poniedziałek, 31 grudnia 2012

Nie zawsze znajdujemy to czego szukamy, czyli zadziwiająco dobre Extremely Loud & Incredibly Close


Dopiero niedawno obejrzałam ten film, ale nie dlatego że nie miałam ochoty go wcześniej obejrzeć, a dlatego że o nim zapomniałam. O Extremely Loud & Incredibly Close usłyszałam, jak pewnie większość osób, przy nominacjach do zeszłorocznych Oscarów. Obsada bardzo dobra, tematyka na pierwszy rzut oka wydawała się trochę oklepana, bo filmów o atakach na WTC i o życiu ludzi przed i po tych zamachach powstało już kilka, ale mimo to zwiastun dalej zachęcał. Niestety polskich dystrybutorów najwidoczniej do siebie nie przekonał. Bo potem podczas jednej, a może dwóch moich wizyt w kinie uraczono widzów trailerem tego filmu, ale niestety żadną konkretną datą polskiej premiery już nie. Dalej wszelkie wiadomości o graniu filmu w kinach ucichły. Jakie było moje zdziwienie, kiedy podczas świątecznych zakupów wstąpiłam do empiku po chwilę oddechu i na półce znalazłam DVD z Extremely Loud & Incredibly Close. Teraz po obejrzeniu filmu, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że polscy dystrybutorzy niestety nie stanęli na wysokości zadania, bo myślę, że sporo osób wybrałoby się do kina na film Stephena Daldry’ego.  

Extremely Loud & Incredibly Close skupia się na historii 9-letniego chłopca, Oscara Schell’a, którego ojciec ginie w zamachach na WTC 11 września 2001. Oscar uwielbia zagadki, nazywa siebie wynalazcą amatorem i odkrywcą. Oscar jest również poszukiwaczem, jego ojciec dostarczał mu wskazówki, które miały zaprowadzić chłopca do jakiegoś skarbu, który często był rzeczą mało wartościową, albo wręcz mityczną, jak szósta dzielnica Nowego Jorku. Życie rodziny Schell’ów toczyło się spokojnie do czasu tego pamiętnego, okropnego dnia, który wszystko zmienił. Po śmierci męża matka Oscara rzuciła się w wir pracy, a wolne chwile wykorzystywała na odespanie nieprzespanych nocy, przez co jej kontakt z synem zdecydowanie się pogorszył. Chłopiec, który dusił w sobie tajemnicę związaną z tym dniem, nie potrafił wyznać matce prawdy i sam próbował znaleźć w tym co go spotkało jakiś większy sens. Niestety mimo logicznego myślenia i rozważenia wszystkich możliwości Oscar nie widział sensu ani sprawiedliwości w tym co stało się 11 września. Rok po śmierci ojca chłopiec znajduje w jego rzeczach niebieski wazon, a w nim malutką kopertę, na której widniał napis ‘Black’, a w której mieścił się klucz. Oscar jest przekonany, że to jedna ze wskazówek, jakie zostawiał mu ojciec i postanawia odnaleźć zamek, który ten klucz otwiera. Okazuje się, że zadanie to nie będzie łatwe, bo w Nowym Jorku mieszka prawie pół tysiąca osób o nazwisku Black.     



Mimo tego, że fabuła filmu skupia się na rodzinie, której życie uległo diametralnej zmianie po zamachach z 11 września, nie ma tu wzmianki o terroryzmie, czy pomocy takim rodzinom, jak rodzina Schell’ów. Zamiast tego reżyser pokazuje nam jak sama rodzina próbuje poradzić sobie z tym co ją spotkało, jesteśmy świadkami osobistego dramatu, zwykłych ludzi, ludzi takich jak my. Z takimi traumatycznymi przeżyciami ludzie radzą sobie na różne sposoby. Jedni rzucają się w wir pracy, jak matka Oscara, drudzy popadają w marazm nie mogąc pogodzić się z tym co ich spotkało zaś inni szukają w tym wszystkim sensu. Jak Oscar łapią się ostatniej iskierki nadziei, próbując żyć tak jak kiedyś, próbując znaleźć bądź podtrzymać ostatnią rzecz, która łączy ich z utraconymi bliskimi. Oscar szuka zamka, który otwiera klucz jego ojca. Chłopiec wie, że zadanie jakiego się podjął jest zdecydowanie zbyt wielkie dla chłopca w jego wieku. Mimo to, Oscar dąży do postawionego sobie celu, do znalezienia zamka i znalezienia czegoś co będzie ostatnią pamiątką po utraconym ojcu. Na początku Oscar jest osamotniony w swoich poszukiwaniach, dopiero kiedy przyłącza się do nich starszy pan – mężczyzna wynajmujący pokój u babci Oscara, poszukiwania te nabierają więcej sensu, bo Oscar w osobie starszego pana znajduje przyjaciela. Mężczyzna pomaga chłopcu pokonywać jego lęki i mimo że chłopiec po sobie tego nie pokazuje, jest zadowolony, że nareszcie ma towarzysza, przed którym może się otworzyć. Starszy pan twierdzi, że zakończenie poszukiwań powodzeniem graniczy z cudem, ale mimo to oboje brną w nie dalej. Oscar chociaż zupełnie tego na początku nieświadomy, podczas poszukiwań jednej rzeczy znajduje wiele innych. Po pierwsze poznaje ludzi, których dotknęła tragedia taka sama, a może nawet większa niż jego, ale widzi, że potrafią oni zachować pogodę ducha, mimo przeżywanych osobistych tragedii. Chłopiec znajduje również przyjaciół, pokonuje swoje lęki i w pewnym sensie dochodzi do wniosku, że życie musi się toczyć dalej. Ale nie tylko Oscar zyskuje tak wiele, również ludzie których spotkał wiele się od niego nauczyli. Film w bardzo wzruszający sposób pokazuje, że mimo iż nie zawsze znajdujemy to czego szukamy, albo to czego szukamy nie zawsze okazuje się tym, co chcieliśmy znaleźć, to nigdy nie powinniśmy przestać szukać. To co znajdziemy, może okazać się o wiele cenniejsze niż mogliśmy sobie wyobrazić.         

Dla niektórych przejazd metrem może okazać się nie lada wyzwaniem.

Główną rolę, Oscara, powierzono młodziutkiemu aktorowi, debiutantowi Thomasowi Hornowi. Na początku, kiedy oglądamy losy jeszcze szczęśliwej rodziny Schell’ów i Horn nie ma zbyt dużo do grania, wtedy wszystko jest dobrze. Później, wraz rozwojem akcji, w jego grze zaczynają pojawiać się zgrzyty i w pewnych momentach Horn zamiast grać złość czy frustrację, po prostu krzyczy, zupełnie nie wykorzystując potencjału danej sceny. Może reżyser tak kierował młodym aktorem, nie wiem, ale w niektórych scenach, szczególnie w jednej zakłuło mnie to w oczy, kiedy Oscar rozmawia z postacią graną przez Maxa von Sydowa, bohater mówi starszemu panu jaka niesprawiedliwość go spotkała i jak nie może się z tym pogodzić. Zamiast wtedy zobaczyć chłopca mówiącego podniesionym, pełnym pretensji głosem, widzimy na ekranie krzyczącego, rozgniewanego chłopca, co dla mnie zepsuło przekaz sceny. Bo w tym momencie powinnam mieć łzy w oczach i współczuć bohaterowi, a ja po prostu czekałam aż skończy krzyczeć. Może to tylko moje mylne odczucia, ale tak w środku filmu gra Horna mocno irytuje, ale na szczęście w miarę szybko się poprawia nie psując całkowicie odbioru pokazywanych na ekranie scen.     

Mocnym punktem filmu są aktorzy grający role drugoplanowe, czyli Tom Hanks w roli ojca Oscara, Sandra Bullock w roli matki chłopca i Max von Sydow, jako lokator wynajmujący pokój w mieszkaniu babci Oscara. Co najciekawsze, ten ostatni nie wypowiada w filmie ani jednego zdania, a wydaje się że mówi najwięcej i gra najlepiej ze wszystkich. Postać grana przez Sydowa nie mówi, dlatego wszystko co chce powiedzieć pisze w notesie. Zazwyczaj nie są to jakieś długie wypowiedzi, a krótkie zdania, które wnoszą do rozmów z Oscarem wiele refleksji, a także spokoju tak bardzo chłopcu potrzebnego. Jako, że Sydow nic nie mówi, to genialnie gra twarzą i ciałem. Patrząc na niego dokładnie wiemy co czuje i myśli w takim stopniu, że pisane przez niego na karteczkach słowa stanowią tylko malutki dodatek. Najbardziej podobał mi się pomysł na napisanie na jednej dłoni słowa ‘tak’, a na drugiej ‘nie’, żeby nie musieć pisać tego w kółko na kartkach (przydałoby mi się coś takiego przy rozmowach przez telefon).   



Mimo pewnych zgrzytów, Extremely Loud & Incredibly Close jest dobrym filmem, który polecam każdemu. Nie wiem też dlaczego polscy dystrybutorzy nie zdecydowali się na pokazanie go w kinach. Film wzrusza i nie nudzi, a wizualnie wygląda bardzo dobrze. Nie jest to raczej idealna propozycja filmowa do oglądania w sylwestra, ale do obejrzenia w zimowy wieczór na pewno będzie bardziej trafna.    

czwartek, 27 grudnia 2012

‘There is a man who lives on a cloud, in the sky’, czyli świąteczny odcinek Doctor Who


Świąteczne odcinki mają tą zaletę, że dużo rzeczy można w nich tolerować, szczególnie jeżeli są odcinkami długo wyczekiwanymi, a na kolejne przyjdzie czekać znowu kilka miesięcy. Tak więc twórcy, w tym szaleni scenarzyści typu Moffat, mogą wrzucić do świątecznego odcinka wiele rzeczy, które w normalnym odcinku nie znalazłyby miejsca bytu. Można wtedy umieścić wiele odwołań do różnych seriali (w tym także swoich), książek, wcześniejszych odcinków danego serialu, tak by sprawić by na twarzy wprawnego widza pojawił się głupawy uśmieszek. Świąteczne odcinki Doctora mają też tą cechę, że kierowane są bardziej do młodej widowni, niż do starszych osób, ale zdecydowanie nie przeszkadza to czerpać z nich radości widzom tym ciut starszym. Bo muszę przyznać, że warto było czekać na ten odcinek, gdyż dawno żaden oglądany odcinek jakiegokolwiek serialu nie przyniósł mi tyle radości co ten. Ale po kolei…


UWAGA! SPOJLERY, KTÓRE ZDECYDOWANIE POPSUJĄ FRAJDĘ Z OGLĄDANIA ODCINKA!

Po stracie Pondów Doctor zrezygnował z pomagania ludziom. Pełen goryczy i zły na cały wszechświat za jego okrutną przewrotność, Doctor zaszył się w swojej TARDIS. Oczywiście najlepszym miejscem dla zgorzkniałego Doctora jest XIX wieczny Londyn, a na zaparkowanie TARDIS - chmura. Doctor jednak nie został sam, czuwają nad nim i próbują nakłonić do powrotu do dawnego życia: Madam Vastra i jej urocza żona Jenny oraz przezabawny Strax. Ziemia i ludzie jednak potrzebują Doctora, bo Londyn został zaatakowany przez zły śnieg, który żywi się ludzkimi złymi myślami, a jego podopieczni – bałwany (dla mnie plasują się w czołówce strasznych ‘złych’, szczególnie ze względu na wygląd) zabijają ludzi. Może Doctor dłużej zostałby na los ludzki obojętny, gdyby nie urocza, rezolutna dziewczyna imieniem Clara, której naprawdę ciężko jest czegokolwiek odmówić i Doctor nie pozostał tutaj wyjątkiem.



Odcinek bardzo przypadł mi do gustu, a poziom radości z jego oglądania porównałabym z tym, który towarzyszył mi podczas ‘A Christmas Carol’, niż ze średnim dla mnie ‘The Doctor, the Widow and the Wardrobe’. Trzeba przyznać, że w tym roku Moffatowi się udało. Jeżeli chodzi o fabułę, to ‘główny zły’ był ciekawy (i mówił głosem Iana McKellana!), ale jak dla mnie jego potencjał nie został do końca wykorzystany, a to jak została zakończona jego historia było szczerze mówiąc średnie. Mimo to odcinek jest wciągający i ogląda się go z niesłabnącym entuzjazmem. Już kiedyś wspominałam, że przy niektórych odcinkach Doctora potrafię zatracić poczucie czasu (takie moje timey wimey wibly wobły) i ten odcinek zalicza się właśnie do takich odcinków. Może przede wszystkim dlatego, że ten odcinek był zupełnie bajkowy, wręcz magiczny. Momentami czułam się jak małe dziecko, a gdy Clara wspinała się po schodach na chmurę, by znaleźć Doctora, jedyne o czym wtedy myślałam to, że chętnie bym się z nią zamieniła. Kręcone schody prowadzące do nieba… Chyba szczególnie dla takich momentów oglądam Doctora i jestem wdzięczna blogerom, których recenzje i fangirling sprawiły, że i ja zawitałam do doctorowego uniwersum. Kolejnym plusem tego odcinka jest osadzenie akcji w XIX wiecznym Londynie. Wszyscy dostali stroje z epoki i wyglądali w nich świetnie. Doctor w swoim płaszczu i cylindrze, Clara w pięknych sukniach i Strax we fraku.



Jeżeli chodzi o Doctora, to już od samego początku snuje się smutny po ulicach Londynu, cały czas obwiniając się o śmierć Pondów. Na szczęście Moffat znalazł mu wybawienie w postaci niezwykle radosnej i przebojowej Clary (świetna w tej roli Jenna Louise-Coleman). Dziewczyna  ta dosłownie nie ma zahamowani. Biegnie za powozem Doctora, wskakuje do powozu, jest bardzo ciekawska, sama wszystko szybko dedukuje, potrafi znaleźć tajne wejście na schody prowadzące do chmury, na której zaparkowana jest TARDIS, po prostu jest typem zaradnej bohaterki, która nie potrafi bezczynnie siedzieć i czekać, tylko musi coś robić. A co najważniejsze potrafi dotrzeć do Doctora i sprawić by znów zaczął być sobą, czyli dobrym i pomocnym Władcą Czasu. Odcinek podobał mi się też od strony humoru. Najwięcej wnieśli go pomocnicy Doctora: madame Vastra – prywatny detektyw i Jenny jej Watson oraz Strax. A propos Sherlocka, to Matt Smith w stroju Sherlocka i jego dedukcja to jedna z moich ulubionych scen w tym odcinku. Przemyceń z innych odcinków Doctora i seriali w ogóle było wiele, ale to które zapadło mi w pamięć to zdanie ‘Winter is coming’, czyli znane większości fanów seriali zdanie z Game of Thrones. 



  
W tym roku odcinek świąteczny miał wprowadzić do doctorowego uniwersum nową towarzyszkę. Była duża kampania promocyjna, ciekawe zdjęcia i wywiady z aktorami. Jednak Moffat nie byłby Moffatem, gdyby czegoś nie poplątał i nie pomotał, bo wtedy nie byłoby zabawy. Teraz za to jest jej aż nadto, bo okazuje się, że Clara to nie kto inny, a ta sama dziewczyna z pierwszego odcinka siódmego sezonu, tyle, że do samego końca świątecznego odcinka zapominała wspomnieć, że na drugie imię ma Oswin. Doctor nie mógł jej poznać z twarzy, bo w tamtym odcinku jej nie widział, została zamieniona w Daleka. Tu zaczyna się zabawa, bo mamy dwa razy tę samą bohaterkę, w różnych czasach i przestrzeniach, która dwa razy umiera. Ja jestem skonsternowana, ale Doctor jest szczęśliwy, więc i mi włącza się światełko z napisem ‘optymizm’ i tak pozostanie do najbliższego odcinka.       

wtorek, 25 grudnia 2012

Wesołych Świąt, czyli krótka lista filmów wprowadzających w świąteczny nastrój

Jako, że w niedzielę przesiedziałam pół dnia przy piekarniku przygotowując świąteczne słodkości i słuchając świątecznych przebojów w radio, pomyślałam, że mogliby w końcu zacząć puszczać inne piosenki, bo tych mam już serdecznie dość, jak pewnie większość z nas. Co roku, wraz z początkiem grudnia (a może już po Zaduszkach) wszędzie raczeni jesteśmy świątecznymi hitami, bądź bardziej nowoczesnymi przeróbkami owych hitów. Pomyślałam wtedy, że na szczęście z filmami jest inaczej, zawsze można obejrzeć coś nowego, innego, świeżego. Jakie było moje zaskoczenie kiedy zorientowałam się, że sama z własnej woli co roku, w grudniu, oglądam w kółko te same filmy. Co jakiś czas lista wydłuża się o jedną, czy dwie pozycje, ale zazwyczaj są to filmy które znam i lubię, co niekoniecznie świadczy o tym, że są filmami dobrymi. Po prostu kojarzą mi się ze świętami i wprowadzają w radosny, świąteczny nastrój. Lista jest bardzo subiektywna i mogłoby się na niej znaleźć zapewne jeszcze kilka filmów, ale na tę chwilę w zupełności wystarczy.


Love Actually (2003)
Nie skłamię jeżeli napiszę, że jest to mój ulubiony film z całej tej listy. Złożony z kilkunastu historii, dziejących się na przestrzeni kilku tygodni przed świętami, jednocześnie wzrusza do łez i powoduje niekontrolowane wybuchy śmiechu. Mamy tutaj historię wdowca opiekującego się swoim pasierbem, który próbuje zdobyć serce najpiękniejszej dziewczyny w szkole, jest również pisarz, który zdradzony przez żonę wyjeżdża do Francji, by tam pisać książkę i przy okazji zakochuje się w sprzątaczce, Portugalce, z którą w bardzo komiczny i zarazem uroczy sposób próbuje się porozumieć, jednak na drodze ku temu stają bariery językowe. Jest też historia premiera, który zakochuje się w dziewczynie zajmującej się kateringiem, oraz kobiety, którą mąż zdradził ze swoją podwładną, jednak ze względu na dzieci postanawia ona dalej z nim być (tu zakończenie jest otwarte, reżyser nie mówi nam jak małżeństwo rozwiązało swój problem, można się jednak tego domyśleć). Moja ulubiona historia opowiada losy mężczyzny zakochanego w żonie swojego najlepszego przyjaciela, który by nie zranić przyjaciela traktuje z dystansem jego żonę. Może ta etiuda filmowa niczym się na pierwszy rzut oka nie wyróżnia, ale zawarto w niej najbardziej romantyczną i zarazem najbardziej smutną filmową scenę jaką kiedykolwiek widziałam. Jeżeli dodamy do tego plejadę świetnych brytyjskich aktorów, to otrzymujemy naprawdę dobry film, który inni twórcy próbują podrobić na wszelkie możliwe sposoby, jednak z niewielkim powodzeniem.




Bridget Jones’s Diary (2001)
Wiem, że książka jest zdecydowanie lepsza, a filmowa Bridget w większości scen to taka przysłowiowa ‘słodka idiotka’. Mimo to film uwielbiam, bo to dobre kino rozrywkowe, które świetnie ogląda się w gronie rodzinnym, a jeszcze lepiej w gronie znajomych, znajomych z naciskiem na płeć żeńską, które uwielbiają tak jak ja Collina Firtha. Film jest zabawny, dobrze zagrany i kończy się happy endem. W tle zaś przemykają nam dwie Gwiazdki i motyw jakże nietrafionych prezentów. Czego więcej można chcieć od komedii romantycznej?  








Billy Elliot (2000)
Historia 11-letniego chłopaka pochodzącego z górniczej rodziny, który wychowywany bez matki, przez surowego ojca, próbuje być jak inni chłopcy w jego wieku. Oczywiście los Billy’iego jest już przesądzony, ma zostać górnikiem, tak jak jego ojciec i starszy brat. Ojciec również wybrał Billy’emu hobby, a mianowicie boks. Posłany na trening Billy zauważa jak na sąsiedniej sali prowadzone są lekcje baletu. Chłopak jest tym tak zachwycony, że zamiast na boks zaczyna uczyć się tańczyć i marzy by w przyszłości dostać się Królewskiej Akademii Tańca. Oczywiście ojciec jest temu przeciwny i dużo czasu upłynie zanim zrozumie jak ważny jest dla Billy’iego balet i co może jego syn w życiu osiągnąć tańcząc. Film jest niezwykle sympatyczny, a Jamie Bell w roli Billy’iego zupełnie mnie oczarował. Może i fabuła jest prosta i oklepana, mało świąteczna, ale film zdecydowanie zasługuje na uwagę, a mi kojarzy się ze świętami. 




Pretty Woman (1990)
Ciężko jest znaleźć osobę, która nie widziała tego filmu. Historia prostytutki i milionera, to taka uwspółcześniona wersja Kopciuszka, gdzie marzenia się spełniają, a nasza biedna, główna bohaterka dostaje na koniec swojego księcia, może nie na białym koniu, ale limuzyna też może być, w końcu nie powinno się wybrzydzać. Mimo, że nie jest to film świąteczny, to jakoś zadomowił się w moim domu na tyle, by jeden z grudniowych, albo nawet świątecznych wieczorów należał do niego.




Dirty Dancing (1987) i Dirty Dancing: Havana Nights (2004)
Dirty Dancing to jeden z ulubionych filmów mojej kochanej rodzicielki i chyba rzadko się zdarza by któraś ze stacji telewizyjnych nie puściła go przez święta. Mimo, że historia Johnny’ego i Baby jest już tak mi dobrze znana, że mogę recytować niektóre kwestie, to jednak mam do tego filmu jakiś sentyment, który zmusza mnie bym kolejny raz zasiadła przed ekranem telewizora i kolejny raz była świadkiem historii miłosnej dwójki głównych bohaterów. Muszę przyznać, że lubię również nowszą wersję tego filmu, może nie ze względu na fabułę, bo jest do bólu przewidywalna, ale na nastrój. Święta Bożego Narodzenia na Kubie, stworzony przez twórców klimat i świetny soundtrack sprawiają, że z przyjemnością wracam do tego filmu.    



Four Weddings and a Funeral (1994)
Kolejna angielska produkcja na mojej liście i kolejny niezwykle lubiany przez moją rodzicielkę film. Jest to sympatyczna historia Anglika, który nie ma szczęścia w miłości. Na jednym ze ślubów spotyka Amerykankę, spędza z nią noc, ale nie jest zdecydowany na związek. Później jednak czuje, że to co czuje do tej kobiety to miłość i gdy chce jej wyznać swoje uczucia na kolejnym weselu, na którym się spotykają, okazuje się, że jest już za późno, bo kobieta ma niedługo wyjść za mąż. Film ten, to jedna z moich ulubionych komedii romantycznych, którą z czystym sumieniem mogę polecić każdemu.   






Ghost (1990)
Znowu następny film lubiany przez moją rodzicielkę, widać kto rządzi w święta pilotem. Bohaterowie grani przez Demi Moore i Patricka Swayze są szczęśliwą, kochającą się parą. Pewnego wieczoru, wracając do domu para zostaje napadnięta i Sam ginie. Historia nie kończy się na jego śmierci, tylko zaczyna, bo Sam zostaje wśród żywych jako duch i musi rozwiązać zagadkę swojej śmierci. Dopiero wtedy jego ukochana będzie bezpieczna, a on będzie mógł spocząć w spokoju. Samowi w misji pomaga niezwykle sympatyczna oszustka podająca się za medium, w tej roli świetna Whoopi Goldberg. Film jest mało świąteczny, ale pierwszy raz oglądałam go w okresie bożonarodzeniowym i od tej pory kojarzy mi się ze świętami. Jeżeli ktoś jeszcze filmu nie widział, to zdecydowanie polecam. 




The Holiday (2006)
Film opowiada historię dwóch obcych sobie kobiet, którym  ich ukochani złamali serce. Aby na chwilę uciec od swojego życia, na kilka dni, obejmujących również święta, postanawiają się zamienić domami. Tak Amanda (Cameron Diaz) trafia do przytulnego domku na angielskiej wsi, a Iris (Kate Winslet) do nowoczesnej rezydencji w Los Angeles. Okazuje się, że los jest przewrotny i obie kobiety w nowym miejscu znajdą lek na swoje złamane serce w postaci nowej miłości. Film ma ogromny potencjał, jednak został on przez twórców nie do końca wykorzystany. Ilekroć go oglądam, zastanawiam się nad tym czego mi w nim brakuje i za każdym razem znajduję kolejną wadę. Mimo to, film jest niezwykle sympatyczny, dobrze zagrany i zasługuje na uwagę, szczególnie w świąteczny wieczór, gdzie ciężko będzie znaleźć w telewizji coś lepszego.




Hugo (2011)
Najnowszy film spośród zgromadzonych na tej liście. Film opowiada historię Hugo, sieroty, który mieszka na paryskim dworcu w czasach międzywojennych. Chłopiec jest inteligentny i ma niezwykłą smykałkę do naprawiania różnych rzeczy, szczególnie tych obdarzonych ‘zegarowym’ mechanizmem. Ukryty w murach dworca, pracuje za swojego wuja alkoholika, jako zegarmistrz, nastawiając wszystkie dworcowe zegary. W międzyczasie zaś próbuje dokończyć dzieło, nad którym pracował ze swoim ojcem, a mianowicie nad naprawieniem starego automatona. Do wymarzonego celu doprowadza go dziewczynka, Isabelle, uwielbiająca książki i pragnąca przeżyć przygodę, taką jak jej ulubieni książkowi bohaterowie. Okazuje się jednak, że automaton skrywa sekret, który odsłoni przed nimi przeszłość, którą niektórzy próbowali skrzętnie zapomnieć. Film jest niezwykle sympatyczny i nakręcony z ogromnych rozmachem, mnie zaś urzekł przepięknymi zdjęciami zimowego Paryża.


Kończąc wpis chciałam złożyć wszystkim, którzy tu zaglądają, życzenia zdrowych i pogodnych Świąt Bożego Narodzenia spędzonych w rodzinnym gronie. 


poniedziałek, 24 grudnia 2012

Zbiorowo (1): Filmy z kategorii „młodzieżowe”, czyli wcale nie takie słabe kino


Po obejrzeniu filmów, które oglądam od kilku lat w każde święta (został mi chyba już tylko Billy Elliot, ale liczę, że BBC Entertainment niedługo go pokaże) miałam się zabrać za filmy przedstawiające wariacje na temat końca świata, bądź życia w post apokaliptycznym świecie, ale jako, że koniec świata odłożono, to stwierdziłam, że jeszcze zdążę je obejrzeć. Dlatego pomyślałam, że kontynuując oglądanie filmów lekkich i przyjemnych, obejrzę filmy oznaczone etykietką ‘młodzieżowy’, bo i w tej kategorii miałam spore zaległości. Ku mojemu zdziwieniu filmy te nie były kompletnie bez sensu i już od pierwszych minut potrafiły wzbudzić moje zainteresowanie i dużą dozę sympatii do głównych bohaterów, no może za wyjątkiem jednego.


Easy A (2010)
Pamiętam, że promocja tego filmu była dość duża w Polsce, a przynajmniej w Warszawie. W metrze i w centrum wisiały duże billboardy z zielonymi plakatami, na których widniała sympatyczna Emma Stone i polski tytuł filmu, który brzmi Łatwa dziewczyna i chyba ten tytuł zniechęcił mnie do obejrzenia filmu. Teraz jednak stwierdziłam, że mało zachęcający tytuł nie stanie mi na przeszkodzie w nadrobieniu zaległości.

Film opowiada historię pewnej licealistki (Emma Stone), która nigdy dotąd nie zaznała smaku licealnej popularności i jak sama siebie opisuje, może dlatego, że jest osobą o przeciętnym wyglądzie i mało wyróżniających się zainteresowaniach. Jak każda bohaterka tego typu filmów, Olive jest zakochana w chłopaku, który jej nie dostrzega, a może tylko boi się zrobić pierwszy krok. Jej najlepsza kumpela wydaje się być osobą wyzwoloną, czego nie pochwala przewodnicząca kółka modlitewnego (Amanda Bynes), która tylko czeka by komuś uprzykrzyć życie, oczywiście ku wyższemu celowi. Życie Olive ulega jednak radykalnym zmianom, gdy dziewczyna postanawia pomóc swojemu koledze. Otóż kolega jest gejem, o czym wszyscy wiedzą i dlatego go poniżają. On jednak uważa, że aby zyskać spokój i jako taki ‘szacunek’ rówieśników musi się przespać z dziewczyną. I tu zaczyna się misterny plan, który doprowadza Olive do reputacji owej ‘łatwej dziewczyny’.  Bo z kolegą przespała się na niby, zaś wszyscy inni mało popularni chłopcy, którzy dowiedzieli się jak było naprawdę, przyszli prosić Olive o podobny rodzaj pomocy, oferując w zamian gotówkę/bony/kupony/karty podarunkowe itd. W ten sposób Olive staje się znienawidzona przez wszystkich uczniów swojego liceum, no może za wyjątkiem jednego…

Film jest zabawny, a Emma Stone sprawia, że jej bohaterki nie da się nie lubić. Spodobał mi się pomysł na opowiedzenie tej historii. W praktyce na początku filmu poznajemy dziewczynę, która próbuje odzyskać swoją utraconą reputację, a dopiero z czasem dowiadujemy się wydarzenie po wydarzeniu jak to się stało, że Olive z przeciętnej dziewczyny w niezwykle krótkim czasie spadła w licealnej hierarchii na sam dół. Historię tę opowiada nam sama Olive za pomocą filmu, który kręci by opowiedzieć ludziom co tak naprawdę zaszło i przeprosić wszystkich których zraniła.

Niektóre momenty w filmie są niezwykle absurdalne, albo tylko mi wydaje się że dorośli na pewno się tak nie zachowują. Mimo to, Easy A w większości momentów śmieszy, a nie irytuje, co sprawia, że ogląda się go przyjemnie. Dałabym również duży plus za dobór muzyki, która świetnie wpasowuje się w klimat opowiadanej historii i nastraja pozytywnie. Jeżeli więc macie tzw. ‘doła’, albo po prostu nie macie ochoty na bardziej ambitne kino, to Easy A jest idealnym filmem na poprawę samopoczucia.    


Pitch Perfect (2012)
Film dość nowy i nakręcony na fali popularności Glee, albo tylko szkolnych chórów. Pitch Perfect przedstawia historię Beci (Anna Kendrick), która jest zmuszona przez swojego ojca by pójść na studia. Od pierwszej chwili dziewczyna daje wszystkim do zrozumienia, a przede wszystkim swojemu ojcu – wykładowcy na tutejszym uniwersytecie, że nie chce studiować, a chce pojechać do L.A. i zostać DJ’em. Aby zachęcić Becę do studiów ojciec prosi ją żeby wstąpiła do jakiegoś klubu i wreszcie zawarła jakieś nowe znajomości, jeśli jednak do końca roku akademickiego dalej będzie czuła się źle i nieswojo na uczelni, to ojciec pomoże jej spełnić marzenia. Beca zostaje zwerbowana do jednego ze studenckich chórów a cappella, do żeńskiego chóru o nazwie ‘The Bellas’. Okazuje się, że chór ten nie cieszy się zbyt dobrą opinią po incydencie, który wydarzył się na zeszłorocznych mistrzostwach chórów i teraz chce odzyskać swoją utraconą reputację. W tym przeszkadza im męski chór z tego samego uniwersytetu, który już kilka razy wygrał tytuł mistrzowski. W ferworze walki na czyste dźwięki, Beca próbuje znaleźć swoje miejsce w studenckiej społeczności, zawrzeć nowe przyjaźnie i nie zatracić siebie. Nie jest to proste, gdyż ani Beca, ani liderka ‘The Bellas’ nie potrafią iść na ustępstwa i zrezygnować z tego co uważają za jedyne, słuszne działanie.

Film był bardzo miłym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się po opisie fabuły, że można nakręcić z tego pełnometrażowy film, który w większości momentów bawi, a nie nudzi i irytuje. Annie Kendrick chyba odpowiadał wizerunek dziewczyny, która trzyma się trochę na uboczu i jest pochłonięta swoim hobby – tworzeniem remiksów/mash-up’ów piosenek. Widać, że nie tylko Pattinson i Stewart wybili się dzięki Zmierzchowi, Kendrick też dobrze sobie radzi, gra w coraz ciekawszych, dobrze ocenianych przez krytyków i widownię projektach. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie rolą w Up in the air, gdzie zagrała u boku George’a Clooney’a.

Wracając jednak do filmu, to polecam obejrzeć, bo i wersje a cappella piosenek starych i nowych hitów są naprawdę na wysokim poziomie i cieszą ucho, a i większość gagów można zaliczyć do udanych. Co tu więcej pisać, Pitch Perfect to bardzo przyjemne, lekkie kino, które bawi i daje nadzieję, że z tematyki o zespołach wokalnych/chórach można wycisnąć jeszcze kilka fajnych historii, mimo że twórcy Glee już tego nie potrafią.


LOL (2012)
W tym wypadku, angielskie stwierdzenie ‘and the last but not least’ nie może zostać użyte. Specjalnie zostawiłam LOL na koniec, bo po filmie nie spodziewałam się niczego wielkiego, ale nie spodziewałam się, że będzie on aż tak słaby.

LOL opowiada historię Loli (Miley Cyrus), nastolatki, której rodzice się rozwiedli. Lola nie ma z tym żadnych większych problemów, mieszka z matką (Demi Moore), a gdy coś idzie nie po jej myśli ucieka do ojca. Głowę Loli zaprzątają większe zmartwienia, takie jak zerwanie z chłopakiem i fakt, że najlepszy przyjaciel wyznaje jej miłość. Teraz Lola musi zdecydować czego chce i oczekuje w życiu, z naciskiem na życie uczuciowe.

Fabuła filmu jest prosta jak drut, LOL niczym nie zaskakuje, zaś po kilkunastu minutach możemy domyśleć się zakończenia. Humor jest mało trafiony, a historie i problemy nastolatków momentami zbyt wydumane (albo to tylko moje odczucia). Na dodatek nie jestem fanką Miley Cyrus, jej sposób gry momentami powoduje u mnie zgrzytanie zębów. Demi Moore również nie zachwyca, bo i jej rola nie pozwala na zbyt wiele. LOL to remake francuskiego filmu z 2008 roku. Oryginalnej wersji nie widziałam, ale po zobaczeniu amerykańskiej na pewno w najbliższym czasie oryginalnej nie zobaczę. Zdecydowanie nie polecam.  
              

wtorek, 18 grudnia 2012

x.o.x.o. Gossip Girl


Gossip Girl nareszcie zakończył swoje istnienie, odcinkiem, który pozostawia wiele do życzenia. Serial miał wiele wzlotów i upadków, ale finał całej serii wypada blado w porównaniu z finałami z pierwszych dwóch sezonów Plotkary. Może to świadczyć dobrze jedynie o właścicielach CW, którzy w odpowiednim momencie (chociaż dla mnie nastąpił on już pod koniec zeszłego sezonu, a może to było jeszcze przy poprzednim…) zdecydowali się zakończyć serial. Dlatego na koniec przygody z Gossip Girl fani serialu (jeżeli jeszcze tacy pozostali) otrzymali skrócony szósty sezon, wypełniony po brzegi absurdem i niedorzecznością, który jak w każdej bajce zakończył się niezwykle przesłodzonym happy endem i tym na co niby, podkreślam niby, wszyscy czekali. Czyli odpowiedzią na pytanie ‘kto jest tytułową plotkarą’, jak się okazało odpowiedź nie była szokująca i dostała w miarę sporą dozę sensu (chociaż i tak fajnie by było gdyby Plotkarą była Dorota). Dlaczego podkreślam ‘niby’? Ponieważ kiedy serial trzymał całkiem niezły poziom, czyli przez jakieś dwa pierwsze sezony, no dobrze może trzy, to intrygowało mnie to, kim jest ta osoba siedząca gdzieś w zaciszu swojego pokoju, obserwująca pełne skandali życie młodzieżowej elity z Upper East Side. Niestety potem odpowiedź na to pytanie stawała się coraz mniej frapująca, a serial coraz bardziej stawał mi się obojętny. Mimo to doczekałam się końca historii bohaterów Gossip Girl i wydaje mi się, że należy się im krótkie podsumowanie.

Serial zaczęłam oglądać w liceum, jako przyjemne oderwanie się od rzeczywistości. Oczywiście życie przeciętnego, polskiego licealisty nie wyglądało tak, jak zostało ukazane w serialu życie elitarnych, amerykańskich licealistów, dlatego przyjemnie było popatrzeć na świat tak różny od tego, w którym się żyło (oczywiście będąc w pełni świadomym, że większość sytuacji to czyste wymysły). Na początku zachwyciła mnie stylistyka serialu, która zachwycająca wcale nie jest, wiem, ale ten przepych na każdym kroku, piękne wnętrza, limuzyny, drogie akcesoria, to wszystko składało się na bardzo ładny obrazek, tak odległej i niedostępnej rzeczywistości. Gdy do tego dodamy modne stylizacje, dość ładnych (trzeba im to przyznać) aktorów, to otrzymamy to czym była Plotkara, odzwierciedleniem marzeń większości nastolatków. Bo oglądając ten serial naprawdę miałam ochotę ukraść Blair wszystkie markowe, drogie ubrania i poczuć się jak księżniczka. Niestety dobrze dobrane stylizacje nie zagwarantują serialowi sukcesu, potrzebna jest jeszcze tzw. fabuła. Rzecz, która zaczęła w Plotkarze kuleć, gdzieś koło początku trzeciego sezonu. Ale może po kolei…


Pomysł na serial o perypetiach pięknych i bogatych nastolatków z Upper East Side, jak pokazują to rankingi oglądalności pierwszych dwóch sezonów, był pomysłem niezwykle trafionym. Niestety życie nastolatków, nie wiem jak ekstrawaganckie i szalone, nie mogło przynieść zbyt wielu ciekawych historii, które dalej służyłyby jako główne wątki serialu. Należało znaleźć jakieś alternatywy, niestety wątek zdemaskowania Plotkary nie wyszedł, mieszanie się rodziców głównych bohaterów do ich życia również, a więcej pomysłów twórcy nie znaleźli, dlatego zaczęła się tendencja spadkowa serialu. Przez kilka odcinków potrafiło się nic nie dziać, intrygi wymyślane przez bohaterów były już mało nowatorskie i zaczynało kolokwialnie mówiąc wiać nudą. Najgorsze chwile nadeszły jednak, gdy bohaterowie zakończyli szkołę średnią i musieli udać się na studia, bo przecież studenci nie są już tak ciekawi jak licealiści, bo powinni wreszcie dorosnąć. I tu chyba leży największa bolączka serialu, której scenarzyści nie potrafili pokonać. Żaden z bohaterów tak naprawdę nie dorasta. Widzimy jak aktorzy dojrzeli, co za tym idzie jak grane przez nich postaci wyglądają bardziej poważnie, ale zachowanie głównych bohaterów świadczy o tym, że psychicznie zupełnie nie dojrzeli i mentalnie nadal nie opuścili murów liceum. Bo przecież dorosły człowiek nie szantażuje swojego profesora, nie knuje by dostać wymarzoną pracę czy nie układa wymyślnej intrygi, angażując przy tym swoich przyjaciół, by pokonać ojca - tyrana. Wracając do studiowania, to czy tylko mi się wydaje, czy żaden z bohaterów nie skończył studiów? Nawet Dan, który napisał książkę i potem jej odcinkową kontynuacje do gazety, nie mówiąc już o Chucku, który chyba w ogóle nie rozpoczął studiów, albo to tylko ja nie pamiętam by je rozpoczynał. Jak widać twórcy są niezwykle niekonsekwentni w tym co każą robić danym postaciom. Pamiętam, że wszyscy (oprócz wyżej wspomnianego Chucka) zaczęli jakieś studia, Blair o ile dobrze pamiętam nawet zmieniła uczelnię, ale nie przypominam sobie by któreś z nich je skończyło, albo scenarzyści zapomnieli gdzieś w między czasie o tym wspomnieć, bo przecież ‘tyle’ się działo.

Chcąc odświeżyć serial twórcy wprowadzili nowe postacie, takie jak Lola, czy Ivy, które okazały się zupełnie nietrafionymi rozwiązaniami na poprawę oglądalności. Może i pomysł był ciekawy, ale sposób w jaki cała historia została poprowadzona powodował jedynie zgrzytanie zębami i grymasy zwątpienia na mojej twarzy. Twórcy zupełnie nie potrafili wykorzystać ich potencjału i całość wyszła niezwykle mdła i nudna. Historia Blair i księcia Monaco również od początku była skazana na klęskę, niestety nie spodziewałam się, że aż tak straszną. Wątek szantażowania Blair przez księcia był według mnie strasznie wydumany i jedynie mnie irytował, poza tym ile ‘cierpienia’ z rąk scenarzystów biedna Blair może znosić. Aby odświeżyć serial twórcy kilkakrotnie zdecydowali się na zmianę scenerii, przenieśli bohaterów m.in. do Paryża, niestety zabieg ten tylko na chwilę polepszył notowania serialu.


Wypadałoby wymienić jakieś plusy serialu, bo przecież oprócz ładnych wnętrz i ubrań w Plotkarze musiało być coś, co powołało że dotrwałam do jego końca. Muszę jednak przyznać, że gdy zaczynam się nad tym dłużej zastanawiać, to pierwsze dwa sezony oglądałam z dużym zainteresowaniem, trzeci – wierząc, że jeszcze może być dobrze, a kolejne sezony już tylko z przyzwyczajenia. Dlatego ciężko jest wymienić mi jakieś duże plusy, które sprawiły, że z niesłabnącym zainteresowaniem śledziłam losy bohaterów, bo tak po prostu nie było. Jedyne do czego mogę się po cichu przyznać, to czekanie na szczęśliwe zakończenie dla Chucka i Blair i chyba to można uznać za plus Gossip Girl. Postaci Chucka i Blair, którzy pomimo swoich absurdalnych, czasami okrutnych zachowań, potrafili cały ten czas wzbudzać moją sympatię i sprawiać, że kibicowałam im do samego końca. I na tym pozytywnym akcencie zakończę, bo po co krytykować coś co już się skończyło, nie ma szans na poprawę, a mimo swoich wad chyba jeszcze przez długi czas będzie budzić jakiś sentyment.          

środa, 12 grudnia 2012

Z Torunia do Seattle daleka droga, oj bardzo daleka, czyli słów kilka o Lekarzach

Plakat ładny, tylko co dalej?

Dawno, ale to bardzo dawno temu nie skusiłam się na obejrzenie polskiego serialu w całości. Muszę przyznać, że od czasu kiedy jako jeszcze bardzo młoda osóbka obejrzałam Ekstradycję i Sforę, a potem nie wyobrażałam sobie wtorkowego wieczoru bez Magdy M, to żaden polski serial nie zaskarbił sobie na tyle mojej sympatii bym z chęcią do niego wróciła. Jeżeli już, to kończyło się na obejrzeniu kilku odcinków kolejnego sezonu jakiegoś serialu produkcji TVN (no dobrze, obejrzałam całe dwa sezony Przepisu na życie, jednak kolejne transze już mnie jakoś nie przyciągnęły przed ekran telewizora/komputera), gdyż ramówki innych stacji nie sprawiły by przez moja głowę przemknęła choćby najkrótsza myśl, by obejrzeć pilot proponowanego przez nich serialu. I tak, przypadkiem trafiłam w Internecie na zwiastun serialu Lekarze i ze złośliwym uśmiechem na twarzy postanowiłam obejrzeć pilot tego jakże nowatorskiego, polskiego medycznego serialu. Niestety w pilotażowym odcinku nowatorstwa nie ma, wręcz przeciwnie jest koszmarnie nudna i ciągnąca się niemiłosiernie fabuła, która sprawiła, że kilka razy patrzyłam na zegarek i przecierałam oczy ze zdumienia gdy okazało się, że minęło dopiero 20 minut, a ja czułam jakby minęła cała wieczność. Nigdy nie skusiłabym się na obejrzenie drugiego odcinka gdyby nie moja kochana rodzicielka, która przekonywała mnie, że serial się rozkręca i żebym dała mu szansę. Niestety, jak to w przypadku gdy rodzicielka przekonuje mnie, że coś będzie dobre, to okazuje się dobre, w tym przypadku jak na polskie standardy Lekarze okazali się przyzwoici, a nawet dobrzy niestety jednak do połowy sezonu, potem już wszystko się posypało… Ale po kolei.

Główną bohaterką serialu jest Alicja Szymańska (Magdalena Różdżka), pani chirurg, która marzy o specjalizacji z transplantologii. Niestety na drodze do spełnienia marzeń staje jej partner życiowy, ordynator chirurgii (Piotr Polk) w szpitalu na Lindleya, w którym to szpitalu Alicja pracuje i stara się o ową specjalizację. Seria niefortunnych, a może w końcu i fortunnych zdarzeń sprawia, że nasza bohaterka dostaje pracę w toruńskim szpitalu i ma szansę starać się o miejsce na wymarzonej specjalizacji. Musi jednak okazać się lepszym lekarzem od dr Ordy (Wojciech Zieliński) i przekonać do siebie ordynatora chirurgii, dr Jasińskiego (świetny w tej roli Jacek Koman), który uważa, że baba chirurg to ani chirurg, ani baba. Oczywiście nasza bohaterka znajduje w nowym miejscu pracy nową przyjaciółkę w osobie siostry oddziałowej (Katarzyna Bujakiewicz) jak i nowego przyjaciela – lekarza lubującego się w medycynie niekonwencjonalnej, niesamowicie sympatycznego Jivana (Marcin Perchuć). Jak to w takich serialach bywa, na złamane serce los zsyła naszej bohaterce ukojenie w postaci przystojnego pana chirurga Maksa Kellera (Paweł Małaszyński).

Wszystko wygląda bardzo profesjonalnie, a dr Jasiński to bardzo dobry ordynator chirurgii.

Wszystko byłoby fajnie i dobrze, ale fabuła jest niezwykle wtórna (od razu w głowie włącza się mała żaróweczka i krzyczy ‘Już to oglądaliśmy!’), szczególnie jeżeli chodzi o porównanie Lekarzy do Chirurgów. Chciałabym się wypowiedzieć o Lekarzach, próbując nie porównywać ich do amerykańskich seriali medycznych, ale nie potrafię, bo jeżeli ktoś bierze się za robienie serialu o lekarzach, to musi wiedzieć, że ludzie już niejedno na ekranie swojego telewizora widzieli i nie tak łatwo jest im sprzedać byle co. Bo na pewno wielu ludzi skusiło się na Lekarzy tak jak ja, z pewnego rodzaju miłości (może to za duże słowo) do seriali medycznych. Jest to taki gatunek serialu, gdzie można wcisnąć dosłownie wszystko, opierając się na przykładzie Chirurgów – dosłownie wszystko: począwszy od zapadającej się jezdni w środku miasta, przez strzelaninę w szpitalu, topienie się głównej bohaterki, niezwykle ciekawe przypadki medyczne (często spowodowane ludzką głupotą, albo straszną tragedią) po katastrofę samolotową i jej następstwa. Do tego trzeba dodać romanse, dramaty, dużo dramatów głównych bohaterów, perypetie stażystów i rezydentów oraz wiele ciekawych scen dziejących się na sali operacyjnej. Podsumowując, oglądając serial medyczny, już z definicji nie powinniśmy się nudzić, a antenowy czas 42 minut powinien nam zlecieć niewiadomo kiedy. Niestety Lekarze nie stanęli na wysokości zadania, a próby utrzymania poziomu serialu można narysować na wykresie za pomocą sinusoidy, już jest dobrze, ale za chwilę jest źle, a potem sięgamy poziomu ‘-1’. Dlaczego tak narzekam? Już tłumaczę.

Po pierwsze bohaterowie. Tak, są niezwykle sympatyczni, tak, da się ich lubić, ale tu nie chodzi o lubienie. Widz powinien zobaczyć na ekranie lekarzy, ludzi którym by zaufał, a nie ciągle uśmiechających się ludzi, którzy wydają mu się sympatyczni. Co gorsza wszyscy pokazani nam na ekranie bohaterowie są bardzo wtórni, już gdzieś ich widzieliśmy i każdemu spokojnie możemy przypiąć jakąś etykietkę. Nie chodzi o grę aktorską, a raczej o to jak owi bohaterowie są napisani. Wydaje mi się, że ciągle ich widzimy na ekranie, ale wcale ich nie znamy, a mimo to potrafimy przewidzieć ich następny krok (taki paradoks). I tu pojawia się następny zarzut. Serial, a szczególnie zachowanie bohaterów niczym nas nie zaskakuje, czasami możemy spokojnie przewidzieć wydarzenia na następne 10-15 minut. Wtedy włącza się od razu odruch sprawdzania godziny i czekania kiedy w końcu bohaterowie dojdą do przez nas wyciągniętych wniosków i w końcu skończą tę farsę. Tu należy wspomnieć, że serialowi brakuje momentami tempa i świeżości. Niektóre sceny wręcz dłużą się niemiłosiernie, a gdy chcielibyśmy rozwinięcia jakiejś innej sceny to zaraz otrzymujemy zmianę scenerii. Wiem, że nie można mieć wszystkiego i serial, ten jak i każdy inny, rządzi się swoimi prawami, ale momentami te urywane sceny były wręcz irytujące.

Lekarze sympatyczni i ładni, pani dyrektor (Danuta Stenka) również. Czego chcieć więcej?

Teraz nastąpi ode mnie wielka złośliwość, za którą urażonych przepraszam. Lekarze to serial medyczny, jeżeli by się ktoś nie zorientował, tak, to serial medyczny, a nie dziejący się jedynie w murach przepięknego, przestrzennego, wręcz sterylnego szpitala (żeby każdy tak wyglądał!). Co mnie bolało i irytowało, to że w serialu medycznym, w większości odcinków najważniejsze było życie miłosne bohaterki oraz następnie jej dramat rodzinny, a dopiero potem, gdzieś dalej, dalej, przypadek medyczny. Wydaje mi się, że ze wszystkich wyżej wymienionych niedociągnięć w serialu, to kłuło najbardziej w oczy. Bo po serialu medycznym spodziewamy się po pierwsze ciekawego przypadku medycznego, a po drugie że będziemy mogli śledzić po kolei co się dzieje z pacjentem. Chodzi mi o to, że powinien być początek historii pacjenta, rozwinięcie i zakończenie, a w Lekarzach często brak było zakończenia. Ktoś przyszedł do szpitala, jakoś go zaczęli leczyć, ostatecznie biorąc go na salę operacyjną, a potem nic, nie ma zakończenia. Takich historii, które doczekały się swojego końca można policzyć na palcach u jednej ręki, a przecież transza miała odcinków trzynaście, a często w odcinku leczono więcej niż jednego pacjenta. Bilans wychodzi marny. Wbijając twórcom szpilę do końca, wspomnę jeszcze o tym co działo się na sali operacyjnej. Jeżeli ktoś oglądał Chirurgów to wie, ze najciekawsze rzeczy, rozmowy, dramaty często działy się właśnie podczas operacji, gdy lekarze próbowali się choć na chwilę zrelaksować w tej jakże stresującej chwili (trwającej często kilka godzin), albo komuś uprzykrzyć życie. W Lekarzach i owszem były sceny na sali operacyjnej, ale dramaty, czy ‘śmieszne’ dialogi, które się tam rozgrywały, wcale nie sprawiały że z zapartym tchem czekałam na to co będzie dalej, albo żebym się śmiała do łez.

Nasuwa się pytanie dlaczego obejrzałam całą transzę skoro nie zostawiłam suchej nitki na serialu, a co gorsza zapewne obejrzę kolejną odsłonę Lekarzy. Dlatego, że to serial polski i miło jest czasami obejrzeć coś, gdzie mówią po polsku. Po drugie nie jest to serial zły, jak na polski rynek, jest to serial przyzwoity, który w pierwszym sezonie miał wiele potknięć, ale wierzę że w kolejnym je wyeliminuje i będzie się go oglądać jeszcze lepiej. Po trzecie, jak to w serialu TVN, można sobie popatrzeć na wypięknione polskie realia, gdzie wszystko jest czyste, problemy same się rozwiązują, a bohaterowie są ładnie wystylizowani, zaś w tle gra dobra muzyka. Mimo, że często mam deja vu oglądając Lekarzy, bo sporo wątków przypomina mi te z Chirurgów, to zdecydowanie dam im drugą szansę i obejrzę kolejne odcinki, bo mam nadzieję, że Lekarze się poprawią, nabiorą oryginalności i staną się dobrym serialem medycznym, a nie tylko miernym odpowiednikiem amerykańskich produkcji.          
         

piątek, 7 grudnia 2012

Czy film smutny musi być filmem nudnym?, czyli Blue Valentine

Blue Valentine to film, który w kręgu moich znajomych obił się bez echa, nikt o nim nie słyszał, nikt go nie oglądał. Kiedy w końcu trafiłam na kogoś, kto nareszcie wiedział o czym mówię, na pytanie ‘I co? Warto obejrzeć?’, odpowiedział jedynie wzruszeniem ramion i dodał, że film był średni, bo jakiś taki smutny i mało wciągający. Po takim komentarzu owładnęło mną zniechęcenie do zobaczenia tej produkcji, ale przecież nikt nie będzie mi narzucał swojego zdania, dlatego w najbliższy wolny wieczór zasiadłam przed ekran komputera do obejrzenia tego ‘smutnego filmu’. Okazało się, że nie mogę ufać opiniom znajomych, bo film wywarł na mnie ogromne wrażenie i sprawił, że bardzo zaangażowałam się w opowiadaną historię.

Film opowiada historię miłości dwójki ludzi, pochodzących z klasy średniej, którzy szukając w życiu celu trafiają na siebie w najmniej oczekiwanym momencie. On zaczął pracę w firmie zajmującej się przeprowadzkami, ona studiowała, by w przyszłości zostać lekarzem. Pewnego dnia trafiają na siebie w zakładzie opieki dla starych ludzi i mimo, że wtedy nie zamieniają ze sobą zbyt wielu słów, to od tamtej chwili coś przyciąga ich ku sobie i sprawia, że znów się spotykają.

Blue Valentine nie jest jednak historią romantycznej miłości, może tylko z początku. On pojawia się w jej życiu w momencie, w którym najbardziej potrzebowała kogoś, kto by wyciągnął do niej pomocną dłoń. Nie jest to jednak tak, że ona nie darzyła go uczuciem i wykorzystała jego dobroć, wręcz przeciwnie oboje byli świadomi dokąd wiodą ich uczucia. To dlatego Blue Valentine, idąc za myślą mojej znajomej, można nazwać smutnym, lekko depresyjnym filmem. Ale ja bym nazwała Blue Valentine filmem o miłości prawdziwej (jeżeli w ogóle istnieje takie pojęcie, albo lepiej - jakaś jego sensowna definicja). Chodzi o to, że nie jest to kolejna komedia romantyczna, albo melodramat wyjęty spod pióra Nicolasa Sparksa, gdzie wszystko ma dobre zakończenie. Główni bohaterowie nie spotykają się w jakimś wydumanym miejscu, będąc zmuszonymi do robienia czegoś, bądź szukając kogoś, bo ktoś coś zostawił, a on ma przeczucie, że jeżeli zwróci rzecz właścicielce/właścicielowi, to okaże się, że trafi na miłość swojego życia. Blue Valentine podobał mi się najbardziej, właśnie dlatego, że brak w nim tej naiwności, którą w prawie każdym filmie o miłości serwują nam twórcy. Nie oznacza to, że w miłości bohaterów brak romantyzmu, wręcz przeciwnie jest go wystarczająco, wystarczająco dla naszych bohaterów. 



Ciekawym zabiegiem zastosowanym przez twórców, było prowadzenie widza dwiema przeplatającymi się ze sobą ścieżkami. Pierwsza to poznajemy naszych bohaterów już jako małżeństwo, małżeństwo z problemami. Widzimy ich jako dwójkę ludzi, którzy irytują siebie nawzajem, którzy próbują znaleźć wspólny język do rozmów, ale którzy dalej tkwią w związku nie przynoszącym im żadnej satysfakcji. Męczą się w swoim towarzystwie, a mimo to nie potrafią z niego zrezygnować. Druga ścieżka, to ukazanie ich historii od początku. Mamy wgląd kim byli przed tym jak się poznali, jesteśmy świadkami kwitnącego między nimi uczucia. Gdy oglądamy tę historię w ten sposób zastanawiamy się co sprawiło, że ta dwójka nie potrafi się cieszyć sobą tak jak kiedyś. W końcu pokazywane fragmenty historii splatają się w jedną, ukazując nam przekrój przez związek bohaterów. Dokładnie widzimy jak dwoje, zakochanych w sobie ludzi, powoli oddala się od siebie i w żaden sposób nie potrafi tego zmienić. Ta świadomość, że wiemy jak skończy się historia tych dwojga radosnych, młodych ludzi jest chyba najbardziej przygnębiająca z całego filmu i nie daje o sobie zapomnieć, aż do napisów końcowych. To sprawia, że Blue Valentine wzrusza i pokazuje największe obawy młodych ludzi, czyli ‘co będzie dalej’, bo czasami ‘jakoś się ułoży’ może nie wystarczyć.

Trzeba przyznać, że niezmiernie do gustu przypadł mi casting. Ryan Gosling I Michelle Williams spisali się świetnie w swoich rolach. Na ekranie jest między nimi chemia, a przede wszystkim wierzymy im w to co mówią, w uczucia które wyznają sobie na ekranie. Nie ma tu pustych frazesów, tylko wszystko ma jakieś znaczenie. Nie jestem fanką Michelle Williams, ale Blue Valentine to kolejny film, w którym gra tej aktorki była dla mnie wiarygodna, a nie irytująca. Chciałam jeszcze wspomnieć o doborze muzyki. Każdy utwór idealnie współtworzył klimat opowiadanej historii.       



Kończąc rozmyślania o Blue Valentine wpadła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Zazwyczaj na koniec recenzji, lub jak w tym przypadku luźnych przemyśleń, powinno się napisać czy film się poleca, albo czy się nie poleca. Jednak przypominając sobie grymas na twarzy znajomej gdy próbowała znaleźć słowo, którym mogłaby opisać film, powinnam napisać że nie polecam, bo film jest smutny i w czasie seansu na pewno trzeba mieć przy sobie chusteczki, albo zrobić na przekór i powiedzieć, że polecam właśnie z tego powodu. W tym miejscu można by zacząć dyskusję na temat tego czy film o ‘smutnej miłości’ jest złym filmem, takim którego nie poleci się drugiej osobie. Bo jeżeli tak, to czy mamy oglądać tylko filmy radosne, które napawają nas optymizmem, pokazując nasz świat przez różowe okulary. Bo powiedzmy sobie szczerze ilu z nas jest genialnym prawnikiem, który zaczyna pracę jako asystentka prezesa wielomilionowego przedsiębiorstwa, a następnie okazuje się być jego miłością (Dwa Tygodnie na Miłość), czy zakochujemy się w facecie, który znajduje nasze zdjęcie w Afganistanie (czy gdzieś w innym państwie, gdzie toczone są działanie wojenne), wierzy że uratowało mu ono życie i wędruje przez całe Stany by nas znaleźć  i podziękować za opiekę, przy okazji zakochując się w nas z wzajemnością (The Lucky One). Jeżeli jednak będzie to melodramat, który podszywa się pod komedię romantyczną (albo na odwrót) to dostaniemy wielki romans, który potem ze względu na okoliczności nie może trwać dalej (Dear John), albo jedno z kochanków zachoruje na nieuleczalną chorobę, ale do końca będą razem (Odrobina Nieba). To tylko przykłady, ale czy nie taką wersję miłości serwują nam ostatnio twórcy? Przecież przy niektórych z tych filmów też należy się zaopatrzyć w chusteczki, bo są to filmy smutne, ale w dalszym ciągu są one godne polecenia. Dlaczego zatem nie polecić Blue Valentine? Bo opowiada historię ludzi prawdziwych, ludzi nie żyjących w bajkowym, stworzonym na potrzeby filmu świecie? Bo spokojnie moglibyśmy się z nimi identyfikować? A może po prostu, bo pokazuje miłość taką jaką jest, nie wielki romans, a codzienne zmagania z życiem i przede wszystkim ze sobą, dwójki ludzi, którzy ze względu na ową miłość, zdecydowali się być razem. Nie chcę teraz mówić, że Blue Valentine jest zdecydowanie lepszy od wyżej wymienionych filmów, bo nie jest, nie jest jednak złym filmem. Po prostu jest inny, bardziej refleksyjny, bardziej skupia się nad tym co bohaterowie robią by zrozumieć co tak naprawdę pozostało z ich miłości i do czego ich ta miłość doprowadziła, niż nad tym w co się ubrać i gdzie dobrze spędzić czas, i jeszcze by to wszystko na ekranie ładnie się komponowało (może zabrzmiało to bardziej dobitnie niż miało zabrzmieć, ale trudno…). Kończąc, Blue Valentine warto obejrzeć i nie należy go od razu skreślać, może trzeba jedynie wybrać dobry moment i okoliczności na jego obejrzenie, by w pełni dostrzec w nim bardzo dobry, wzruszający (a nie smutny) film.   

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Porządne kino gangsterskie, a może po prostu dobry film?, czyli ”Lawless"


Nigdy jakoś nie pałałam entuzjazmem do filmów o gangsterach, oglądałam je, ale nie były to filmy wyczekiwane, albo takie z kategorii ‘must see’, po prostu były. Jednak koło Lawless nie potrafiłam przejść obojętnie, no bo jakbym śmiała, skoro Tom Hardy to ostatnio aktor, z którym oglądam wszystkie filmy, a z drugiej strony film, w którym występuje Gary Oldman to nie może być zły film. Dlatego skuszona obietnicą dobrego filmu wybrałam się do kina i muszę przyznać, że twórcy spełnili daną obietnicę.

Mogą pojawić się spojlery!

Film opowiada historię braci Bondurant, żyjących w Stanach w czasach prohibicji. Najstarszy z nich Forrest (Tom Hardy) jest tym, który wyznacza reguły i próbuje trzymać młodszych braci w ryzach. Jednym słowem to on tu rządzi. Średni brat Howard (Jason Clarke) najwięcej czasu spędza na piciu produkowanego przez braci bimbru, dlatego czasami jego działania są trochę spontaniczne i ciężkie do kontrolowania. Najmłodszy z braci Jack (Shia LaBeouf) traktowany jest przez Forresta i Howarda jak duże dziecko, które jeszcze nic nie wie o życiu, przez co Jack czuje się niedowartościowany i za wszelką cenę chce udowodnić braciom, że się co do niego mylą. Rodzinny interes braci Bondurant, czyli produkcja alkoholu, rozwija się świetnie, a klientów przybywa (znajdzie się też paru w szeregach policji), jednak do czasu. Gdy posadę prokuratora przejmuje inny człowiek, a w miasteczku pojawia się jego wysłannik Rakes (Guy Pearce), który ma ukrócić nielegalny proceder braci, zaczyna się wojna między braćmi, a nowymi władzami.     

Jak widać fabuła nie jest jakoś wyszukana, ani bardzo skomplikowana. Od samego początku wiemy kto jest tym złym, a komu mamy kibicować. I ani przez chwilę nie myślimy o zmianie stron. Co trzeba przyznać Lawless nie jest typowym kinem gangsterskim. Nie ma tu aż tak spektakularnych pościgów, czy strzelanin. Akcja cały czas dzieje się w małym miasteczku i nie wkracza do żadnych większych miast. Mimo to, taka wersja filmu o gangsterach podoba mi się zdecydowanie bardziej niż inne filmy oznaczone tą etykietką. Może dlatego, że Lawless zrywa tę etykietkę i wyrzuca daleko za siebie. Owszem akcja rozgrywa się w czasach prohibicji, nasi bohaterowie trudnią się nielegalną działalnością (czyli są tymi gangsterami), walczą z Rakesem , ale dalej Lawless ciężko zaliczyć do tej kategorii. Może dlatego, że świetny scenariusz Nicka Cave’a nie trzyma się ustalonych konwencji, tylko w momentami bezczelny sposób miesza gatunki. Bo przyznam się szczerze, że dawno nie widziałam tak subtelnego i idealnie wpasowanego w daną scenę humoru. Należy tu wspomnieć o ciekawie napisanej i świetnie zagranej przez Hardy’iego postaci Forresta, jak i o scenach z pozoru dramatycznych, czy mających wzbudzić silne emocje, które w mgnieniu oka tak nami manipulowały, że lekkie unoszenie kącików ust do góry stawało się odruchem bezwarunkowym. Poza tym wątki romantyczne idealnie wpasowywały mi się w całość opowiadanej historii. Z drugiej strony scenarzysta nie poprzestał tylko na pokazaniu widzowi jakiejś sielanki z życia gangstera, dlatego w filmie znalazło się wiele scen strzelanin czy bójek, które momentami wyglądały aż nazbyt realistycznie. Stąd stwierdzenie, że w filmie jest sporo przemocy i to nie tej z kategorii ‘domyśl się widzu, co się stało potem’, jest zdecydowanie na miejscu. Momentami krwi na ekranie było dla mnie za dużo, ale patrząc na to z perspektywy, wydaje mi się, że było jej tyle, ile w danym momencie wymagała tego akcja i ukazywane wydarzenia. Inaczej Lawless brakowałoby czegoś, a tak dostajemy pełny obraz z życia braci Bondurant. Nie byłabym sobą gdybym nie wspomniała o tym, że bardzo podobały mi się zdjęcia. Widoki gór, lasów, małych miasteczek świetnie oddawały klimat filmu, albo trafniej trzeba to ująć, tworzyły klimat filmu. Do stworzenia klimatu przyczyniła się również muzyka, której na co dzień na pewno bym nie słuchała, ale tutaj zdawała się pasować idealnie.  

Hardy i Chastain stanowili na ekranie świetnie zgrany duet. 

Nie jest tajemnicą, że w filmie zagrało wielu dobrych aktorów, którzy ostatnio zbudowali sobie w świecie filmu taką markę, że widz widząc ich nazwisko w obsadzie nie potrafi przejść obojętnie koło danego filmu. Najpierw wypadałoby wspomnieć o ciekawej i według mnie bardzo dobrze zagranej przez Toma Hardy’iego postaci Forresta. Niby najstarszy z braci Bondurant nie mówi zbyt wiele, nie wygłasza braciom kazań, czy jakichś ckliwych przemówień, ale wydaje się, że ta postać mówi najwięcej ze wszystkich braci. Hardy nie ma zbyt dużo linijek do wypowiedzenia, chyba więcej mruczy (wydaje dziwne gardłowe dźwięki)/mówi pod nosem, niż mówi jakieś rozbudowane zdania, ale świetnie sobie radzi z tym brakiem tekstu, grając twarzą. Bo dosłownie gdy z jego ust wydobywa się to mruknięcie, to jego twarz pokazuje całą gamę emocji, tak że dokładnie wiemy jak czuje się jego bohater w tym momencie. Przy tym chemia jaka tworzy się na ekranie między Forrestem, a postacią graną przez Jessice Chastain jest tak widoczna, że również nie potrzeba nam więcej jakiś zapewnień o ich uczuciu, bo tę chemię się dosłownie czuje. Muszę tu wspomnieć, że Jessica Chastain wygląda w tym filmie jak wyrwana z tamtych czasów, chociaż czasami jej stroje są straszne. Na wyróżnienie zasługuje również gra Guy Pearce, którego bohater od samego początku wzbudził moją niechęć. Postawa, ubiór, mimika twarzy, ten rzucający się na każdym kroku pedantyzm, wszystko wręcz krzyczało od niego żeby z nim nie zadzierać. Jest to jeden z lepszych czarnych charakterów w ostatnio widzianych przeze mnie filmach z kategorii gangsterskich. Na koniec chciałam wspomnieć o aktorze, który zagrał bardzo, ale to bardzo niewielką rolę, ale jego każdorazowe pojawienie się na ekranie powodowało uśmiech na mojej twarzy. Mówię tu o Garym Oldmanie, który znowu pokazał że nie trzeba być przez cały czas na ekranie by zagrać dobrze i zagrać tak, by widz cię zapamiętał. Tej sztuki powinien nauczyć się Shia LaBeouf, który grał jedną z głównych ról, ale zupełnie nie zapadł mi w pamięci i jeśli ktoś by zapytał czy grał w tym filmie, to dopiero po kilku chwilach powiedziałabym, że faktycznie tam grał…     

Tom Hardy znów potwierdza, że odnajduje się w różnych klimatach. I jak tu nie polubić Forresta?  

Wychwaliłam film, ale przecież to nie arcydzieło, to dla wielu nie jest nawet film z kategorii bardzo dobry (to znaczy dla mnie wpisuje się on w tę kategorię, ale ja to nie wszyscy). Film chwalę i polecam, bo dawno tak dobrze się nie bawiłam w kinie. Dawno nie widziałam by scenarzysta i reżyser tak lekko przechodzili z jednego filmowego gatunku w drugi i to w filmie gdzie głównymi bohaterami są gangsterzy. Jeżeli ktoś nie lubi kina gangsterskiego, to mimo to powinien Lawless zobaczyć, jak nie dla scenariusza i muzyki Nicka Cave’a, to dla roli Toma Hardy’iego czy Guya Pearce’a, który w tym filmie zdecydowanie zagrał jednego z lepszych ‘złych’ jakich widziałam. A jeżeli nie dla nich to dla 2h dobrej rozrywki, której człowiek potrzebuje od czasu do czasu.