Wpis ten zacznę od stwierdzenia iż
nie jestem fanką filmów o tematyce postapokaliptycznej. Lubię je,
ale nie oglądam ich nałogowo, nie widziałam nawet większości z
nich i szczerze mówiąc nie mam zamiaru. Dlaczego więc poszłam do
kina na Snowpiercer? Przede wszystkim skusił mnie trailer, który
obiecywał ciekawe, pomysłowe kino. I jak pewnie większość
widzów, skusiła mnie obsada. Rzadko się przecież zdarza by tylu
dobrych aktorów grało w jednym filmie. Jak się bardzo szybko
okazało, dobra obsada to za mało, bo niestety Snowpiercer
potwierdził, że bez dobrego scenariusza aktor nie uczyni filmu
ciekawym, może ewentualnie znośnym. I chyba taki jest Snowpiercer –
znośny i szalenie nielogiczny, co zdecydowanie nie pomaga w jego
oglądaniu.
Cóż wydaje mi się, że próba
opowiedzenia o co tak naprawdę chodzi w filmie Joon-ho Bong'a jest z
góry próbą nieudaną, ale nikt nie zabroni mi spróbować. Tak
więc akcja rozgrywa się w przyszłości, bodajże w 2031 roku (ale
nie dam sobie ręki uciąć, w przeciwieństwie do bohaterów
filmu...), około 17 lat po tym jak ludzie chcąc powstrzymać efekt
cieplarniany, wpuścili do atmosfery jakiś genialny środek i
wywołali kolejną epokę lodowcową. Przeżyli tylko ci ludzie,
którym udało się dostać do super nowoczesnego pociągu, którego
trasa wiedzie przez całą Ziemię. Ów pociąg jest taki super, że
jest odporny na panujący na Ziemi niewyobrażalny mróz, a do tego
jest takim perpetum mobile. Pociąg stworzony i dowodzony przez
niejakiego Wilforda jest czymś pokroju mikrosystemu, w którym
znalazło się wiele gatunków roślin i zwierząt. Ludzie zostali
podzieleni na trzy grupy – biedaków zajmujących tył pociągu,
klasę średnią, oraz bogaczy, którzy znaleźli się oczywiście na
przodzie pędzącego przez Ziemię pociągu. Taki podział nie pasuje
jednak wszystkim pasażerom i jak zwykle znalazł się ten jeden, za
którym zdecydowała się pójść reszta, który stwierdził że tak
dalej być nie może.
Widzicie, o ile pomysł na film wydaje
się być niezwykle ciekawy, to jego wykonanie zostało potraktowane
po macoszemu, a razem z nim i widz. Twórcy pokazali na samym
początku filmu jak żyją w pociągu ci najbiedniejsi i jakie panują
wśród nich nastroje. Jak łatwo się domyśleć widz dostaje
rewolucję, która ma polegać na przedarciu się na początek
pociągu i przejęcia nad nim kontroli. Tyle, że tu powstają dwa
problemy. Pierwszy z nich to ukazanie samej podróży przez pociąg.
Dlaczego owa podróż jest problemem? Pociąg w ujęciach z góry
(bardzo pięknych zresztą ujęciach) jest strasznie długi, ale taki
naprawdę długi, tak długi, że na zakręcie około
dziewięćdziesięcio-stopniowym można do siebie strzelać przez
szyby będąc wcale nie na początku i końcu pociągu. Mimo takiej
długości pociągu, prowodyr rewolucji przechodzi przez dość
niewielką ilość wagonów. Czyżby teleportacja? A skoro tak, to
mamy drugi problem. Po co uwalniać z więzienia wyglądającego jak
kostnica, projektanta zabezpieczeń w pociągu, żeby otwierał
drzwi, szczególnie że ów projektant jest narkomanem i widać, że
żyje w zupełnie innym świecie? Tak, to jest logika tego filmu. Z
postacią projektanta zabezpieczeń jest jeszcze jeden malutki
problem. Pasuje do całości, jak pięść do nosa. Zupełnie nie
wiadomo było kim jest, dlaczego jest taki i co on właściwie robi.
Aktor wcielający się w tę postać też chyba zbytnio nie wiedział,
więc postanowił pozostawić i widzów w niewiedzy. Szczerze mówiąc
dawno nie widziałam w filmie, aż tak wyróżniającej się na minus
postaci.
Skoro zeszłam z tematu braku logiki
filmu do aktorów, to może powinnam kontynuować ten wątek, coby
nie zostać oskarżoną o brak logiki w pisaniu tego wpisu. Otóż
jedyna ciekawa rola przypadła w udziale Tildzie Swinton, która
zupełnie siebie nie przypomina, ale gra koncertowo. Jedynie jej
postać jest całościowo spójna. Rolę prowodyra rewolucji
powierzono Chris'owi Evans'owi, który w swoim naturalnym kolorze
włosów wygląda na bardzo przystojnego mężczyznę (bo w tlenionym
blondzie i w stroju z gwiazdkami, gdzieś ginie ten urok), ale ładna
buzia nie pomogła aktorowi w wykreowaniu konsekwentnej postaci.
Zapewne jest to po części wina scenariusza, ale w tym wypadku i
aktora. Bo kiedy w filmie, nie ważne czy logicznym czy nie, chociaż
logika dużo pomaga, pojawia się ta scena, kiedy bohater mówi swoją
smutną historię i wyjaśnia pobudki, które nim kierują, to widz
powinien poczuć do bohatera jakąś empatię. Nie trzeba się od
razu wzruszać, ale aktor swoim monologiem powinien poruszyć w widzu
jakąś strunę. Niestety, kiedy tak siedząc w sali kinowej
słuchałam o tej tyranii pociągowego podziału społeczeństwa, tym
jak się traktuje biednych ludzi z tyłu pociągu, o okrucieństwie
jednych i poświęceniu drugich, to miałam ochotę zapytać na głos
„co brałeś scenarzysto, że tak źle napisałeś ten monolog, a
ty reżyserze jak wielkie klapki na oczy założyłeś, że nie
widziałeś jak twój aktor jeszcze gorzej paprze to wszystko!?”.
Mimo to i tak uważam, że nagrodę za najgorszy monolog powinna
otrzymać Kirsten Stewart w Królewnie Śnieżce i Łowcy.
Przynajmniej na Snowpiercer nie zaczęłam się śmiać... Reszta
obsady, czyli John Hurt, Ed Harris, Jamie Bell, Octavia Spencer i
Luke Pasqualino, po prostu byli i nie mieli zbyt wiele do grania.
Szczególnie ten ostatni, bo nawet nie dane mu było wypowiedzieć
ani jednego zdania.
Jedna z lepszych scen w filmie + myślę, że przez 3/4 czasu trwania filmu moja twarz przybierała podobny wyraz jak Chris'a Evansa. |
Snowpiercer ma jednak jakieś zalety.
Wizualnie to bardzo ładny film, ale nie wiem czy jest sens wydawać
grube pieniądze na zrobienie filmu tylko z ładnymi zdjęciami i
ciekawymi kadrami. Trzeba też przyznać, że Snowpiercer potrafił
też zaskoczyć. Niektóre sceny były dość interesujące, ale
niestety można je policzyć na palcach u jednej ręki. Za to ciężko
jest zliczyć na palach u obu rąk ilość dziur logicznych w fabule.
Czytałam gdzieś, że pokazywana w europejskich kinach wersja
Snowpiercer jest mocno okrojona i brakuje wielu scen. Szczerze mówiąc
wolałabym siedzieć pół godziny dłużej w kinie i dostać spójny
całościowo film, a nie dziurawe coś, co próbuje udawać dobry
film.
Oprócz ładnych kadrów i ciekawej
roli Tildy Swinton, Snowpiercer nie ma widzowi zbyt wiele do
zaoferowania. Ciekawy pomysł zostaje zabity w jakichś pierwszych 15
minutach filmu, a wysiedzenie w kinie możliwe jest tylko dzięki
temu, że człowiek czeka, iż w końcu ujrzy jako taki sens i
zobaczy, że cała podróż bohatera miała jakiś sens. Cóż nie
będzie to wielkim spojlerem jeżeli napiszę, że nie miała, a
mogła mieć. I tego jest mi najbardziej szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz