzymające się już długo na rynku The Vampire Diaries oraz True Blood i masę seriali podchodzących pod kategorie fantasy i teen drama, które pojawiają się co roku i zaraz znikają. Zaś Teen Wolf popełnił już dwa sezony (chwilowo skończyłam oglądanie pierwszego) i popełni sezon trzeci o ilości odcinków dwa razy dłuższej niż poprzednie dwa sezony. Jak to się mówi, serial ten musi posiadać „to coś”. Muszę przyznać, że włączyłam pilot serialu z myślą, że kolejnego odcinka na pewno nie obejrzę. Ta myśl ulotniła się gdzieś daleko po jakichś 20 minutach oglądania. Myślałam, że serial będzie niesamowicie kiczowaty, a okazał się w miarę dobrze zrealizowanym serialem, którego nie powstydziłaby się niejedna stacja telewizyjna. Co najgorsze okazał się serialem, od którego ciężko się jest oderwać, jeżeli wiecie o czym mówię (to oczekiwanie i radosny uśmiech na twarzy kiedy włącza się kolejny odcinek jest bezcenne). Wspomniałam, że Teen Wolf ma „to coś”, ale nie potrafię tego zdefiniować, na pewno składa się na to wiele czynników, począwszy od obsady, a skończywszy na realizacji.

Główną zaletą serialu jest dynamizm. Wydarzenia następują po sobie bardzo szybko, można powiedzieć, że „ciągle się coś dzieje”. Postacie nie są płytkie, scenarzyści postarali się by każda postać dostała szansę by rozwinąć skrzydła i pokazać swój pełny potencjał. Co jest fajne, to gdy odejmiemy wszystkie te nadnaturalne elementy, to dostajemy bohaterów, z którymi możemy się utożsamiać. Bo przecież każdy był w liceum i wie jak to jest zmagać się z innymi uczniami, przeżywać pierwsze miłości i tolerować dziwne wręcz zachowania nauczycieli. Kolejna zaleta serialu to klimat w jakim jest utrzymany. Nocne sceny wyszły naprawdę dobrze, jak i sceny z treningów i meczy lacrosse są momentami można by rzec widowiskowe, dobrze prezentowałyby się na dużym ekranie. W ogóle sceny meczy są chyba najlepiej zrealizowanymi scenami w całym serialu. Mamy tu masę efektów specjalnych, jak i nie brakuje w nich idealnie wpasowanego humoru.  Jednak najmocniejszą stroną „Teen Wolf” jest zgrabne łączenie różnych filmowych gatunków i konwencji, począwszy od horroru, przez romans i skończywszy na komedii. To sprawne przeplatanie się wątków strasznych i śmiesznych sprawia, że widz spodziewając się najgorszego dostaje dawkę porządnej rozrywki i zamiast krzyczeć ze strachu dostaje ataku głupawki.

Co rzuca się w oczy, to fakt, że twórca serialu Jeff Davis odszedł od ostatnio popularnej konwencji, mówiącej, że główny bohater historii o istotach nadprzyrodzonych powinien być płci żeńskiej. Jak przyzwyczajono nas w innych serialach o tej tematyce wszyscy ratują główną bohaterkę. W Teen Wolf oszczędzono nam tego i w miejscu głównego bohatera umieszczono nastolatka, a co więcej już w pierwszym odcinku rzucono go na głęboką wodę. Nie dość, że zostaje ugryziony przez jakąś bestię terroryzującą okolice, musi się dowiedzieć co to za bestia i co niesie ze sobą zadana przez nią rana, to jeszcze zakochuje się w nowej uczennicy. Na szczęście ma przy sobie przyjaciela, który zawsze mu pomoże i służy radą oraz pomysłami mającymi wydobyć ich z tarapatów (zazwyczaj jednak wpakowuje ich w nowe, ale przynajmniej ma jakieś pomysły). Stiles dobrym przyjacielem jest, ale w każdej przyjaźni są jakieś granice. Dlatego gdy egoizm Scotta sięga zenitu Stiles nie jest mu dłużny. Pod przykrywką pomocy, Stilinski potrafi się zemścić na przyjacielu w sposób przemyślany i niezwykle zabawny dla widza. Jeżeli jesteśmy przy Stiles’ie to postać ta, dostała chyba najlepsze teksty (jak sam odtwórca tej roli stwierdził w jednym z wywiadów, jest to wynagrodzenie braku super mocy). Jeżeli  wybuchamy śmiechem, to wtedy kiedy na ekranie gości Stilinski, a w szczególności kiedy na ekranie gości duet Stiles i Derek. To chyba ulubiona para fanów serialu, bo dostali oni już nawet swoją nazwę „Sterek”, a i gifów i fanartów na tumblr są niewiarygodne ilości. Co jest urocze aktorzy, chyba ku uciesze fanów, również robią sobie z domniemanego bromancu swoich bohaterów żarty. Postaci kobiece zaś, w pierwszym sezonie, wypadają dość blado na tle męskiej części obsady. Allison ma jedynie przebłyski bycia na prawdę ciekawą postacią, jednak w większości czasu antenowego snuje się bez celu po ekranie. W porównaniu z nią, aż miło patrzy się na postać Lydii, która ma swoje zdanie, robi to co chce, a żeby być lubianą i popularną nie tylko modnie się ubiera, ale jak na ironię udaje głupią. Momentami zachowuje się dosłownie jak idiotka, ukrywając przed ludźmi swoje niezwykle wysokie wyniki w nauce. Najbardziej irytującą postacią jest jednak Jackson, pan wielkie ego, który jak mówi że coś chce, to ma to mieć. Zaś zaraz w kolejce po nim do tytułu najbardziej irytującej postaci jest Derek, pan jestem dużym, strasznym wilkołakiem i wszyscy mają tańczyć jak im zagram. Na szczęście wraz z kolejnymi odcinkami postać ta nabiera przysłowiowych „rumieńców” i z bohatera, który chyba w początkowym założeniu miał przy każdym pojawieniu się na ekranie rozsiewać wokół siebie aurę tajemniczości, wyszedł bohater na widok którego zamiast wstrzymywać oddech to powstrzymujemy głupkowaty uśmiech. 

Stiles vs Derek
Mimo tych wszystkich zalet, serial nie ustrzegł się pewnych błędów. Czasami niektóre wątki się nie kleją, albo są za bardzo przeciągane. Efekty specjalne, jeśli chodzi o wilkołaki, ich wygląd, sposób poruszania się i walczenia, pozostawiają wiele do życzenia. Gdy jednak przymkniemy na to oko, to dostaniemy bardzo dobry serial, którego targetem miała być młodzież, ale ku zdziwieniu wielu osób, serial trafił do bardzo szerokiej widowni. Teraz zaczynam oglądanie drugiego sezonu i nie omieszkam podzielić się później moimi spostrzeżeniami.             

niedziela, 19 sierpnia 2012

Był raz sobie film, czyli Mirror Mirror

 Ostatnio twórcy filmowi i serialowi wzięli na warsztat najbardziej znane bajki i baśnie, jednak nie we wszystkich przypadkach wyszło im to na dobre. I tak powstał serial Grimm i trochę według mnie gorsze Once upon a time, z którego oglądania zrezygnowałam ze względu na zbyt wysoki poziom naiwności i bezsensowności zachowań głównych bohaterów (na początku byłam bardzo oczarowana tym pomysłem na serial, ale niestety im dalej tym było gorzej). O ile w serialach zajęto się dużą paletą baśni, to w dwóch baśniowych filmach powstałych w tym roku uparto się na historię królewny Śnieżki. I chyba w obu przypadkach nie wyszło im to na dobre. Królewnę Śnieżkę i Łowcę obejrzałam w kinie i muszę przyznać, że wizualnie niesamowicie mi się spodobała, jednak w kinie miałam problem z powstrzymaniem się od komentowania, bo w niektórych momentach absurdalność niektórych wydarzeń, nawet jak na baśń, biła wszelkie rekordy. Dziś jednak nie będzie o filmie Sandersa, w którym najciekawszą i chyba najbardziej realną postacią był tytułowy Łowca, a o Mirror Mirror (w tekście mogą wystąpić małe spojlery).

Jabłko było i chyba w dużo ciekawszym wydaniu niż w popularnych wersjach baśni...
Na Królewnę Śnieżkę wybierałam się do kina jak sójka za morze i w końcu skończyło się na tym, ze przypomniałam sobie o filmie dopiero teraz i obejrzałam go w domowym zaciszu. Jako że film oglądałam będąc bardzo zmęczoną to niezwykle przypadł mi do gustu. Jest to kino lekkie i przyjemnie i przez cały czas swojego trwania cieszy oczy. Tak jak Królewna Śnieżka i Łowca, ta wersja baśni również zachwyca wizualnie. Twórcy uraczyli nas przepięknymi scenografiami (akcja toczy się w dwóch sceneriach: w pałacowych wnętrzach i w lesie, ale mimo to uważam, że scenografowie i graficy komputerowi przyłożyli się do swojej roboty, bo nawet na ekranie komputera efekt zachwycał). Skoro zaczęłam omawiać film od strony wizualnej to trzeba przyznać, że Śnieżka dostała najładniejsze stroje, w porównaniu z nią królowa ubrana była bezgustownie i dziwnie (jedynie suknia ślubna dawała radę, naprawdę, jakieś dziwne kołnierze i bufoniaste rękawy sprawiły, że Julia Roberts straciła figurę). Książę zaś jakoś nader często gubił garderobę, ale zjawisko to nie było aż tak niepokojące jak zagubiona figura pani Roberts.
 
Jeżeli chodzi o fabułę to zaserwowano nam tutaj „trochę” odbiegającą od oryginału historię. Z podobieństw jest tyle, że królowa umiera, osieracając Śnieżkę (Lily Collins), król (Sean Bean) bierze za żonę złą królową (Julia Roberts), która potem króla się pozbywa, a Śnieżkę trzyma pod kluczem, a potem wydaje rozkaz zabicia królewny, no i to by było na tyle podobieństw, chociaż mamy tu jeszcze siedmiu krasnoludków no i księcia, reszta to już wolna amerykanka. Chyba żeby nie robić konkurencji drugiej produkcji z filmu wyrzucono łowcę, jednak nie ma się o co martwić, jego miejsce zajął wierny sługa królowej. Dostał on w filmie jedną z najlepszych scen komediowych, po której musiałam wcisnąć pauzę, bo napad śmiechu i nadmiar łez nie pozwalały na dalsze oglądanie (od tej pory radzę omijać szerokim łukiem wszystkie koniki polne). Muszę przyznać, że Julia Roberts grała nieźle, jej królowa była zabawna w tym swoim okrucieństwie i egoizmie, dostała również parę fajnych tekstów. Co mi się nie podobało to lustro, a raczej jego dziwne umiejętności (zamiast lustra mamy tajemnicze przejście w stylu tego z Opowieści z Narnii, o co tu chodziło nie bardzo wiem). Nie przypadł mi do gustu również książę, ale biorąc pod uwagę tę drugą produkcję, to swojego konkurenta bił na głowę. Mimo to był bucem i w większości scen, w których się pojawiał bardziej irytował niż śmieszył. Jedyna sytuacja, w której był śmieszny to wtedy, kiedy zła królowa potraktowała go eliksirem w innych niestety zawodził. Krasnoludki również zamiast śmieszyć momentami wręcz denerwowały, jednak to nie wina aktorów, a raczej scenarzystów, którzy nie obdarzyli ich zbyt dobrymi tekstami i nie wymyślili zbyt dobrych dowcipów, jak na komedię tego typu przystało.

Wszystko pięknie i uroczo tylko co się stało z jej głosem w polskim dubbingu?
Jednak wszystkie te minusy, które wymieniłam nie mogą równać się z miernością dubbingu (niestety zmuszona byłam do obejrzenia filmu w polskiej wersji językowej). Zastanawiam się kto wybierał ludzi do dubbingu i dlaczego potrafił tak fajnie dobrać aktorów/ ich głosy, a popełnił wręcz zbrodnię wybierając do dubbingu Śnieżki Martę Żmudę-Trzebiatowską. Kiedy zła królowa, mówiąc głosem Agaty Kuleszy była naprawdę dobra, bardzo pasowała, to ilekroć Śnieżka otwierała buzię na mojej twarzy pojawiał się grymas. Nie chcę tu obrazić aktorki, nic z tych rzeczy, po prostu uważam, że jej głos nie pasował do postaci, pod którą ów głos podkładała. Nie wiem kto pomyślał, że głos 28-letniej kobiety będzie pasował 18-latce, no cóż w Polsce wszystko jest możliwe…  Może gdybym film oglądała w oryginalnej wersji językowej miałabym inne wrażenia, jednak biorąc pod uwagę, że wszystkiego mieć nie można i nie ze wszystkimi film z napisami obejrzeć można, to muszę przyznać że film jako taki mi się spodobał. Jednak jeżeli ktoś się spodziewał dobrego kina to mocno się rozczaruje, bo do tego filmu trzeba podejść tak jak zła królowa do Śnieżki, czyli mniej więcej tak: film się obejrzało, film się zapomniało.                    

wtorek, 14 sierpnia 2012

Piękne otwarcie i trochę gorsza reszta, czyli XXX IO w Londynie

XXX Igrzyska Olimpijskie, które rozgrywały się w Londynie dobiegły końca i wydaję mi się, że warto byłoby je podsumować. Może nie jestem do tego odpowiednią osobą, ale swoją subiektywną ocenę przecież mogę przedstawić, prawda?

Na początek trzeba przyznać, że otwarcie tych igrzysk było naprawdę spektakularne i bardzo dobrze pomyślane. Danny Boyle wymyślił świetny scenariusz i w przepiękny sposób pokazał swoją artystyczną wizję historii Wielkiej Brytanii światu. Mogliśmy również zobaczyć z czym może się nam kojarzyć brytyjska kultura. W ciekawy sposób zaprezentowano najsłynniejsze postaci z angielskich książek, jak i zaprezentowano najbardziej znane piosenki sławnych brytyjskich wokalistów i grup muzycznych. Z wielką przyjemnością i głupkowatym uśmiechem na twarzy obejrzałam krótki film, w którym zdecydowała się zagrać brytyjska królowa, która na koniec filmu wyskakuje wraz z Jamesem Bondem z helikoptera. Zakończenie igrzysk było równie spektakularne co otwarcie. Pochwalić trzeba Brytyjczyków również za to, iż londyńskie igrzyska były najbardziej ekologiczne w historii. To są chyba największe pozytywy tych igrzysk, bo jeżeli chodzi o organizację i maskotkę (o co chodzi z tą maskotką?) to w wielu przypadkach pozostawia ona wiele do życzenia. Przede wszystkim dobór przez MKOL sędziów według mnie nie był najlepszy. Nie rozumiem jak na tak prestiżowych zawodach sportowych sędziowie mogą popełniać „szkolne” błędy? Najbardziej raziło mnie to podczas zmagań siatkarzy, kiedy to sędzia liniowy nie zauważa, że piłka całym obwodem przekroczyła końcową linię, albo gdy sędzia główny nie widzi czy siatkarze skaczący do bloku, jakieś 50cm od niego, dotknęli siatki albo piłki czy nie… Rozumiem pomylić się raz czy dwa, ale kilkanaście? To już uwłacza wszystkiemu. Albo sytuacja z niemiecką młociarką, kiedy to zawodniczka nie pali próby, a sędzia podnosi czerwoną chorągiewkę i rzut nie zostaje zmierzony. Po czym po złożeniu przez Niemców protestu i przeanalizowaniu nagrań wideo okazało się, że rzut był dobry (co widzieli na powtórkach wszyscy prócz sędziego), a co najważniejsze wart brązowego medalu. I co robił ten sędzia kiedy Niemka stała w kole? Podziwiał znicz olimpijski?

Drugą sprawą są transmisje telewizyjne. Super, że telewizja udostępniła aż tyle godzin transmisji ze wszystkich dyscyplin rozgrywanych podczas igrzysk. Wszystko świetnie, ale można było pomyśleć kto to teraz wszystko będzie komentował? Bo okazało się, że brak jest kompetentnych komentatorów. Czasami aż uszy więdły od tych komentarzy, mylono najprostsze sportowe terminy, używano określeń z innych dyscyplin. Rozumiem, że bycie komentatorem nie jest zawodem łatwym i naprawdę podziwiam ludzi parających się tym zajęciem, ale czasami może warto mówić mniej niż za dużo i bez sensu. Co więcej złościło mnie (i chyba nie tylko mnie) snucie nikogo nieinteresujących historii pt.: „Co było 50 lat temu…”, kiedy to nasi reprezentanci walczyli o jak najlepsze lokaty, realizator nam ich nie pokazywał, a i komentator nie był skory do podzielenia się informacjami odnośnie ich startów, bo to „Co było 50 lat temu…” było ważniejsze akurat w tym momencie. Najgorzej zaś komentatorzy zdenerwowali mnie wtedy gdy nasi reprezentanci w biegu na 800m biegli w półfinałach, na TVP komentatorzy nie zauważyli że odbył się trzeci półfinał i że ostatecznie Polacy nie awansowali do finału, zaś na Eurosporcie komentator stwierdził, że Lewandowski awansował i musi pomyśleć nad taktyką w finale… Ciekawe jak mógł awansować skoro był dziewiąty, a do finału wchodzi ośmiu zawodników? Nie wiedziałam czy mam się z nich śmiać czy płakać… O studiu olimpijskim już chyba lepiej nie wspominać. Sama akcja internetowa odnośnie usunięcia jednej z pań ze studia jest wystarczającym komentarzem… Mogę powiedzieć tylko, że miło słuchało się zaproszonych do studia gości (oprócz Pana, który gościł gdy były transmisje zawodów pływackich, on jakoś nie przypadł mi do gustu): Szymona Kołeckiego, Pawła Papke, a przede wszystkim Sebastiana Chmarę, którzy naprawdę wiedzieli o czym mówili.

Kolejną sprawą są wywiady przeprowadzane ze sportowcami po ich startach. Jak dobrze wiemy przyjemnie się słucha wywiadu ze sportowcem, który wygrał. Nie denerwują nas wtedy głupie i bezsensowne pytania zadawane przez przeprowadzającego wywiad. Kiedy jednak sportowiec przegrywa to dziennikarz zadając pytania powinien wykazać odrobinę taktu, czego niestety naszym dziennikarzom często brakowało. Jako przykładem posłużę się tu wywiadem przeprowadzonym z naszą tyczkarką Anną Rogowską, która w finale skoku o tyczce spaliła wszystkie próby i nie zaliczyła ani jednej wysokości. Uważam, że taka porażka jest już tak strasznym przeżyciem dla sportowca, że nie potrzebuje on się dodatkowo denerwować i tłumaczyć przed jakimś dziennikarzem dlaczego mu  nie wyszło. Nasza reprezentantka długo zmagała się z kontuzjami, jednak udało jej się wywalczyć minimum i pojechała na olimpiadę, mówiąc ze będzie walczyć, ale na medal szanse były nikłe. Dziennikarz zamiast po porażce podnieść Annę Rogowską na duchu zadaje pytanie w stylu „A Pani to w ogóle przygotowywała się do tego startu, czy o tak sobie pojechała na olimpiadę?” (nie pamiętam dokładnie pytania, ale sens był mniej więcej taki). Używając kolokwialnego zwrotu: dałabym gościowi w zęby. Podziwiam spokój i opanowanie naszej tyczkarki, która na to pytanie odpowiedziała. Ogólnie oglądając wywiady ze sportowcami, którzy swoją walkę o medale przegrali miałam tylko jedno skojarzenie, że dziennikarze „kopią leżącego” i to by chyba był najbardziej trafny komentarz.   

Na koniec wypadałoby poruszyć temat dotyczący postawy naszych reprezentantów. Po naszej czołowej tenisistce można się było spodziewać wszystkiego, ale nie tego co zaprezentowała na korcie i poza nim. Wypowiedź, że olimpiada nie jest dla niej ważnym turniejem (skoro za dojście do finału Wimbledonu zarobiła ok. 3mln zł, a za złoto olimpijskie dostałaby jedynie ok. 110 tys. zł, no to fakt, olimpiada jest mało ważna) wzbudziła nie tylko falę krytyki wśród fanów, ale i wśród sportowców. Jak stwierdził nasz dyskobol na olimpiadę jedzie się po to, żeby jak najlepiej zeprezentować swój kraj i dumnie nosić orzełka na piersi, a nie dla pieniędzy. Nawet Wojciech Fibak, który podczas meczów bronił naszej tenisistki i chwalił jej grę, to na koniec turnieju wyraził swoją opinię na jej temat, która nie była już tak pochlebna jak uprzednio. Porażki naszych reprezentantów zawsze bolą jednakowo, ale chyba najbardziej zabolała mnie porażka naszych siatkarzy halowych, których dopingowałam, dopinguję i dopingować będę, ale patrząc na ich grę podczas igrzysk było mi niezwykle przykro. Bo oglądając Ligę Światową po raz pierwszy od dłuższego czasu widziałam „drużynę”, ludzi którzy rozumieją się bez słów i którym przebywanie i granie razem sprawia przyjemność, nawet jeśli coś nie wychodzi. Na olimpiadzie tej „drużyny” już nie widziałam. Może to presja, może zbyt wielkie oczekiwania względem chłopaków, nie wiem, wiem tylko, że gdy znowu będą grali, ja zasiądę przed telewizorem i będę ich dopingować… 

Przytoczę jeszcze słowa naszego złotego medalisty w podnoszeniu ciężarów Adriana Zielińskiego, który w jednym z wywiadów przytoczył wypowiedź Szymona Kołeckiego (człowieka, który po operacji kręgosłupa wrócił do podnoszenia ciężarów i zdobył swoje drugie srebro na igrzyskach w Pekinie), że olimpiadę dobrze przygotowany sportowiec wygrywa głową, a nie siłą mięśni. Szkoda, że wielu naszym sportowcom tej „głowy” zabrakło, bo może zamiast tych, już chyba standardowych dla nas, 10 medali byłoby ich więcej. Tematów takich jak: wysyłanie sportowców za zasługi, albo postawę naszych Polskich Związków sportowych, ich brak wsparcia, a wręcz utrudnianie sportowcom życia, chyba lepiej nie będę poruszać. Szkoda słów na to, czego się dopuszczają. Może te igrzyska będą dla nas przebudzeniem takim, jakim dla Brytyjczyków były igrzyska w Atlancie gdzie zdobyli tylko jedno złoto. Może w Rio przekroczymy w końcu tę dziesiątkę. Może i dziennikarze przestaną sztucznie kreować faworytów i robić wokół nich tyle zamieszania, przecież i tak większość ludzi zasiądzie przed telewizorami by dopingować „naszych”, a może nie… Dobra koniec gdybania. Pożyjemy, zobaczymy…     
   

środa, 8 sierpnia 2012

„The Dark Knight Rises”, czyli dziękuję panie Nolan za ponad 2h dobrego kina

Tak jak wszyscy ostatnio wybrałam się do kina żeby przekonać się na własnej skórze czy pan Nolan i spółka podołali i zakończenie trylogii o Batmanie trzyma wcześniej wyznaczony przez The Dark Knight poziom, czy też The Dark Knight Rises to film, który tych wysokich oczekiwań nie spełnił. Wybieram pierwszą opcję. Dla mnie The Dark Knight Rises jest filmem dobrym, nie wybitnym, ale dobrym, który spełnia swoje zadanie i w całkiem dobrym stylu kończy serię filmów Nolana o Batmanie.

Na początku muszę napisać, że nie należę do grona miłośników komiksów, nigdy sama się nimi nie zainteresowałam, a i żaden z moich znajomych również nie przejawiał nadmiernego entuzjazmu na ich punkcie. Stąd jeżeli coś pokręcę to proszę o wybaczenie i będę wdzięczna za wytknięcie mi najbardziej rzucających się w oczy błędów. Z drugiej strony uwielbiam filmy Nolana. Od kiedy obejrzałam Prestiż (ilekroć film ten leci w telewizji oglądam go z równie dużym zainteresowaniem co za pierwszym razem) pan Nolan stał się jednym z moich ulubionych reżyserów. Ale, przejdźmy do rzeczy.

Akcja The Dark Knight Rises rozpoczyna się osiem lat po wydarzeniach z Mrocznego Rycerza. Po tym jak Batman wziął na siebie winę za śmierć Harveya Denta i stracił ukochaną, Bruce zaszył się w swojej posiadłości i odciął od świata zewnętrznego. Jego firma zaczęła podupadać a i on zaczął wyglądać niezbyt korzystnie (oczywiście Christian Bale schudł tak, że aż szkoda na niego patrzeć). Większość ludzi postawiła krzyżyk na Batmanie, a na micie dzielnego i jakże honorowego człowieka – Harveya Denta, odbudowano spokój i porządek w Gotham, zamykając za kratkami większość niebezpiecznych przestępców grasujących po jego ulicach. Jednak do czasu… Jak widać fabuła filmu jest prosta jak drut, ale film jest tak skonstruowany że podczas seansu nie irytuje to widza w takim stopniu żeby zaczął ziewać. Wręcz przeciwnie, przez większą część film trzyma tempo, wydarzenia następują po sobie w miarę szybko bez zbędnych, niepotrzebnych nikomu przerywników. Oczywiście jak poprzednie filmy Nolana, ten również jest utrzymany w poważnym, momentami wręcz patetycznym nastroju. Osobiście nie przeszkadza mi to, uważam że jest to taki „znak rozpoznawczy” reżysera, on wymyślił sobie ten nastrój i trzymał się tego do końca.

Jak w większości filmów Nolana, mocnym punktem The Dark Knight Rises jest obsada. Mamy Christiana Bale’a, który może nie zachwyca, ale również nie zawodzi. Czytałam opinie mówiące o tym, że w Batmanie jest zbyt mało Batmana, ale uważam że jak na tak dużą ilość równie ważnych bohaterów, Batman przebywał relatywnie długo na ekranie, a i nie płakałam gdy z niego znikał. Trzeba oddać Michael’owi Caine’owi, że jak zwykle był niezwykle przekonujący. Jego Alfred jest moją ulubioną postacią z całej serii filmów i mimo, że nie dostał zbyt dużo do zagrania to każda jego obecność na ekranie wzbudza w widzu gamę silnych emocji. Skoro zaczęłam omawiać każdego aktora, to pociągnijmy tę listę dalej. Joseph Gordon-Levitt jako młody policjant był bardzo miłą odmianą po snującym się sennie po ekranie, na początku filmu, Brucie. Od granej przez niego postaci bije energia, zaangażowanie i nieustępliwość, czyli wszystko to co powinno cechować Batmana, a co nasz główny bohater znajduje dopiero gdzieś w połowie filmu. Niestety nie mogę napisać dużo pozytywów o Marion Cotillard. Jej postać poznajemy już na początku, ale nie wywiera ona żadnego wrażenia, ani nie denerwuje, ani nie sprawia, że z niecierpliwością czekalibyśmy na jej następne pojawienie się na ekranie. Przez prawie cały film jest nijaka i wypada blado na tle pozostałych aktorów. Tego zaś na pewno nie można powiedzieć o Garym Oldmanie i Morganie Freemanie. Pierwszy z panów jak zwykle nie zawiódł i utwierdził mnie w przekonaniu, że wielkim aktorem jest. Jego komendant Gordon, który cały czas wini się za swój wybór, który podjął osiem lat wcześniej, myśląc że wybiera mniejsze zło, to jedna z najciekawszych postaci w tym filmie. Zaś ten drugi pan, mimo że nie miał dużej roli to wykorzystał swój „czas antenowy” w stu procentach.

Przyznaję się po raz kolejny bez bicia, że moje wątpliwości co do obsadzenia jakiejś aktorki w danej roli okazały się niesłuszne. Tak było w przypadku Miechelle Williams jako Marilyn i tak jest w przypadku Anne Hathaway. Aktorka tchnęła w postać Kobiety Kot drugie życie i poradziła sobie z tą rolą wyśmienicie. Razem z Christianem Balem stworzyli na ekranie świetny duet. Również ze swoją rolą poradził sobie Tom Hardy. Jego Bane od pierwszej sceny wzbudza strach i niechęć, ale wydaje mi się, że również ciekawość. Chcemy wiedzieć dlaczego jest taki jaki jest. Niestety, uważam, że twórcy filmu nie dają widzowi wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie. Ostatecznie poznajemy jego motywy, ale jak dla mnie nie są one wyczerpujące na czym całokształt tej postaci traci.

Film pod względem wizualnym wygląda bardzo dobrze. Muzyka skomponowana przez Hansa Zimmera znowu zachwyca i idealnie współgra ze scenami na ekranie dopełniając nastrój. Za minus trzeba uznać to, że momentami nastrój ten był zbyt poważny, wręcz pompatyczny. A na to najbardziej wpływały wygłaszane przez bohaterów przemowy. Momentami wyglądało to tak jakby bohater miał wyjąć karteczkę i po prostu odczytać to co ma powiedzieć by podnieść na duchu, usprawiedliwić się czy wystraszyć innych. I znowu najgorzej wychodzi na tym postać Bane’a, który według mnie powinien wzbudzać strach przez nie ujawnianie swoich intencji, a za to za każdym razem twórcy serwują nam długą przemowę Bane’a wypowiadaną dziwnie zmodyfikowanym głosem. Przymykając oczy na te niedogodności otrzymamy kawał całkiem niezłego, a nawet dobrego kina. Muszę przyznać, że ani razu nie nudziłam się w kinie i ani razu nie spoglądałam na zegarek. Może po genialnym trailerze spodziewałam się jeszcze czegoś lepszego, ale nie mogę powiedzieć że się zawiodłam.        

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Smash, czyli „Let me be your star”


Telewizja NBC ma to do siebie, że seriale obyczajowe mają ostatnio problem z zagoszczeniem na dłużej na ich antenie. Stąd wypadałoby się zatrzymać i napisać parę słów o produkcji, która wystartowała w tym roku, dostała szansę na pokazanie całego sezonu oraz zielone światło na realizację drugiego. Mowa tu o Smash, serialu, który zagląda za kulisy tworzenia broadwayowskiego musicalu. Tematyka ciekawa, ale bądźmy szczerzy nie jest to tematyka, która zainteresuje rzeszę widzów. Bo o ile w Stanach i Wielkiej Brytanii musicale są w miarę popularne to w innych krajach nie zajmują aż tak wysokiej lokaty w popkulturalnym świecie. Skąd więc ten „sukces” serialu?

Po pierwsze wydaje mi się, że gdyby nie sukces Glee, Smash nie miałoby racji bytu, prawdopodobnie w najlepszym wypadku skończyłoby się na kilku odcinkach. I kiedy Glee spuściło z tonu w trzecim sezonie na horyzoncie pojawiło się Smash i podkradło część widowni Glee. Smash reklamowane było jako Glee dla dorosłych, ale naprawdę nie wiem skąd to porównanie bo oprócz tego, że oba seriale kręcą się wokół tematyki musicalowej to są od siebie bardzo różne.

Głównym wątkiem serialu jest ukazanie mechanizmu powstawania musicalu: znalezienie odpowiedniego tematu, który trafi do widowni i dostarczy ciekawych pomysłów na piosenki, znalezienie odpowiedniego reżysera, trudności związane z wyprodukowaniem musicalu, pozyskaniem sponsorów oraz problemy ze znalezieniem gwiazdy, która przyciągnie widownię i sprawi, że właśnie ten musical stanie się kolejnym hitem na Broadwayu. Wszystko to zostało świetnie wykorzystane do opowiedzenia historii bohaterów odpowiedzialnych za poszczególne etapy tworzenia kolejnego „dzieła”. I tu trzeba przyznać, że obsada serialu została dobrana naprawdę dobrze. 

Która Marilyn wygra?







Mimo początkowych zgrzytów w grze Katharine McPhee jej bohaterka w trakcie kolejnych odcinków staje się coraz bardziej znośna. Grana przez nią postać Karen Cartwright jest prostą, naiwną dziewczyną, wychowaną w małym miasteczku, która przyjeżdża do NY żeby zostać gwiazdą. Oczywiście wszystko idzie jak po grudzie. Kolejne castingi się nie udają, rodzice nie są zachwyceni drogą życiową jaką wybrała ich córka. Jedynie chłopak Karen jest przy niej i wspiera ją w jej dążeniu do zostania gwiazdą Broadwayu. Przeciw niej do walki o rolę w nowo tworzonym musicalu staje Ivy Lynn, w tej roli Megan Hilty, która zasłynęła rolą Glindy w Wicked. Ivy to dziewczyna, która już od dłuższego czasu próbuje zabłysnąć w świetle reflektorów i która wie czego chce. Dla roli jest gotowa na wszystko. Mimo, że nie powinniśmy jej lubić, to postać ta w pewnym stopniu wzbudza sympatię widza i nie do końca wiadomo której z bohaterek mamy kibicować.

Jednak wydaje mi się, że jeżeli chodzi o sympatię widza, to jej większość kradnie bohaterka grana przez Debre Messing. Oglądając z nią kolejne sceny chcemy żeby jej się wszystko udało. Żeby wraz z Tomem (Christian Borle) stworzyli genialne piosenki oraz aby ich musical okazał się wielkim hitem. Anjelica Huston jako producentka, kobieta zraniona i zarazem dumna, która chce udowodnić mężowi, że sama potrafi wyprodukować musical również budzi sympatię, ale i szacunek. Najbardziej jednak zmienną postacią jest postać reżysera grana przez Jacka Davenporta. Gburowaty, a za chwilę czarujący, cham a następnie empatyczny i wrażliwy człowiek przy tym niezwykle charyzmatyczny. Jego postać zmienia się jak w kalejdoskopie i to chyba jest jego największą zaletą. Nigdy nie wiemy jak postąpi, kogo pochwali, a kogo zrówna z ziemią. Osobiście uważam go za najciekawszą z postaci w tym serialu.

Czyż nie są sympatyczni? A może to tylko pozory?
Ważną częścią serialu są oczywiście piosenki. Kompozycje stworzone na potrzeby serialowego musicalu są bardzo dobre i szybko wpadają w ucho. Również nowe aranżacje znanych z list przebojów piosenek są ciekawe, ale raczej nie lepsze od oryginałów, mimo to przyjemnie się ich słucha. Trzeba przyznać, że osoby wyznaczone do ich śpiewania śpiewać potrafią co zdecydowanie podnosi ocenę jakości serialu. Choreografie, charakteryzacje jak i scenografie stanowią dopełnienie tego co kocham w musicalach – niepowtarzalnego klimatu, w tym przypadku klimatu starego Hollywood. Dla mnie również ogromnym plusem serialu są cudowne zdjęcia NY. Przez parę ładnych chwil w każdym odcinku możemy podziwiać to miasto za dnia jak i nocą. Akcja wielu seriali rozgrywa się w NY jednak tutaj możemy zobaczyć Broadway i przez sekundę poczuć się jak jedna z gwiazd mijając wraz z bohaterami kolejne teatry i kluby.

Na koniec wypadałoby wspomnieć, że musical stworzony na potrzeby serialu opowiada o życiu Marilyn Monroe, o której ostatnio na nowo przypomniało sobie Hollywood. Mieliśmy ostatnio o niej książki, biografie jak i film My week with Marilyn, który muszę przyznać że bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Za Michelle Williams nie przepadam, a w tym filmie zupełnie mi nie przeszkadzała wręcz przeciwnie, przez cały seans pamiętam, że ze zdumieniem oglądałam film w którym nie widziałam Michelle, a cały czas patrzyłam na Marilyn. W serialu, a dokładniej w serialowym musicalu obserwujemy Marilyn jako gwiazdę kina, ale również jako zagubioną, osamotnioną kobietę, która traci kontrolę nad własnym życiem. Wydaje mi się, że twórcy serialu próbowali również obdarzyć odrobiną cech i charakteru i wyglądu Marilyn każdego z bohaterów, co według mnie im się udało i w ostatecznym rezultacie wypadło naprawdę ciekawie. Zastanawiam się tylko jak potoczą się dalsze losy serialu. Smash dostało od NBC zamówienie na drugi sezon, podobno ma być nowy musical, nowe postaci. A co z tego wyniknie, dowiemy się najprawdopodobniej na początku przyszłego roku.