Powrót do pisania czegokolwiek po tak
długiej przerwie, jest nie tyle irytujący co okraszony ogromnymi
wyrzutami sumienia. Bo jakby nie było w prowadzeniu bloga oprócz
ciekawych treści najważniejsza jest systematyka, której u mnie
należy szukać jak igły w stogu siana, zresztą do ciekawego
pisania też mi daleko. Mówi się jednak trudno i żyje się
dalej... i powraca do pisania, a raczej do wrzucania do internetu
swojej bezładnej pisaniny. Ale wiecie co? Przejmuję się ostatnio
tak wieloma rzeczami, że nie mam ani siły ani ochoty przejmować
się moimi absencjami na blogu. Jako że często też ciężko jest
mi wytrwać z wszego rodzaju postanowieniami (no może oprócz tych
wyznaczających mi rozkład nauki przed
kartkówkami/kolokwiami/egzaminami), to nie będę pisać że się
poprawię i od dziś wpisy zaczną się pojawiać regularnie,
ponieważ pisanie bloga miało być przyjemnością, a nie niemiłym
obowiązkiem czy też karą... Kończąc te jakże niezwykle
interesujące wynurzenia/tłumaczenia chciałam napisać, że dziś
będzie notka zbiorcza o filmach/serialach/książkach, które
ostatnio obejrzałam/przeczytałam, bo jak można się domyśleć
absencja na blogu nie równa się przestaniu obcowania z produktami
wszelakiej popkultury. Dziś więc o Firefly i książce niejakiego
Johna Greena, która niedługo trafi na ekrany kin.
Firefly
W ostatnim moim wpisie pisałam, że w
kolejnym napiszę o świetnym serialu. Jednak oglądałam go już tak
dawno, że napisanie o nim porządnej recenzji jest trochę w tym
momencie niewykonalne, gdyż zapomniałam wiele rzeczy, które mnie w
tym serialu urzekły. Jest to zaś ten typ świetnego serialu, który
zasługuje na wymienienie każdej maluczkiej rzeczy, która sprawia,
że ten serial zapracował na swój obecny status. I niestety jak
każdy ciekawy, inny serial bardzo szybko doczekał się zdjęcia z
anteny, czego zupełnie nie rozumiem. Bo to jest pomysłowy serial, z
niesztampowymi bohaterami, posiadający ciekawe rozwiązania
fabularne. A jeżeli dołoży się do tego całkiem niezłe efekty
specjalne to dostajemy bardzo porządny serial sci-fi. Niestety
Firefly nie doczekało się kolejnych sezonów, dostało za to
pełnometrażowy film – Serenity, który miał domknąć większość
wątków poruszonych w serialu. I chociaż Serenity to dobry film,
bardzo zgrabnie utrzymany w stylu, w jakim kręcony był serial, to
mam do niego dwa zarzuty i pewnie znalazłoby się jeszcze kilka
osób, które podpisałyby się pod nimi. Chodzi o to, że widać iż
Joss Whedon pisał serial, który będzie miał kilka sezonów, przez
co rozpoczął wiele wątków, bądź o niektórych napomknął i
wcale nie kłopotał się z przedstawianiem swoich bohaterów już w
początkowych odcinkach. Owszem jest odcinek pokazujący jak załoga
stała się załogą Serenity, ale widać, że twórca miał więcej
asów w rękawie. I to stwarza pierwszy problem. Whedon nie mógł
domknąć w filmie wszystkich wątków. Z niektórych musiał
zrezygnować, a te z których nie mógł zrezygnować, musiał
ograniczyć do minimum. Drugi zaś zarzut, to że Whedon jest
okrutnym człowiekiem i nie domknął owych wątków po myśli fanów,
przynajmniej moja myśl płynęła w zupełnie innym kierunku, albo
miała przeciwny zwrot. Może ten zarzut jest zgoła dziecinny, ale
trudno.
Muszę napisać jeszcze o jednym
zarzucie, a mianowicie o totalnej dezinformacji w kolejności
odcinków. Pierwotnie telewizja puściła je wcale nie w takiej
kolejności jak fabularnie przystało, na wikipedii była jedna
kolejność, na imdb inna i nawet opisy nie były do końca zgodne.
Stąd w pewnym momencie jakoś tak zaburzyła mi się chronologia
oglądania, co mocno mnie zirytowało, bo należę do tego wąskiego
grona osób, które jak zaczynają oglądać serial, to lubią
oglądać odcinki po kolei. I gdyby to był inny serial, to zapewne w
tym momencie porzuciłabym jego oglądanie, ale dla Firefly warto
było się pomęczyć i poirytować, bo to aż tak dobry serial jest.
The fault in our stars
Wydaje mi się, że po sukcesie
Zmierzchu półki księgarni zostały zalane literaturą młodzieżową,
w której musiały pojawić się postaci nadprzyrodzone. I nie ważne
było to, że zmierzchowy schemat powielany jest w kółko, a
bohaterowie są jeszcze mniej wyraziści i przy tym jeszcze bardziej
irytujący niż w powieści Meyer. Ważne było to, by on był
zabójczo przystojny, a ona była szarą myszką, a raczej urodziwą
szarą myszką, aczkolwiek nie zdającą sobie sprawy ze swojego
piękna. Może teraz trochę to wszystko upraszczam i wrzucam sporą
część literatury młodzieżowej tego typu do jednego worka, ale
naprawdę ciężko jest tego nie czynić, widząc kolejne książki z
okładką stylizowaną na okładki sagi Zmierzch, a do tego
uwieńczoną napisem w stylu „Lepsza niż Zmierzch!”. I tu
zaczyna się mój problem. Bo ja lubię od czasu do czasu poczytać
sobie coś z tak zwanej young adult literature, ale mam serdecznie
dość świecących, wegetariańskich wampirów, bucowatych
wilkołaków, zabójczo przystojnych aniołów, półaniołów czy
też wysłanników piekieł. To tak jakby ktoś powiedział, że nikt
nie kupi twojej książki jeśli nie znajdzie się w niej wymieniony
wyżej bohater.
Okazuje się jednak, że do napisania
wciągającej literatury młodzieżowej, która dobrze się sprzedaje
nie potrzeba istot nadprzyrodzonych w super drogich samochodach.
Wystarczy dobry pomysł i całkiem niezły styl pisania. I właśnie
w ten sposób John Green z powodzeniem sprzedaje swoje powieści.
Pierwszą jego książką jaką przeczytałam było Szukając Alaski,
którą dosłownie połknęłam w jeden wieczór. I mimo że mam
świadomość, iż w tej książce nie dzieje się zbyt wiele, a
niektórzy bohaterowie może i są trochę papierowi, to lekkość
pióra Greena pozwala zapomnieć o tych mankamentach i pozwala się
wciągnąć w snutą przez niego historię.
Po Gwiazd naszych wina sięgnęłam z
dwóch powodów. Po pierwsze, byłam ciekawa kolejnych książek
autora, po drugie widziałam zwiastun filmu i chciałam przeczytać
książkę przed premierą filmu, żeby móc sobie je porównać.
Książka opowiada o dzieciakach chorych na raka, które zakochują
się w sobie, mimo wszystkich przeciwności losu. Cóż temat dość
ciężki jak na prozę młodzieżową, a mimo to czytając książkę
ma się wrażenie, że to nie jest powieść o nastolatkach chorych
na raka, tylko jest to powieść o nastolatkach, o ludziach, o ich
obawach, lękach, radościach, miłości i przyjaźni. Autor
niezwykle sprawnie uciekł od tego, by jego powieść była
przygnębiająca i przytłaczająca czytelnika ogromem spustoszenia
jakie powoduje rak. Jednak jeżeli myślicie, że podczas lektury nie
uronicie łez, to grubo się mylicie. Green ma również niezwykłą
łatwość w pisaniu postaci, z którymi możemy się identyfikować,
bądź też nie mielibyśmy problemu, aby się z nimi zaprzyjaźnić.
Jest więc to ten typ powieści, przy której czytelnikowi towarzyszy
pewna ambiwalencja nastrojów: raz śmiech, raz płacz, a raz śmiech
przez łzy. Ale chyba po części o to chodzi w czytaniu dobrych
książek, bo według mnie Gwiazd naszych wina jest właśnie taką
książką.
Miało być jeszcze o filmie, ale jakoś
tak nie wyszło, wyjdzie więc zapewne w kolejnym wpisie ;)
Firefly to chyba jeden z najlepszych seriali sci-fi jakie powstały, niestety zorientowano się o tym trochę zbyt późno. Film nie był satysfakcjonujący i w sumie staram się wymazać go z pamięci, gdyż psuje mi wizję o tej świetnej serii. Co do kolejności odcinków - zgodzę się, jednak jest sporo stron, które pomogą, co jest plusem. Niestety taki sam lost spotkał Almost Human, co naprawdę odbiło się na oglądalności.
OdpowiedzUsuńMiło jest zobaczyć, że ktoś nadal ogląda Firefly i serial nie został zapomniany :)
Uwielbiam "Firefly" i zdecydowanie muszę go obejrzeć jeszcze raz, tym razem już w dobrej kolejności ;)
UsuńCo do "Almost Human" to straszna szkoda, że zdjęto go z anteny. Bardzo lubiłam ten serial, szczególnie ze względu na bardzo fajnie napisanych bohaterów i świetne jak na serial efekty specjalne.