niedziela, 31 marca 2013

Run you clever boy and remember, czyli Doctor Who powraca


Długo trzeba było czekać fanom Doctora na kolejną jego odsłonę. To jest przykry fakt, ale ważniejsze w tym przypadku jest pytanie, czy warto było aż tyle czekać. Dla mnie odpowiedź jest dość prosta – warto było. Może fabuła The Bells od saint John nie powaliła mnie z nóg, nie wprawiła w zachwyty, ale przypomniała mi, jak bardzo tęskniłam za Doctorem, jego dziwnym zachowaniem, dziecinną radością okazywaną w niezwykle uroczy sposób i tym, że nie wiadomo kiedy, a odcinek się skończył.

Mogą wystąpić małe spojlery!

Świąteczny odcinek Doctora rozgrywał się w XIX wiecznym Londynie, Doctor spotkał Clarę po raz drugi i po raz drugi dziewczyna umiera. Ten odcinek jest jakby kontynuacją świątecznego, bo oczywiście Doctor nie mógł tego dziwnego zjawiska tak zostawić, dlatego zaszył się gdzieś w XII – wiecznym klasztorze, bo przecież średniowieczny klasztor, to najlepsze miejsce do myślenia i próbował rozwiązać zagadkę, jaką pod nogi podrzucił mu wszechświat. Spokój Doctora przerywają jednak tytułowe dzwony św. Jana i tak Doctor przenosi się w czasy współczesne by spotkać swoją starą znajomą. Okazuje się, że dziewczyna, jak i cały świat (bo przecież ratowanie tylko jednej osoby byłoby nudne) są w niebezpieczeństwie, gdyż wi-fi zostało opanowane przez kosmitów i dusze ludzi zostają przez nie wchłaniane. Władca czasu oczywiście postanawia uratować świat przed bezdusznym wi-fi.

Fabuła odcinka jest dość ciekawa, ale wydaje mi się, że można było z tego pomysłu wyciągnąć jeszcze więcej, a tak wszystko toczy się według sprawdzonego schematu, a w niektórych scenach można doświadczyć w mniejszym lub większym stopniu uczucia deja vu. Scenariusz do tego odcinka napisał Moffat i jeżeli o tego scenarzystę chodzi, to wymaga się od niego trochę więcej, trochę więcej oryginalności i trochę mniej korzystania ze swoich starych pomysłów tylko w lekko odnowionej formie. Kolejnym zarzutem do odcinka może być brak wyjaśnień co do osoby Clary, tego, że pojawia się w różnych czasach jako ona, a nie jakieś jej wcielenie. Rozumiem, że Doctor cieszy się, że spotyka ją po raz trzeci i chwilowo udaje mu się ją uchronić przed śmiercią po raz trzeci, ale jakiś ułamek układanki Moffat mógłby już odkryć. A tak jest więcej pytań, więcej niepasujących na razie nigdzie puzzli i nikłe nadzieje na to, że w kolejnym odcinku coś się wyjaśni. Zapewne znowu na koniec sezonu wszystko się połączy w zgrabną całość (po mniejszym lub większym naciąganiu innych wątków) i będzie wielki finał z dużą ilością fajerwerków, ale czekanie (znowu to czekanie) jest już lekko frustrujące. Jednak kiedy lubi się jakiś serial można znieść wiele, ale są jakieś granice i mam nadzieję, że scenarzyści na czele z Moffatem ich nie przekroczą.



Odcinek jest pełen nawiązań do poprzednich odcinków, ale i znalazłoby się też parę nawiązań do filmów, na czele ze sceną jazdy na motocyklu, która przypominała mi tę z Rzymskich wakacji. Jak to zwykle w przypadku Doctora bywa, nie obyło się też bez humoru, tego który trafi w gusta większości oraz takiego, który wywoła uśmiech na twarzach osób zorientowanych w doctorowym uniwersum tym pokazywanym na ekranie i tym poza nim. Jednak na wyróżnienie zasługują dialogi oraz zgrabnie rozpisane sceny rozmów Doctora z Clarą. Cały czas czuć bliżej niezdefiniowaną chemię między bohaterami i to magnetyczne przyciąganie między nimi. Matt Smith był jak zwykle przeuroczy, ciężko jest się nie uśmiechać kiedy radośnie biega po ekranie i cieszy się nawet z najmniejszej bzdury. Uwielbiam kiedy zachowuje się jak kosmita i niektóre ludzkie czynności czy przedmioty wprawiają go w zakłopotanie albo wywołują dziecinną ciekawość. Scena kiedy chwali się, że posprzątał, albo kiedy się przebiera jest genialna, no i ta muszka. 



         
Jeżeli chodzi o nową towarzyszkę Doctora, to jest to chyba jeden z bardziej trafnych wyborów. Clara ma charakterek i jest inteligentna, mimo że nie zna się zbytnio na komputerach. To chyba również pierwsza dziewczyna, która zauważa inne rzeczy niż jej poprzedniczki, a przede wszystkim nie biegnie jak piesek za Doctorem. Chodzi mi o to, że nie rzuca wszystkiego i wsiada do Tardis, Doctor musi się jeszcze natrudzić i zadać swoje pytanie jeszcze raz, za jakiś czas, bo Clara tak jak Doctor, lubi się droczyć. Zresztą dziewczyna nie będzie raczej jedynie towarzyszką Doctora, a kimś więcej, zagadką, którą Doctor musi rozwiązać. Ta tajemnica może albo zaszkodzić ich relacjom albo pomóc, wszystko to zależy od scenarzystów i tego w jakim kierunku zmierza teraz serial.

Mimo wszystkich moich wątpliwości co do ogólnej idei tego kim jest nowa towarzyszka Doctora i co się z tym wszystkim wiąże, to The Bells of st. John to dobry odcinek, na który warto było czekać. Zwiastun kolejnego odcinka również wygląda interesująco i na pewno zasiądę za tydzień przed ekranem komputera by cieszyć się Doctorem i jego lekko wyremontowaną Tardis. 

niedziela, 24 marca 2013

Każdy z nas jest mniej lub bardziej samotny, czyli A Single Man


Długo zbierałam się do obejrzenia tego filmu, szczególnie, że moja kochana rodzicielka stwierdziła, że film jest nudny. Ilekroć pada z jej ust to stwierdzenie pod adresem jakiegoś filmu, to obejrzenie go ciągle odkładam na później. Po obejrzeniu Samotnego Mężczyzny naszła mnie jednak taka mała refleksja, że kończę z przywiązywaniem dużej wagi do słowa ‘nudny’ wypowiadanego przez moją rodzicielkę, gdyż za dużo razy się w ten sposób nacięłam i za dużo dobrych filmów z tego powodu obejrzałam ze zbyt dużym opóźnieniem. Od teraz kiedy usłyszę ‘nudny’ od razu klikam play na odtwarzaczu, by sprawdzić czy ów film jest na pewno ‘nudny’. Bo teraz żałuję, że Samotnego Mężczyzny nie widziałam wcześniej, gdyż dawno nie widziałam tak wzruszającego, pięknego wizualnie i muzycznie filmu.

A Single Man pokazuje dzień z życia profesora George’a Falconera. Mężczyzna nie może pogodzić się ze stratą swojego ukochanego, który zginął w wypadku samochodowym. Bez Jima życie Georga straciło jakikolwiek sens i mężczyzna postanawia ukrócić swoje cierpienie. Jak się okazuje odebranie sobie życia nie jest takie proste jak mogło się z początku wydawać, nie wtedy, kiedy wszystko na przekór tobie mówi Ci żebyś żył.

Dla mnie historia opowiedziana w filmie jest jedną z tych, przy których ciężko jest nie uronić łzy. Uronić łzy nad straconą miłością, nad wszechogarniającą bezsilnością po utracie ukochanej osoby, nad uczuciem samotności i tym okropnym uczuciem, że już nikomu nie jest się potrzebnym i już się nikomu nie będzie potrzebnym. Ciężko jest też nie zapłakać, gdy los tak strasznie drwi z człowieka, który gdy został sam, pogubił się. Zapomniał jak to jest żyć, zapomniał, że oprócz ukochanej osoby, którą stracił miał też przyjaciół i nie zastanowił się, że może oni potrzebują jego. Najciężej jednak jest nie płakać (tak, nie tylko uronić łzę, a płakać) kiedy dosięga nas ironia losu, która wszystko robi na opak, wszystko na przekór. I w całej tej historii to nie samotność jest tą najbardziej przerażającą, a ta przekorność losu (życia?), która pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy myślimy, że wszystko już będzie dobrze. Dzięki temu film ten niezwykle wzrusza, ale jest też swego rodzaju lekcją życia.



Film jest przepiękny wizualnie. Oglądając go miałam wrażenie, że przy grubo ponad połowie scen można by zatrzymać film i mieć niezwykle klimatyczne zdjęcia. Stroje, wnętrza domów i auta, wszystko to tworzyło zgrany obrazek. Ale nie ma się czemu dziwić kiedy za kamerą stanął Tom Ford, kreator mody, którego wyczucie smaku i estetyki widać prawie w każdym kadrze. Do tego trzeba dołożyć przepiękną muzykę Abla Korzeniowskiego. Ścieżka dźwiękowa grała mi jeszcze długo po skończonym seansie i znów potrafiła wzruszyć do łez.

Głównego bohatera gra Colin Firth, który stworzył w tym filmie świetną kreację aktorską. Jego postać, elegancki, inteligentny człowiek, który miał już wszystko poukładane, nagle traci swojego ukochanego i jednocześnie traci wszystko. Zostaje sam ze swoją samotnością i nie potrafi przyjąć pomocy od innych, ani nie dostrzega tych małych, pozytywnych rzeczy jakie rzuca mu pod nogi los. Firth na ekranie jest niezwykle autentyczny i chyba dużo bardziej wolę go w takich rolach, niż w komediowych. Poza tym garderoba z tamtych lat mu niezwykle służy, a przede wszystkim te, trochę hipsterskie okulary. Reszta aktorów, mimo że pokazywała się jedynie w drugim planie, wcale nie została w tle. Julianne Moore w roli kobiety porzuconej i samotnej próbującej za wszelką cenę znów czerpać z życia garściami i Nicholas Hoult, jako zagubiony student, szukający swojej tożsamości i jako jedyny dostrzegający problemy profesora, wypadają bardzo dobrze. Szkoda, że Matthew Goode miał tak mało scen do zagrania, bo zawsze miło jest popatrzeć na tego aktora.



Dziś wpis krótszy niż zwykle, ale Samotny mężczyzna to film, który świetnie się ogląda (trzeba mieć tylko zapas chusteczek), ale trudno o nim napisać coś więcej nie wychwalając go na każdym kroku lub nie wchodząc w pisanie jakichś życiowych refleksji, które zapewne każdy będzie miał inne lub już je ma po seansie tego filmu. Tym którzy nie widzieli zdecydowanie polecam obejrzeć, bo jest to uczta dla oka, ucha, a może i dla duszy (?).       

czwartek, 21 marca 2013

PLL, czyli serial o nastolatkach dla nastolatek, a może niekoniecznie?


Zastanawiałam się czy popełnić ten wpis, ale stwierdziłam, że skoro założyłam bloga, to po to żeby od czasu do czasu się na nim powywnętrzniać (nie istnieje takie słowo, no trudno przeżyję…) albo napisać o czymś, o czym na uczelnianych korytarzach głupio jest na głos rozmawiać. Bo niestety kiedy ma się już trochę wiosen na koncie, to do niektórych rzeczy, które się ogląda jest się czasami trudno przyznać (chociaż jak się humor poprawia, gdy okazuje się, że nie jest się jedyną osobą, która to ogląda). Moim guilty pleasure jest serial produkowany przez stację ABC Family, a nosi tytuł Pretty Little Liars. Nie czekam na jego kolejne odcinki, czasami porzucam jego oglądanie, by potem połknąć na raz kilka odcinków, ale zawsze do niego wracam. Dlaczego? Może dla rozwiązania zagadki, może dlatego, że twórcy już tak namotali, że nikt nie ma pojęcia (chyba nawet oni sami nie wiedzą), jak to wszystko się skończy, a może dlatego, że jest to serial lekki i przyjemny i strasznie oderwany od rzeczywistości. Trzeba jednak przyznać, że finał trzeciej serii był dziwny, dał odpowiedzi na kilka pytań, ale przy okazji wprowadził masę innych wątpliwości, ale to było całkiem niezłe zamknięcie sezonu i wprowadzenie do części czwartej, podobno ostatniej. Ale nie chcę w tej notce pisać o ostatnim odcinku, tylko o serialu ogólnie i o tym jaki obraz nastolatek kreuje, bo po krótkim zastanowieniu, to chyba właśnie to najbardziej fascynuje w tym serialu.

Uwaga! Mogły się zakraść jakieś spojlery, ale chyba nic ważnego nie zdradziłam... 

Głównymi bohaterkami serialu są cztery przyjaciółki: Aria, Spencer, Emily i Hanna, licealistki (do tego stwierdzenia nawiążę za chwilę). Ich przyjaciółka Alison zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach (a może nie? Ja przynajmniej coraz bardziej w to wątpię), ale jej ciała nie odnaleziono. O ile dobrze pamiętam (bo bardzo dawno temu widziałam pierwszy odcinek) to akcja serialu rozpoczyna się od pogrzebu Alison, kiedy to w końcu policja znajduje jej zwłoki. Ale przyjaciółki po pogrzebie dostają sms od tajemniczej/tajemniczego ‘A.’, która(y) mówi, że w praktyce gra się dopiero zaczyna. Cóż trzeba przyznać, że fabuła serialu jest ciekawa. Dziewczyny dostają smsy od A., która(y) zna każdy ich sekret, każde nieostrożne zachowanie, a przede wszystkim szantażuje je i zmusza do robienia okropnych rzeczy. Oczywiście dziewczyny nie mogą nikomu powiedzieć, że są prześladowane przez owe A., ponieważ wtedy ucierpią ich najbliżsi. Cóż rozwiązanie zagadki kim jest A., kto jej/ mu pomaga jest dużo bardziej intrygująca (przynajmniej dla mnie) niż to kim była Plotkara (kolejne guilty pleasure, dobrze że już się skończyło). Tutaj scenarzyści cały czas grają tą magiczną kartą, a więc pytaniem ‘Czy przypadkiem A. to nie jest Alison?’, mimo że dali do zrozumienia (a już od ponad sezonu wręcz odwrotnie), że dziewczyna nie żyje.

Czołówka serialu jest dość pomysłowa, no i piosenka The Pierces - Secret, pasuje tu idealnie.

Nie chcę jednak nikogo zachęcać do oglądania serialu, bo nie jest to rzecz, którą z uśmiechem na twarzy się poleca, ale im dalej się to ogląda tym bardziej chce się dostać w końcu odpowiedź na ową zagadkę ‘Kim jest A.?’. Niestety wydaje mi się, że scenarzyści zrobili to, co twórcy Gossip Girl, a mianowicie, przegapili swój moment, by ze sceny, a w praktyce z ekranu, zejść niepokonanym. Gdyby serial skończył się na tym sezonie, byłaby to chyba najbardziej trafna długość tego serialu, w końcu ile można przeciągać tę grę z A., a tak będzie czwarty sezon, a może i piąty, no bo jak można zabić kurę znoszącą złote jajka. A szkoda, bo z każdym kolejnym odcinkiem scenarzyści dostarczają nowych postaci, nowych wątków, nowych potencjalnych A., a tym samym zabijają cały dynamizm serialu i tajemniczość gdzieś się rozwiewa. Bo czy nie najciekawiej jest wtedy, kiedy to osoba z twojego najbliższego otoczenia nie jest tym za kogo się podaje? Wiem, że z drugiej strony jest to okropne i w realnym życiu wręcz straszne i przyprawia o dreszcze, ale akurat w serialu jest to chyba nawet pożądane. A tak jest fura postaci, dużo zamieszania i w rezultacie jest jakaś taka bezkształtna papka, którą gdy tylko się uformuje, to zaraz się rozpada.

A. swoje groźby/wskazówki/polecenia przesyła w postaci smsów.

Jednak nie o tym miała być ta notka, chociaż od momentu kiedy zaczęłam ją pisać, zmieniała swój główny temat już kilka razy, stąd ten chaos. Miało być o tym jaki obraz nastolatki kształtuje serial. Po pierwsze dziewczyny są licealistkami, jak je poznajemy mają jakieś 15 lat (a może jeszcze rok mniej, nieważne). Niestety jedynie w retrospekcjach, pokazujących je rok wstecz, wyglądają jak nastolatki, bo już w teraźniejszości, to już jest tragedia. Nie chodzi o to, że aktorki są brzydkie, wręcz przeciwnie są bardzo ładne, ale niestety nastolatkami nie są, bo mają, jak to się ładnie mówi, dwójkę z przodu. To sprawia, że ich postacie już na starcie będą wyglądać dużo dojrzalej, ale kiedy dołożymy do tego modne ubrania, jak dla mnie w większości niestosowne do szkoły, plus mocny makijaż i umalowane paznokcie, to dostajemy wizerunek nastolatki. Tylko czy tak wyglądają współczesne nastolatki? Albo inaczej, czy tak właśnie mają wyglądać współczesne nastolatki? Bo powiedzmy szczerze, osoby starsze obejrzą serial i na tym zakończą, ale taka nastolatka będzie chciała wyglądać tak jak bohaterki serialu, tylko czy taki wygląd jest odpowiedni dla takiej piętnasto- czy szesnastolatki? Bo ja nie przypominam sobie bym do szkoły chodziła w 10-centymetrowych szpilkach i miniówce, z malutką torebką na ramieniu. Najgorsze jest jeszcze to, że w serialu rodzice widzą jak ubierają się ich córki i wypuszczają je tak z domu. Rozumiem , że jest to tylko serial, ale w jakimś stopniu wpływa na kształtowanie w głowie takiej dziewczyny, nastolatki (może tylko podświadomie), jak powinna wyglądać.

A. jest wszędzie i wie wszystko...

Drugą rzeczą jest to, że mamy to A., to niezwykle bezkarne A., które doprowadza bohaterki serialu do granic wytrzymałości i pod względem psychicznym i fizycznym. Wiem, że nastolatki są w stanie robić różne rzeczy, rzeczy przerażające, ale czy mogą one ciągle uchodzić bezkarnie, umykać policji, rodzicom, żyć w ciągłym kłamstwie? Czy naprawdę przez te trzy sezony (czyli jakieś pewnie około dwa lata) można żyć będąc terroryzowanym przez kogoś, nie mówiąc o tym nikomu. Czy da się żyć w takim napięciu, lęku o siebie i najbliższych? Bo nie wiadomo czy A. nie spowoduje jakiegoś wypadku, nie podpali czyjegoś domu, nie zepsuje hamulców w samochodzie, nie rozbije małżeństwa rodziców jednej z bohaterek, czy nie weźmie noża i nie spróbuje zadźgać którejś z nich. Wiem, że to jest fabuła serialu i na tym to wszystko się opiera, ale dlatego twierdzę, że powinno się to już dawno zakończyć, bo ile można się nad kimś znęcać!? Dorosła osoba tyle nie zniesie, a co dopiero zagubiona dziewczyna mająca naście lat…       

Ponarzekałam sobie i trochę mi ulżyło. Z drugiej jednak strony, gdyby się tak dłużej zastanowić nad tym co napisałam, to rzeczy na które narzekam, w praktyce przyciągają mnie przed ekran komputera, by zobaczyć kolejny odcinek. Ale ja to już nie nastolatka… Fakt jednak jest taki, że to właśnie te intrygi, nieobliczalność co zrobi A. (chociaż mimo wszystko scenarzystom już powoli kończą się pomysły, bo A. zaczyna działać schematycznie i często da się przewidzieć co zrobi) oraz moda sprawiają, że dalej oglądam ten serial i wyśmiewam kolejne irracjonalne sytuacje, zdarzenia i zachowania bohaterek, jak i dobór ich garderoby, czasami cudownych ubrań prosto z wybiegu, ale raczej nie prosto do szkoły. Moja podświadomość jednak mówi mi, że przykładem bohaterek serialu, powinnam zainwestować w różowe szpilki, bo profesorowie będą zachwyceni jak wparaduję w nich na ich zajęcia, oczywiście jak najpierw przeżyję w nich podróż autobusem…
   

poniedziałek, 18 marca 2013

Zbiorowo (3), czyli filmy z kategorii młodzieżowe #2


Niestety nie da się ukryć, że od czasu do czasu lubię obejrzeć film przeznaczony dla młodzieży, mimo że już nie mieszczę się w tym przedziale wiekowym. Zaletą takich filmów jest ich lekkość i zupełny brak jakiejkolwiek zachęty dla widza, by choć przez chwilę włączyć myślenie. Po prostu włączamy play i przez następne półtorej godziny możemy przestać zbyt dużo myśleć, bo wszystko mamy podane na srebrnej tacy, a na dodatek, koniec końców dostajemy happy end (nie widziałam jeszcze żadnego teen drama bez happy endu). Od czasu do czasu lubię tak bezmyślnie coś obejrzeć i popatrzeć z jakimi problemami zmagają się amerykańskie nastolatki, co nie znaczy, że owych problemów nie można odnieść do otaczającej nas rzeczywistości.


The art of getting by (2011)
Natknęłam się w sklepie na DVD z filmem I stwierdziłam, czemu nie? Film opowiada o George’u, chłopaku z ostatniej klasy liceum, który niezbyt przykłada się do nauki. Jest outsiderem i jakoś nie potrafi znaleźć w swoim życiu sensu, nie widzi sensu w nauce, nie potrafi znaleźć sensu w swoim pragnieniu bycia artystą, a tak chyba w głębi duszy po prostu nie wierzy w siebie. Trwa to jednak do czasu, kiedy George pomaga Sally, znajomej ze szkolnych korytarzy, w wymiganiu się od kary. Nastolatki znajdują wspólny język i nie wiadomo kiedy stają się przyjaciółmi. Ale wiadomo jak to bywa, scenarzyści grają tu najstarszą z możliwych kart, czyli stwierdzeniem, że przyjaźń między kobietą, a mężczyzną, w tym przypadku dziewczyną, a chłopakiem, niestety nie zdaje egzaminu.

Nie spodziewałam się zbyt wiele po tym filmie, ale byłam zaskoczona, jak dobrze mi się go oglądało i jak dużo prostych ‘mądrości życiowych’ scenarzysta przemycił do filmu. Bohaterowie są tak napisani, że bez problemu można się z nimi identyfikować, może  nie w pełni, ale zapewne wiele osób zatracało sens w tym co robiło, albo szukając jakiegoś wsparcia w rodzicach, którzy z racji swojej pozycji powinni być wzorami do naśladowania, nie zostawało nawet wysłuchanymi. Freddie Highmore w roli George’a był momentami niezwykle irytujący, ale ostatecznie całkiem nieźle poradził sobie z tą rolą, zaś Emma Stone jak dla mnie była dość przeciętna, albo przeciętna była jej rola, a aktorka nie potrafiła dodać czegoś więcej od siebie, nie potrafię zdecydować.

Mimo wszystko film polecam. Nie jest to jakieś arcydzieło, ani nawet bardzo dobry film. Ot takie dobre kino młodzieżowe, które nadaje się do obejrzenia po ciężkim dniu, albo kiedy pogoda za oknem nie dopisuje.


The First Time (2012)
Nie ukrywam, że film mi się bardzo spodobał, ale chyba to za sprawą mojego uwielbienia dla Stiles’a, to znaczy Dylana O’Briena, bez którego Teen Wolf nie byłby aż tak dobrym serialem, jakim jest.

Jak można się domyśleć po tytule film opowiada o tym pierwszym razie. Dave i Aubrey spotykają się na imprezie, w trochę niecodziennych okolicznościach i bardzo szybko znajdują nić porozumienia. On jest w ostatniej klasie liceum, jest typem zdolnego ucznia, trzymającego się z dala od kłopotów, ona zaś pochodzi z dobrego domu, uchodzi za dziewczynę nader dojrzałą jak na swój wiek i posiada sporo starszego od siebie chłopaka. W pewnym momencie, Dave i Aubrey postanawiają razem przeżyć swój pierwszy raz.   

Jak widać fabuła filmu jest zupełnie niewymagająca, wydaje się, że z tego materiału nie da się nakręcić pełnometrażowego filmu, a jednak. Twórcy nie dość, że stworzyli z tego dobry film, to pokazali na ekranie historię niezwykle prawdziwą, historię która mogła się przytrafić każdemu. Do tego bardzo zręcznie zagrali humorem i dramatem, przez co film nie nudzi, a przez większą część bawi. Mnie najbardziej rozbawiła ta, no cóż, głupia niezręczność, która nie tylko ogarnęła bohaterów filmu, ale również mnie, jako widza. Dawno nie czułam się tak oglądając jakikolwiek film, bym zastanawiała się czy przypadkiem nie zasłonić oczu i czy to, że nie mogę powstrzymać śmiechu nie jest przypadkiem niezwykle nie na miejscu. Jeszcze wypadałoby wspomnieć o aktorach, którzy całkiem nieźle poradzili sobie z postawionymi przed nimi zdaniami, Dylan chyba trochę lepiej niż Britt Robertson, która dla mnie we wszystkim w czym gra, gra ciągle tę samą rolę, tylko imię ma inne.

Na poprawę humoru, to film idealny, a czas poświęcony na jego obejrzenie zapewne nie będzie czasem straconym, a przynajmniej dla mnie nie był.


Cyberbully (2011)
A na koniec film produkcji ABC Family, w roli głównej z gwiazdką Disneya. Film ten nie jest już taki lekki i przyjemny, gdyż porusza problem, o którym wszyscy wiedzą, ale jakoś nie widzą jak uchronić przed nim swoje dziecko. Napisałam, że film porusza problem, a dokładniej problem przemocy w Internecie i jej bezkarności, ale chyba nie do końca twórcy poradzili sobie z materiałem, który wzięli na warsztat, ale po kolei.

Główną bohaterką filmu jest Taylor, licealistka, która nie jest zbyt popularna w szkole, ale nie przejmuje się tym aż nadto gdyż ma wokół siebie przyjaciół. Na urodziny dostaje swojego laptopa i tu zaczyna się cała historia. Taylor zakłada konto na serwisie społecznościowym, czymś w stylu facebooka i pada ofiarą na początku niewinnego żartu. Ktoś włamuje się na jej konto i ustawia ‘brzydki’ status, a pod nim pojawiają się niemiłe komentarze dzieciaków ze szkoły. Niestety wyśmiewanie się i wytykanie palcami przenosi się również na szkolne korytarze. Gdy wydaje się, że cała sytuacja się normuje, chłopak, którego Taylor poznała w owym serwisie i któremu zaufała, zaczyna pisać o niej nieprzyjemne rzeczy, które sprawiają, że przemoc z Internetu przenosi się znów do świata rzeczywistego i dziewczyna zostaje tak zaszczuta i osamotniona, że nie ma siły już dłużej z tym walczyć.

Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że kolejne sceny momentami się nie kleją, a zachowanie bohaterki jak i jej przyjaciółek niezwykle razi w oczy. Rozumiem, że to nastolatki, nastolatki, które znalazły się w niezwykle ciężkiej i nieprzyjemnej sytuacji, ale odrobina rozsądku i trzeźwego myślenia jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a tak bohaterki zachowują się jak dziewczynki z przedszkola. Wątek matki, która stara się pomóc córce, krzycząc na nią i karząc jej zamknąć konto w serwisie też jest trochę niedopracowany. Ale może taki był zamysł, w końcu to film dla nastolatek i chyba w pewnym stopniu dla ich rodziców, który miał nimi potrząsnąć i zapalić żółtą lampkę ostrzegawczą, ale jak dla mnie co najwyżej sprawił, że coś zaczęło dzwonić, ale dalej nikt nie wie, którym kościele.

Mimo tych wszystkich zgrzytów film oglądało mi się dobrze, ale to może dlatego, że lubię obejrzeć czasami taki film, z którego zdecydowanie wyrosłam. Jeżeli ktoś lubi takie telewizyjne filmy, podchodzące pod te produkcji Disneya, to pewnie skusi się żeby zobaczyć Cyberbully, innym nie polecam, bo dla nich będzie to zapewne strata czasu.


wtorek, 12 marca 2013

Co trzy głowy, to nie jedna, czyli świetne Ripper Street


Czasami następuje ten moment przesycenia, tego okropnego uczucia kiedy oglądanie seriali/filmów nie przynosi już tyle satysfakcji, odpoczynku, a nawet trochę dystansu do tego co nas otacza. Moim oderwaniem się od codziennej rzeczywistości były seriale, których, no cóż, oglądałam w hurtowych ilościach, ale nadeszło ‘bum’ (chyba po ostatnim odcinku drugiego sezonu Suits) i jakoś przycisk ‘play’ nie chciał się wcisnąć przy żadnym z odcinków, żadnego z seriali. Znacie to uczucie kiedy przeglądacie imdb w poszukiwaniu czegoś ciekawego, czas mija, a wy nadal nie zdecydowaliście się co obejrzeć? Nie cierpię tego uczucia, bo zazwyczaj wtedy moja lista filmów/seriali, które chcę zobaczyć wydłuża się w zastraszającym tempie, a nic z niej nie mogę odhaczyć jako obejrzane. Kiedy tak bezsensownie, a może sensownie, surfowałam po imdb natknęłam się na Ripper Street i od razu zadźwięczało mi w głowie, że przecież Zwierz bardzo serial polecał, a już się zdążyłam nauczyć, że gdy Zwierz coś poleca, to znaczy że warto zobaczyć. Od razu dodam, że przy okazji przydałoby się wielkie ostrzeżenie, że jak się włączy pierwszy docinek, to nie ma szans by nie włączyć kolejnych, aż w końcu zobaczy się ostatni. Ten wstęp jest zbędny, ale jakoś się tak sam napisał, więc został, a teraz do rzeczy.

Akcja serialu rozgrywa się pod koniec XIX wieku w Londynie, a dokładniej w zachodniej jego części. Ludzie zdążyli już zapomnieć o grasującym po ulicach Kubie Rozpruwaczu, ale policjanci jeszcze o nim nie zapomnieli i dalej badają okoliczności popełnionych przez niego zbrodni, tak by przewidzieć jego następny krok. Uważają, że jego powrót jest jedynie kwestią czasu, dlatego należy przygotować się na wszelkie okoliczności. Inspektor Edmund Reid (Matthew Macfadyen) uważa jednak, że nie można w każdym szaleńcu widzieć Kuby Rozpruwacza i trzeba z dystansem i przede wszystkim ze świeżym spojrzeniem podchodzić do tej sprawy. Prawą ręką inspektora jest sierżant Bennet Drake (Jerome Flynn), który jest tym typem człowieka, który za swoim szefem, jeżeli wierzy w jego prawość, podąży z zamkniętymi oczami. Zaś aby wszystko nie było takie krystalicznie czyste, to w rozwiązywaniu spraw tej dwójce pomaga chirurg, kapitan Homer Jackson (Adam Rothenberg), jankes, który uciekł z Ameryki i teraz pracuje jako lekarz medycyny sądowej/patolog.

Inspektor Edmund Reid.

Serial można zaliczyć do kategorii procedurali. Jego formuła opiera się na dobrze sprawdzonym schemacie. Główni bohaterowie przez cały czas trwania serialu tropią groźnego mordercę, tutaj Kubę Rozpruwacza, ale nie w każdym odcinku poruszany jest ten temat. W praktyce najwięcej jest go w pierwszym i ostatnim odcinku, ale w większości odcinków ktoś wspomina coś o tej sprawie, ale nie poświęca więcej niż kilku minut (coś w stylu Red Johna w Mentaliście). Każdy zaś odcinek jest zarezerwowany dla innej sprawy, innego morderstwa, czy poszukiwania innego szaleńca. Trzeba przyznać, że rozwiązywane zagadki nie są wcale proste, ale główni bohaterowie nader świetnie sobie radzą mimo lekko ograniczonych środków (cóż o laboratorium rodem z Bones czy CSI to mogą tylko pomarzyć). Zresztą kiedy inspektor Reid z ekscytacją w głosie mówi o telegramach, rozwoju medycyny czy podziemnych kolejkach, to nie sposób jest się nie uśmiechnąć i nie powiedzieć, że ma rację i sto lat później te wynalazki niestety powoli trafiają do lamusa. Wspomniałam już, że rozwiązane sprawy wcale nie są takie proste i to jest bardzo duży plus tego serialu. Akcja jest tak prowadzona, że albo do ostatniej chwili nie wiemy kto popełnił przestępstwo, albo wiemy już w połowie odcinka, ale aby udowodnić sprawcy winę trzeba się wspiąć na wyżyny dedukcji i sprytu. Oczywiście twórcy nie serwują nam prostych odpowiedzi, czy schematycznego podejścia do rozwiązywanego problemu, bo każdy z bohaterów ma przeszłość, która w najmniej odpowiednim momencie puka do drzwi, by trochę namieszać. W grę wchodzą również uczucia, zemsta, zagubienie czy nadmierna pewność siebie. Po prostu nie ma czasu by się nudzić.

Kapitan Homer Jackson.

Oprócz tego, że Ripper Street to dobry procedural, to jest to również bardzo dobrze rozpisany serial. Akcenty dramatyczne i humorystyczne są bardzo sprawnie rozłożone, a przede wszystkim wydają się być naturalne, a nie wymuszone. Jest to w moim mniemaniu duża zasługa aktorów, którzy chyba dobrze czuli się w swoim towarzystwie na planie serialu (albo są tak świetnymi aktorami), bo większość scen typu rozmowy, konfrontacje czy żarty między bohaterami były niezwykle luźne, jakby rozmawiali ze sobą starzy, dobrzy znajomi. Podoba mi się również to, że postaci nie są krystalicznie czyste, bądź do szpiku kości zepsute. Główny bohater jest na początku przedstawiony jako sumienny detektyw, nade wszystko dążący do odkrycia prawdy i wymierzenia sprawiedliwości, wydaje się, że nie ma żadnych wad. Wraz z kolejnymi minutami widać, że i jego dręczą demony przeszłości, straszne wyrzuty sumienia, a czasami kiedy wymaga tego sytuacja nie stroni od przemocy. Mimo to, inspektor często nie wymierza razów swoimi rękoma, bo ma do tego sierżanta Drake’a. Z pozoru również prawego mężczyznę, który okazuje się służył w wojsku, stacjonował w Egipcie i o wielu wydarzeniach z tamtych czasów chciałby zapomnieć. Jest to postać trochę niepozorna, bo na pierwszy rzut oka po zachowaniu, sposobie mówienia i posturze, ciężko byłoby stwierdzić, że ten mężczyzna może powalić na łopatki nie jednego boksera. Życie tych dwóch stróżów prawa nie byłoby tak ciekawe, gdyby nie kapitan Homer Jackson, chirurg, o którego usługi zabiegał inspektor Reid. Postać ta wprowadza trochę elementów współczesnego procedurala, czyli mamy nieźle wyposażony gabinet/laboratorium, w którym Jackson może przeprowadzić dokładną obdukcję, sprawdzić jakie ślady na ciele ofiary zostawił zabójca, jak ją zabił i czy ciało ofiary nie zawiera jeszcze jakichś wskazówek, które mogłyby naprowadzić policjantów na trop mordercy. Postać ta wprowadza dużo humoru i jest chyba najciekawsza, bo i jego historia jest owiana tajemnicą, jedyne co wiadomo, to że zamieszkuje w burdelu i jest w bardzo dobrej komitywie z jego właścicielką, która również jest Amerykanką.

Suknie są naprawdę śliczne, postaci drugoplanowe też zresztą są ciekawe, mimo niechlubnego zawodu...

Nie mogę nie wspomnieć o tym, że dużym plusem serialu jest to, że nie dzieje się w czasach współczesnych. Cóż jest tyle seriali, które dzieją się w Nowym Jorku, Los Angeles czy Miami, ale przez to ciągle mimo zmieniających się krajobrazów, wydaje się, że ogląda się to samo. W Ripper Street akcja rozgrywa się w XIX-wiecznym Londynie, czyli jest zupełnie inny klimat, a przede wszystkim te stroje i nakrycia głowy z epoki robią swoje. Jeżeli jednak o stroje chodzi, to nie wiem, dlaczego o ile panie zmieniają swoje suknie, to panowie prawie cały czas chodzą w tych samych ubraniach: inspektor Reid w swoim garniturze w kratę, zaś kapitan Jackson w swojej zielonej marynarce. Cóż nie poszczęściło im się tak jak paniom i zabrakło budżetu na ubranie na zmianę…

Coraz bardziej przekonuję się, że BBC potrafi kręcić seriale, tylko trochę mi szkoda, że zazwyczaj są to mini-seriale, albo seriale krótkie, to znaczy, mają tylko kilka odcinków, a nie jak amerykańskie po kilkanaście czy dwadzieścia kilka. Drugą ich wadą jest to, że na kolejny sezon trzeba czekać, długo czekać, jak np.: na Sherlocka (ale przynajmniej zaczynają już niedługo zdjęcia do trzeciego sezonu!). Ripper Street zdecydowanie polecam wszystkim, a jego najlepszą recenzją może być to, że już dawno oglądanie czegokolwiek nie przyniosło mi tyle radości i chęci rzucenia wszystkiego żeby obejrzeć kolejny odcinek, jak właśnie Ripper Street.  
   

sobota, 9 marca 2013

Nie taki znowu great, czyli Oz The Great and Powerful


Nie czekałam na ten film, bo fanka Dorotki ani Czarnoksiężnika z Oz ze mnie żadna, zwiastun też mnie nie zachwycił, a i za Jamesem Franco nie przepadam, ale tak jakoś wyszło, że wylądowałam w kinie na filmie reżysera trzech Spider-man’ów, za którymi również średnio przepadam. Nie wiem co sprawiło, że znalazłam się na sali kinowej, ale mimo mojej niechęci i nikłej znajomości historii krainy Oz, powtarzałam sobie, że będzie dobrze, bo damska część obsady jest świetna. Niestety było tak sobie. Bo cóż, film bardzo dobry to nie jest, momentami się dłuży i irytuje, ale jeżeli go rozpatrywać w kategorii ‘bajuchy’ (tak ja mam swoją dziwną kategorię filmową, do której lądują filmy tzw. familijne, bądź fantasy przeznaczone dla dzieci czy młodszej młodzieży, ale z oglądania których dużo radochy mogą mieć też dorośli), to Oz The Great and Powerful, to bardzo udana ‘bajucha’.

Głównym bohaterem opowieści jest cyrkowy magik o pseudonimie artystycznym Oz. Nie jest to mężczyzna prawy i szlachetny, wręcz przeciwnie to oszust i kanciarz. Mężczyzna marzy o wielkości i sławie, jednak nie podejmuje żadnych kroków by zmienić swoje postępowanie i osiągnąć coś w życiu. Pewnego dnia, przedziwnym zbiegiem okoliczności, mężczyzna trafia do krainy Oz dręczonej przez złą czarownicę. Okazuje się, że nasz główny bohater, jak głosi przepowiednia, ma uratować magiczną krainę przed ową złą wiedźmą. Są jednak dwa problemy. Pierwszy to ten, że nikt nie wie kto jest tą 'wicked witch', a drugi problem, w praktyce malutki szczegół, to taki, że przepowiednia mówiła o wielkim i potężnym czarnoksiężniku, a cóż, naszemu bohaterowi daleko do takiego.

Z racji tego, że nie jestem zupełnie obeznana z historią Czarnoksiężnika z Oz, nie czytałam nigdy książki, nie pamiętam przygód Dorotki (na pewno widziałam jakiś film, ale było to bardzo dawno temu) nie znam również musicalu Wicked, dlatego moje wywody odnoszą się tylko do tego filmu, jako oddzielnego tworu, a nie filmu bazującego na znanej historii.

Theodora (wiedźma współczesna bo bez sukni, ale za to w kapeluszu) i Oz.

Na początek wypadałoby właśnie odnieść się do fabuły przedstawionej w filmie. Jako, że z założenia miał to być film taki bardziej familijny, dla dzieci, to historia jest trochę naiwna, przepełniona scenami w stylu ‘to nie mogło się udać, ale jednak się udało, bo w końcu bohater ma czyste serce, ale jeszcze sam do końca o tym nie wie’, a na koniec filmu mamy oczywiście morał i możemy cieszyć się z triumfu dobra nad złem. Jeżeli przyzwyczaimy się do tej konwencji, w końcu to taka bajka, to można się wciągnąć trochę bardziej w opowiadaną historię. Bo wydaje mi się, że bardziej ciekawy od wątku przemiany głównego bohatera z człowieka krnąbrnego, w człowieka o dobrym sercu, jest wątek trzech wiedźm. Podobał mi się element dezorientacji, bo na początku nikt nam nie mówi, że ta jest złą wiedźmą, a ta jest dobrą. Dopiero gdzieś w połowie filmu dostajemy rozwiązanie tej zagadki i odpowiedź wcale nie jest aż taka oczywista. Zresztą z tego co wyczytałam w Internecie (uwielbiam tumblr), do samej premiery nie było wiadome, która z trzech jest tą ‘wicked witch’, zieloną, paskudną wiedźmą, w szpiczastym kapeluszu, którą rodzice mogą straszyć swoje dzieci. Jednak gdyby się tak lepiej przyjrzeć to można wywnioskować, która z pań nie jest szczera wobec reszty, ale więcej nie mówię by nie spojlerować.

Glinda, dla mniej najmniej interesująca spośród trzech czarownic.

Wizualnie film jest bardzo ładny i mimo 3D, o dziwo obraz nie jest rozmazany ani za ciemny. Podobał mi się pomysł, by wprowadzenie do historii, czyli kiedy Oz jest w Kansas i pracuje w cyrku, było kręcone tak jak stary film, w rozdzielczości 3:4 i w szarych (albo bardziej brązowych) barwach, zaś gdy magik trafia do krainy Oz, obraz zmienia się na panoramiczny i nabiera przepięknych barw, bo trzeba przyznać, że kolorystycznie film może nie zachwyca, ale robi wrażenie (gdzieś czytałam, że jest to ‘uczta dla zmysłów’, to może jest zbyt wygórowane określenie, ale na pewno jest to przyjemność dla oka). Ogólnie kostiumy i charakteryzacja były ciekawe, ale nie wyróżniały się aż nadto, na tle innych tego typu produkcji. Szczególnie zawiedziona byłam sukniami wiedźm, spodziewałam się czegoś dużo lepszego (chyba jedynie suknia bohaterki granej przez Rachel Weisz jak to się ładnie mówi ‘dawała radę’).

Evanora, czyli jak zwykle bardzo dobra Rachel Weisz.

Jak już wspomniałam nie przepadam za Jamesem Franco, po prostu ostatnio wszędzie go za dużo i mimo różnorodności wybieranych przez niego ról, to jakoś dalej nie potrafię się do niego przekonać. Jako Oz też niespecjalnie zyskał moją sympatię, nie przeszkadzał mi, ale i nie oczarował, był mi zupełnie obojętny, a to chyba gorsze niż gdyby mnie strasznie irytował. W końcu grał głównego bohatera, był przez prawie 80% trwania filmu na ekranie, a mimo to jakoś tak ciężko było mi zapamiętać sceny, w których zrobił na mnie wrażenie, może też dlatego że nie przepadam za typem bohatera, którego odgrywał. Jeżeli chodzi o aktorki, to najbardziej podobała mi się Rachel Weisz, bo i chyba jej rola była najciekawsza, przynajmniej z początku. Aktorka bardzo ciekawie dobiera projekty i z większości wychodzi obronną ręką. Mila Kunis i Michelle Williams też stworzyły ciekawe kreacje aktorskie, ale raczej nie zachwyciły. I to chyba nie ich wina, bo ogólnie postacie czarownic były w tym filmie najciekawsze, ale ich potencjał został zupełnie nie wykorzystany. Zamiast w kilku zdaniach wspomnieć o ich rywalizacji o władzę i szukaniu w swoim gronie tej ‘wicked’, to twórcy mogli dopisać kilka scen i to w ciekawy sposób przedstawić. Zamiast tego jest sporo za długich, nie wnoszących zbyt wiele do historii scen, które może i zachwycają wizualnie, ale w bezsensowny sposób przeciągają film. Stąd momentami film się niepotrzebnie dłuży, a przede wszystkim strasznie nuży.



Oz the Great and Powerful jest przyjemną ‘bajuchą’, bardzo ładną wizualnie, ale nie jest to ani film wybitny, ani świetny aktorsko, ani fabularnie, takie dobre kino familijne. Nie żałuję, że poszłam na niego do kina, ale nic by się również nie stało gdybym nie poszła. Na koniec chciałam wspomnieć o bardzo ładnej czołówce filmu i animowanym logo Disneya w 3D, które zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.  
        

wtorek, 5 marca 2013

Limuzyną przez ulice Nowego Jorku, czyli słów kilka o Cosmopolis


Są filmy, które wciągają od pierwszych minut, są też te, które nudzą przez cały swój czas trwania, ale są też te, które wcale nie wciągają, wcale nie interesują, a wzbudzają jakąś chorą fascynację nad tym co pokazywane jest na ekranie, a ta z kolei sprawia, że musimy wiedzieć dokąd to wszystko zmierza. To właśnie niezdrowe uczucie spotkało mnie oglądając film Cronenberga. Jeżeli bym miała podsumować co mi się w filmie podobało, to wyszedłby zapewne marny akapit, jeżeli miałabym napisać co mnie irytowało, to wyrażenie ‘prawie wszystko’ będzie tu idealnie pasować. Ale najgorsze jest to, że nie potrafię z czystym sumieniem stwierdzić, że Cosmopolis to film zły i wcale, a wcale mi się nie podobał, bo byłoby to kłamstwo grubymi nićmi szyte.

Film przedstawia jeden dzień z życia Erica Packera, 28-letniego milionera, który postanawia się ostrzyc. Oczywiście nie może skorzystać z usług najbliższego fryzjera, bo chce się obciąć u fryzjera, którego zna od dzieciństwa. Ot, taka sobie fanaberia. Dlatego Packer jedzie swoją limuzyną przez prawie cały Nowy Jork, mimo że w mieście wybuchają zamieszki i podróż ta może się okazać niebezpieczna. Podczas podróży do limuzyny milionera wsiadają jego znajomi, pracownicy, ale też obcy ludzie, którzy prowadzą z nim, wydawać by się mogło, niekończące się rozmowy.

Już od pierwszych ujęć wiadome jest, że nie będzie to film normalny, to znaczy film, który włącza się żeby się zrelaksować. W pierwszej scenie główny bohater komunikuje swojemu szefowi ochrony, że chce iść do fryzjera i ma głęboko w poważaniu, że najprawdopodobniej pakuje się w samo centrum zamieszek. Owe zamieszki są spowodowane wizytą prezydenta, jednak nasz bohater nie ma pojęcia jakiego, a gdy pada odpowiedź, że amerykańskiego, dalej nie widać po nim żadnej reakcji. Zresztą cała rozmowa przebiega w ten sposób, że mężczyźni w ogóle na siebie nie patrzą, nawet nie zerkną. Wypowiadają kolejne zdania gdzieś w eter, a nie do siebie, a co najgorsze wypowiadają je w taki sposób jakby mówili o rzeczach poważnych, jakby recytowali jakiś poemat, gdzie wstawianie licznych pauz jest często pożądane. Niestety w normalnym życiu takie pauzy, przy rozmowach typu ‘co słychać’, albo ‘idę do fryzjera’ są strasznie sztuczne i nienaturalne. Zresztą cała struktura tego filmu opiera się na długich dialogach. Główny bohater ciągle z kimś rozmawia i większość z tych dialogów przepełnia sztuczność. Kiedy udaje się w końcu przyzwyczaić i oczy i uszy do owej sztuczności i zaczyna się dogłębniej wnikać w owe często filozoficzne czy ekonomiczne dysputy, to na próżno szukać tam jakichś złotych myśli czy użytecznych rad. Większość z tych myśli to puste frazesy, albo rzeczy tak oczywiste, że z osłupieniem siedziałam słuchając oczywistości podawanych mi w skomplikowanych zdaniach. Jeżeli o to chodzi, to nie wiem ile w tym zasługi scenarzysty czy autora książki, na podstawie której powstał film, ale te z pozoru skomplikowane dialogi są rzeczą niezwykle ciekawą i przynajmniej mi pokazały jak czasami można bardzo łatwą rzecz strasznie zagmatwać. Były jednak momenty kiedy nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać, np.: kiedy poważną dyskusję główny bohater przerywał stwierdzeniem w stylu ‘mam skrzywioną prostatę’. Jak można się domyśleć jest to rzecz, którą wszyscy chcą się dookoła dzielić i wypada ją mówić w każdej sytuacji.

W każdej scenie żona głównego bohatera zachowuje się tak, że najbardziej pasuje tu określenie 'creepy'...

Ciągnąc dalej temat dialogów, a w praktyce scen okraszonych dobrymi dialogami należałoby wymienić dwie. Pierwsza to scena kiedy nasz bohater nareszcie dociera do fryzjera. Ma to być scena pogodna, ale jest w niej coś niezwykle niepokojącego, przynajmniej dla mnie było, bo cały czas zastanawiałam się co chodzi po głowie temu fryzjerowi (i dlaczego nie umysł głowy Pattinsonowi!?). Dialog za to jest tak napisany, jakby postaci recytowały jakiś wiersz, albo piosenkę, gdzie co jakiś czas są dziwne wtrącenia, które można by uznać za swego rodzaju refren. Druga scena, zasługująca na wyróżnienie, to bardziej zbiór scen, w których nasz bohater spotykał się ze swoją piękną żoną. Tu nagroda należy się przede wszystkim za stworzenie najbardziej dziwnej, z jednej strony magnetyzującej, a z drugiej odpychającej postaci jaką ostatnio widziałam. Żona naszego milionera, o której wiadomo niewiele, oprócz tego, że jest poetką i lubi siedzieć w cichych miejscach (takich jak biblioteka), jest dziwna, jest bardzo dziwna, a jej niechęć do męża, który widać że się stara, albo przynajmniej stara się ją zaciągnąć do łóżka, jest tak dziecinnie uargumentowana, że zupełnie nie wiadomo co o tym myśleć. Ale sceny z nią to te sceny w stylu ‘dziad o gruszce, a baba o pietruszce’, ale mimo tego bohaterowie się rozumieli i to było fascynujące.

To jedyne chyba normalne zdanie jakie wypowiada, ale dalej jest dziwna...

Pomysł na kręcenie ponad połowy filmu w limuzynie było pomysłem ciekawym. Nasz bohater jechał przez Nowy Jork bardzo powoli (w końcu są zamieszki), ale o ile mnie pamięć nie myli jadąc w korku jedzie się trochę inaczej, a przynajmniej w warszawskich jeździ się inaczej. Najpierw ruszamy, jedziemy parę metrów i znowu stoimy, a potem znowu ruszamy itd. Tutaj limuzyna cały czas jechała, dużo wolniej niż L-ka po łuku, może jakieś 10 km/h góra, ale się nie zatrzymywała. Na hamulce kierowca naciskał tylko wtedy kiedy podchodził z informacjami szef ochrony albo jak ktoś wsiadał do samochodu, co ciekawe nigdy nie jest pokazane jak ktoś z niego wysiada. W oknach limuzyny widać jak zmieniają się bardzo powoli widoki, ciągle się zmieniają, może to szczegół, a ja się niepotrzebnie czepiam, więc już kończę. Dodam tylko, że sceny w limuzynie są kręcone z ciekawych ujęć, zresztą wszystkie sceny są kręcone w trochę inny sposób niż ten jaki widz by oczekiwał. Ale to uznałabym za zaletę tego filmu i w miarę udany eksperyment.

Wypadałoby napisać słów kilka o aktorze grającym główną rolę, bo w praktyce widnieje on przez cały film na ekranie i schodzi z niego w ogólnym rozrachunku dosłownie na kilka minut. No cóż, nie pałam miłością do Pattinsona, to znaczy lubię go, lubię jego wywiady w których nabija się z Edwarda i Zmierzchu ogólnie, ale to nie jest aktor, który pasuje do wszystkiego. W Uwodzicielu zamiast uwodzić, to swoim wyrazem twarzy i postawą odpychał, a w Cosmopolis powiedzmy, że zagrał przyzwoicie. Akurat rola mężczyzny, który ma wszystko gdzieś, który chodzi na wizyty do lekarza codziennie, ale specjalnie wystawia się jako cel potencjalnemu zabójcy, który po tym jak nie potrafił przewidzieć kursu juana popada w samo destrukcję, to rola dla niego idealna. Nawet metamorfoza jaką przechodzi jego bohater przez czas trwania filmu jest wiarygodnie zagrana, może pomagają tu wszystkie te zabiegi, które mają sprawdzić by bohater wyglądał wizualnie gorzej. Wydaje mi się, że Pattinsona rzucono na głęboką wodę i w miarę udało mu się utrzymać na powierzchni i nie utonąć.

Limuzyna, główny bohater i plus minus moja reakcja na jakąś 1/4 scen...

Większość autorów recenzji Cosmopolis, które przeczytałam, zgodnie twierdzą, że albo film im się nie podobał, albo bardzo podobał, ale z większą liczbą głosów dla ‘nie podobał się’. Ze mną jest tak, że jak wszyscy mówią nie, to ja mówię tak i oglądam. W przypadku Cosmopolis niestety nie opowiem się po żadnej ze stron, bo po prostu dalej nie wiem co sądzić o tym filmie. Jest to na pewno ciekawy eksperyment, który wyszedł w jednych aspektach trochę lepiej, a w drugich trochę gorzej. Rzeczy, które na początku mnie denerwowały, potem zaczynały mi się podobać, jak te dziwnie sztuczne dialogi. Jedno wiem na pewno, że po obejrzeniu zwiastuna zaciekawił mnie ten film, bo nie wiedziałam zupełnie o co chodzi, ale po seansie filmu, dalej nie wiem o co chodziło. Dlatego jeżeli ktoś nie ma ochoty na dużo dialogów i dziwnych scen, to niech obejrzy zwiastun, bo akurat jego naprawdę warto obejrzeć.

sobota, 2 marca 2013

Zbiorowo (2), czyli nadrabiam zaległości


Musimy porozmawiać o Kevinie (2011)

Pamiętam, że swego czasu o filmie było głośno, ale jakoś te wszystkie głosy nie zachęciły mnie do obejrzenia filmu Lynne Ramsay. Dopiero niedawno, kiedy nadarzyła się okazja żeby skreślić kolejną pozycję z listy filmów, które muszę (a w praktyce bardzo chcę) obejrzeć, poczułam to nieznośne ukłucie, kiedy okazało się, że Musimy porozmawiać o Kevinie to film dobry, a nawet bardzo dobry, ze świetnymi kreacjami aktorskimi, a ja tyle czasu zwlekałam żeby go w końcu zobaczyć.

Film opowiada historię Evy, kobiety kochającej podróże, uwielbiającej poznawać inne kultury i kochającej o nich pisać i dzielić się z innymi swoją pasją. Można powiedzieć, że osiągnęła w życiu ten złoty środek, który każdy z nas chciałby znaleźć, a więc dostawać pensję za robienie czegoś, co kochamy najbardziej. Niestety życie Evy przewraca się do góry nogami, kiedy zachodzi w ciążę i na świecie pojawia się Kevin. Kobieta cierpi na depresję poporodową, ale kiedy jej stan się poprawia, to niestety nawiązanie kontaktu z dzieckiem nie przychodzi już tak łatwo, mimo usilnych starań Evy.

Dla mnie film ten opowiada dwie historie, gdzie jedna bez drugiej nie ma prawa bytu, a przynajmniej w tym filmie nie ma sensu. Jest więc rozważanie na temat matczynej miłości i tego czy możliwe jest to, by matka nie darzyła miłością swojego dziecka, oraz drugi problem, nad którym od stuleci debatują filozofowie, a mianowicie czy już rodzimy się źli, czy dopiero się tacy stajemy, a jeżeli to drugie, to co ma na to największy wpływ. Film jest tak skonstruowany, że przeplatają się sceny z przeszłości z tymi z teraźniejszości, co powoli buduje napięcie i rodzi tę uwielbianą przeze mnie irytację, czyli pytanie ‘ale co się stało?’ dźwięczy w mojej głowie, a możliwych scenariuszy potrafię wymyślić na pęczki.  Film szokuje, momentami odpycha, ale nie tak, że rezygnujemy z dalszego seansu, ale tak, że w jakiś dziwny sposób chcemy wiedzieć co będzie dalej. To zapewne zasługa bardzo dobrze napisanego scenariusza, ale i reżyserii, bo reżyser od początku bawi się z widzem w kotka i myszkę, tak że gdy już wyrabiamy sobie opinie na temat danej postaci, to za chwilę legnie ona w gruzach. Nikt nie jest tu krystalicznie dobry i nikt nie jest do szpiku kości zły.

Na wyróżnienie zasługują aktorzy wcielający się w główne postaci, czyli Tilda Swinton jako Eva i Ezry Millera, jako jej syna, Kevina. Nie można też zapomnieć o dziecięcych aktorach wcielających się w młodsze odsłony Kevina, bo  to oni od początku kształtują tego bohatera. Tilda Swinton jest w tym filmie wręcz zjawiskowa i sprawia, że nie można oderwać od niej oczu, zaś Ezra Miller działa jak magnez, ma w sobie tyle charyzmy, że nie daję się przyćmić Tildzie Swinton. Musimy porozmawiać o Kevinie nie jest filmem dla wszystkich, sposób opowiadania historii, a przede wszystkim sama historia są ciężkie i mogą nie przypaść wielu do gustu. Mimo to polecam film wszystkim, by zobaczyli czy gustują akurat w takim kinie.


Skóra, w której żyję (2011)

Pewnie nie ma osoby, która nie słyszała nazwiska tego wspaniałego reżysera hiszpańskiego, Pedro Almodovara. Przyjęło się już, że jego kino jest zdecydowanie nietuzinkowe, szokuje, nie porusza błahych problemów i mimo że momentami bulwersuje, a nawet obrzydza, to w przedziwny sposób zamiast odpychać widza, to go do siebie przyciąga ze zdwojoną siłą. Właśnie taki jest jego film Skóra, w której żyję. Dawno żaden oglądany w telewizji film nie sprawił, bym nie mogła oderwać od ekranu oczu, a każde przeszkodzenie w oglądaniu wywoływało, aż tak ogromną irytację.

Głównym bohaterem filmu jest Robert Ledgard (Antonio Banderas), światowej sławy chirurg plastyczny, którego ukochana żona odbiera sobie życie, po tym jak przeżywa wypadek, ale nie potrafi żyć z obrażeniami jakie po sobie pozostawił. Niestety to nie koniec tragedii w życiu Roberta, kiedy jego córka zostaje skrzywdzona, mężczyzna postanawia się zemścić. Jednak geniusz i chęć zemsty prowadząca do szaleństwa często nie idą ze sobą w parze.

Historia na początku prowadzona jest powoli, widzimy jak wygląda teraźniejsze życie głównego bohatera oraz poznajemy jego pacjentkę. Już na pierwszy rzut oka widać, ze coś jest nie tak, ale jeszcze jest za mało informacji by utworzyć swoją wersję wydarzeń. Reżyser stopniowo odkrywa przed nami karty pokazując na ekranie, na zmianę historię teraźniejszą, z wydarzeniami z przeszłości, tak że w pewnym punkcie obie te narracje się spotykają, a widz, przynajmniej ja, siedzi wbity w fotel i próbuje przetworzyć to co przed chwilą zobaczył. Antonio Banderas zagrał znakomicie. Jego bohater, szaleniec, raz odpychający, za chwilę wzbudza swego rodzaju litość i empatię, zaś partnerująca mu Elena Anaya jest zjawiskowa, tak że nie sposób oderwać od niej oczu.

Pierwsze pół godziny filmu mnie znudziło (niestety akcja rozwija się dość powoli), ale warto było wytrwać, bo im dalej tym lepiej, tak że odkrywanie tego co się tak na prawdę wydarzyło sprawia niezwykłą przyjemność i wprawia w osłupienie. Zdecydowanie polecam każdemu.


Agora (2009)

Znacie to uczucie kiedy po filmowym seansie czujecie ogromny niedosyt, ale nie dlatego że filmowi czegoś brakowało, ale dlatego, że opowiedziana historia tak was zaciekawiła, że chcecie więcej? Właśnie takie odczucia towarzyszyły mi po skończonym seansie Agory i to właśnie za wzbudzanie we mnie takich uczuć, kocham kino.

Akcja filmu rozgrywa się w Aleksandrii, kiedy to chrześcijaństwo staje się panującą religią, a wszyscy starzy bogowie muszą ustąpić miejsca nowej religii. W tych burzliwych czasach swoją pracę prowadzi filozofka i matematyczka Hypatia, zdecydowanie swoją odwagą, wytrwałością w badaniach naukowych i śmiałością stawianych przez siebie tez, wybiegająca daleko poza czasy, w których żyła. Jej postać wzbudzała wiele emocji i wielu osobom przeszkadzała, ale miała też wiernych przyjaciół, jak i adoratorów. Jednym z nich był jej sługa, który rozdarty między miłością do Hypatii, a chrześcijaństwem próbuje znaleźć swoją drogę w życiu.

Uwielbiam dobre filmy historyczne, a Agora jest dla mnie właśnie takim filmem, a na jej plus trzeba zaliczyć to, że jest to film europejski, a nie amerykański. Agora wzbudza wiele skrajnych emocji, ale historia wczesnego chrześcijaństwa opiewała w wiele kontrowersji, dlatego nie można się temu dziwić. Mnie bardzo ‘bolało’ zupełnie niechrześcijańskie zachowanie chrześcijan, obrazy przemocy i wymierzanej przez nich sprawiedliwości wprawiały mnie w niedowierzanie i osłupienie. Ale nie mnie oceniać ich zachowanie, „bo kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień”. Właśnie te słowa przez ponad połowę filmu dźwięczały mi w głowie, tak jak inne znane mi z przypowieści nauki.

To kolejny film, który polecam, bo wobec niego ciężko jest przejść obojętnie. Warto zobaczyć kolejną świetną kreację aktorską Rachel Weisz, która idealnie pokazała  jakie uczucia irytacji, rezygnacji i nadmiernej euforii towarzyszą rozwiązywaniu jakiegoś problemu, może niekoniecznie astronomicznego czy fizycznego (przynajmniej ja poczułam się lepiej widząc, że nie tylko ja tak się zachowuję, gdy zostanę postawiona przed rozwiązaniem jakiegoś zadania czy napisaniem jakiejś pracy wymagającej ode mnie udowodnienia bądź obalenia na drodze doświadczalnej postawionej hipotezy).