sobota, 24 stycznia 2015

The Immigrant, czyli w pogoni za obietnicą o „american dream”

Są filmy, które podobają nam się od początku do końca, są też filmy które od czołówki aż po napisy końcowe przyprawiają nas o ból głowy i zgrzytanie zębami. Są też takie filmy, które oglądamy z dużym zainteresowaniem, ale cały czas mamy świadomość, że to nie są do końca dobre filmy, ale koniec ukazanej historii tak nas ciekawi, że nie mamy wyjścia i oglądamy dalej. The Immigrant w reżyserii Jamesa Graya jest dla mnie takim filmem. Fabuła bardzo mnie wciągnęła, ale cały czas miałam to nieodparte wrażenie, że dużo rzeczy nie pasuje i dużo rzeczy nie gra tak jak powinno, by film ten był ucztą dla widza, a nie tylko dobrym filmem na wieczór. Ale po kolei... 

Akcja filmu Jamesa Graya rozgrywa się w Nowym Jorku w czasach prohibicji. Film opowiada historię Ewy Cybulskiej, która wraz z siostrą przyjeżdża do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Seria niefortunnych zdarzeń sprawia, że Ewa trafia do „teatru”, gdzie zgadza się robić wszystko co każe jej robić właściciel, tylko po to, by wykupić siostrę, która została zatrzymana na Ellis Island. Okrutny los daje jednak Ewie nadzieję na wyjście z tej okropnej sytuacji w postaci Emila, występującego w teatrze jako iluzjonista.



Może zacznę od rzeczy oczywistej, a mianowicie od obsadzenia Francuzki w roli Polki. Marion Cotillard jest świetną aktorką i bardzo ją lubię, ale jak widać sztuka nauczenia się dość sporej ilości kwestii po polsku przerosła jej możliwości. Szczerze mówiąc nie dziwię się i w ostatecznym rezultacie muszę przyznać, że aż tak bardzo nie kaleczyła języka polskiego. Dało się jednak zauważyć, że w wielu scenach aktorka miała duży dylemat, czy skupić się na poprawnej wymowie czy na grze. Dużo większą lekkość gry widać było u Cotillard gry mogła mówić po angielsku. O ile jednak rozumiem, że w głównej roli nie obsadzono polskiej aktorki (powiedzmy sobie szczerze, że zatrudnienie Polki byłoby dość dużym ryzykiem, a znana twarz francuskiej aktorki przyciągnęła do kin więcej osób), to zupełnie nie rozumiem dlaczego we wszystkich rolach drugoplanowych, w rolach Polaków oczywiście, nie obsadzono Polaków. Przykre było dla mnie słuchanie jak Rosjanin czy Armenka kaleczą język polski, w tych kilku zdaniach, które mieli do wypowiedzenia.



Porzucając jednak kwestie wyborów obsadowych, to muszę przyznać, że jest to mimo wszystko film świetnie zagrany. Ewa w wykonaniu Marion Cotillard jest dla mnie bardzo przekonywująca. Bohaterka grana przez Cotillard jest krucha i zlękniona, ale posiada dobry instynkt samozachowawczy i przede wszystkim instynkt przetrwania. Bo z jednej strony Ewa to postać, która się boi i cały czas wydaje się, że sobie nie poradzi, a z drugiej strony obdarta ze swoich przekonań i wszystkich ideałów, dalej walczy i wierzy, że wszystko się uda. Z kolei Joaquin Phoenix jak zwykle daje popis swoich umiejętności aktorskich i charyzmy. Postać Bruno Weissa to dla mnie postać z cyklu tych tajemniczych gości, którym wiemy że na każdym kroku nie możemy ufać i od początku wiemy, że to nie są dobrzy ludzie, ale mimo to, nie potrafimy ich znienawidzić, bo cały czas wierzymy, że w głębi serca są dobrzy. Phoenix jest idealny do tej roli. Za to promykiem uroku i odrobiny sympatii i wytchnienia od smutku i beznadziejności sytuacji Ewy, jest postać Emila granego przez Jeremiego Rennera. Renner gra bardzo dobrze, ale scenariuszowo jego postać jest dla mnie bardzo chaotyczna i bardzo oderwana od całej historii.



Bo właśnie mój problem z Imigrantką polega na tym, że o ile film mnie wciągnął, to złościł mnie scenariusz, a raczej to jak poprowadzono postaci. Chodzi mi o to, że przez większość czasu postać Ewy to takie zlęknione małe zwierzątko, z ogromnymi, szeroko otwartymi oczami pełnymi smutku. Wszyscy jednak twierdzą, że jest piękna i wszyscy się w niej zakochują i chcą jej pomóc. Ona jednak nie daje im zbyt wielu powodów do tego by ją pokochali czy też polubili. Wszyscy mają wyrzuty sumienia przez to jak ją traktują. A mnie złości to, że nikt nie powie, że pomaga jej z dobrego serca, albo dlatego że wyrzuty sumienia są już nie do zniesienia, tylko powodem do ratowania jest miłość. A złości mnie to jeszcze bardziej, kiedy postać Emila wyskakuje trochę jak Filip z konopi i pojawia się wtedy, kiedy scenarzysta stwierdzi, że Ewa się już wycierpiała wystarczająco przez te kilkanaście minut, teraz dajmy jej wytchnąć przez chwilę. Zresztą cała ta obsesja Bruna na punkcie Emila też mi średnio grała i według mnie była bardzo słabo uargumentowana, oprócz argumentu pt „Bruno jest człowiekiem momentami agresywnym i nie wie co robi”. 

Imigrantka to film dobry, ale jak dla mnie niedopracowany scenariuszowo. Historia jest ciekawa, ale niestety niektóre zachowania bohaterów były dla mnie mało logiczne, co nie pozwalało mi do końca cieszyć się filmem. Jednak z drugiej strony miłość nie jest logiczna, więc może niepotrzebnie się czepiam, bo w ostatecznym rozrachunku Imigrantka bardzo mi się podobała, ale sumienie kazało napisać też o rzeczach, które mnie podczas seansu odrobinę zirytowały.


1 komentarz: