W ostatnich latach twórcy filmów na podstawie książkowych serii raczą widzów jakże cudownym zabiegiem dzielenia ostatniego tomu na dwie części i robienia z niego dwóch filmów. Tak przecież było z Harry’m Potter’em, ze Zmierzchem i niestety taki sam los spotkał Igrzyska Śmierci. O ile jednak Harry Potter wyszedł z tej całej sytuacji obronną ręką, to Zmierzch zaliczył ogromną wpadkę (żeby nie używać tutaj wyrażenia sięgnął dna) i zaserwował widzom film pod tytułem półgodzinny ślub + godzinna podróż poślubna. Igrzyska Śmierci dna nie sięgnęły, przynajmniej według mnie, ale zdecydowanie zrobienie z Kosogłosa dwóch filmów nie wyszło mu na zdrowie, a przynajmniej pierwszej części. Nie zrozumcie mnie źle, film mi się podobał, nawet powiedziałabym że momentami bardzo mi się podobał (i kojarząc trochę jak przez mgłę wydarzenia z książki, to właśnie pierwsza połowa książki była właśnie taka), ale nie da się ukryć, że patrząc na ten film nie można nie odnieść wrażenia, że to taki dwugodzinny zwiastun drugiej części Mockingjay. Czy to dobrze czy to źle? Szczerze mówiąc nadal nie potrafię zdecydować.
Zaczynając od pozytywów. Przede wszystkim to jest bardzo dobrze skonstruowany film. Twórcy pokazują nam co się stało z Katniss, jak mocno jej psychika ucierpiała w Igrzyskach i ile czasu i energii zajęło jej przystosowanie się do nowej rzeczywistości. A dla bohaterki takiej jak Katniss nie jest to łatwe, bo to jedna z tych mocno egoistycznych bohaterek, które do działania i pokazania swojego prawdziwego oblicza skłania jedynie cierpienie innych, niesprawiedliwość ze strony władzy oraz instynkt przetrwania. Czyli krótko mówiąc, Katniss ciężko jest polubić, a tym samym takiej bohaterce ciężko jest współczuć na ekranie. Widzicie, ciężko by było, gdyby w rolę Katniss nie wcielała się Jennifer Lawrence, która nadała tej postaci trochę ludzkiego oblicza i sprawiła, że kibicowanie pannie Everdeen wcale nie jest takie trudne, a i odczuwanie smutku i żalu wraz z nią też do zadań niewykonalnych nie należy. Nawet można zrozumieć zachowanie Katniss kiedy rękami i nogami zapiera się przed byciem symbolem rewolucji, co w książce mocno mnie zdenerwowało, a w filmie nawet tak bardzo nie przeszkadzało.
Film chyba do maksimum wykorzystuje cały wątek propagandy i podchodów między Trzynastym Dystryktem, a Kapitolem. Bardzo dobrze pokazuje cały, powolny rozwój wydarzeń i za każdym razem mocno akcentuje to, o co i o kogo toczy się gra. Jako że nie jestem fanką rzewnych przemówień i patetycznych mów do ludu mających zwiększyć jego morale, to nie byłam zachwycona dość sporą ilością tego typu scen. Na szczęście aktorzy się spisali całkiem nieźle i za każdym razem nie zgrzytałam zębami, ale jeżeli mam być szczera to większych emocji też owe przemowy we mnie nie wzbudziły. No może jedna wygłaszana przez panią prezydent Trzynastki, graną przez Julianne Moore, poruszyła którąś moją wrażliwą strunę, ale nic więcej. Co do Julianne Moore, to bardzo dobrze zagrała prezydent Coin, podobało mi się że tak jak w przypadku Lawrence sprawiła, że jej postać była bardziej ludzka, bo pamiętam, że książkowej Coin nie darzyłam zbyt pozytywnymi uczuciami.
Ostatnią rzeczą, którą zaliczyłabym na plus, są zdjęcia. Obraz zrównanego z ziemią Dystryktu Dwunastego naprawdę chwyta za serce, bardziej niż każda kolejna mowa do narodu Panem. To samo tyczy się tego, jak twórcy przedstawili Dystrykt Ósmy. Na wyróżnienie zasługuje też całkiem niezła muzyka skomponowana przez Jamesa Newtona Howarda, dobrze wpasowująca się w klimat filmu, a nawet budująca część scen.
Co do minusów, to przede wszystkim trzeba napisać, że w filmie tak naprawdę mało się dzieje. Niby się nie nudziłam, ale po seansie odniosłam wrażenie, że oglądałam taki bardzo długi, dobrze zrealizowany zwiastun filmu, a nie sam film. Winić za to można jedynie twórców, którzy zdecydowali się na podział ostatniej części trylogii Suzanne Collins na dwie części. Z jednej strony film raczej w miarę wiernie trzyma się wydarzeń z książki (piszę w miarę wiernie, bo książkę czytałam dawno temu i bez bicia się przyznaję, że już nie pamiętam dokładnie jej treści). Patrząc jednak na konstrukcję tego typu książek, to mamy zazwyczaj przez pół tomu wstęp do akcji z drugiej części tomu, która trzyma w napięciu do końcowych stron i rzadko pozwala na oddech. Stąd Mockingjay – Part 1 jest takim przydługim wstępem do akcji, która znajdzie się w filmie, który będzie dane widzom zobaczyć za rok. Jedyne czego się obawiam, to że jak jedynkę spora część osób uzna za nudną, tak przy dwójce wyjdzie z tego jedna wielka akcja, od której będzie boleć głowa.
Pisałam, że niektórzy uznają film za nudny i szczerze mówiąc rozumiem ich, chociaż osobiście dla mnie Mockingjay – Part 1 nudny nie był. Z czym się mogę zgodzić, to z tym, że momentami tempo prowadzenia akcji było zbyt wolne i przez to wydawać się mogło, że w filmie nic się dzieje, szczególnie kiedy spojrzy się na poprzednie części i przypomni sobie głodowe igrzyska, podczas których nie oszukujmy dzieje się wiele. Mogę się też zgodzić z tym, że przez brak tej „końcowej akcji”, takiego mocnego uderzenia, widz ma na pewno ogromne poczucie niedosytu, ale i wrażenie że to jest strasznie depresyjny film. Niby postaci Effie i Haymitcha miały dodać filmowi trochę lekkości, jakiegoś króciutkiego przerywnika w tej krainie nędzy i smutku, ale wyszło im to tak sobie. Bo jak się tak nad tym zastanowić, to jakichś pozytywnych akcentów w fabule można szukać jak przysłowiowej igły w stogu siana. Głównie dlatego wychodząc z kina byłam w strasznie ponurym nastroju i nie miałam ochoty rozmawiać o filmie.
Co mi cały czas nie daje spokoju, to, że z jednej strony aktorstwo Lawrence zaliczyłabym do plusów, ale i w równym stopniu zaliczyłabym je do minusów. Dlaczego? Bo patrzenie przez dwie godziny na naburmuszoną, płaczącą albo wystraszoną Katniss mogło być już w którymś momencie mocno męczące. I niestety Jennifer Lawrence w tym wypadku niezbyt pomagała, bo większość scen danego rodzaju grała na tej samej nucie i z podobnym zaangażowaniem.
Boli mnie też to, że twórcy robiąc tak długi film pt.: „Wstęp do Mockingjay – Part 2” nie pokusili się o pokazanie jak funkcjonuje Dystrykt Trzynasty. Mając tyle czasu zdecydowali się przekazać widzom jakieś zdawkowe informacje o tym jak wygląda Trzynastka i ograniczyli się do pokazania jedynie centrum dowodzenia, części szpitalnej, stołówki i bunkra/schronu. Wydaje mi się, że twórcy dużo by nie stracili, gdyby trochę bardziej zagłębili się w przedstawienie widzom struktury i wyglądu Dystryktu Trzynastego, szczególnie że cały ukryty jest pod ziemią i naprawdę nieźle mogłoby wyglądać na ekranie pokazanie tego jak to wszystko działa i sprawnie funkcjonuje.
Kończąc moje dywagacje na temat The Hunger Games: Mockingjay - Part 1, muszę przyznać że nadal nie potrafię z czystym sumieniem zdecydować czy film mi się podobał, czy tylko działa tutaj mój sentyment do powieści Suzanne Collins. Jednego jestem pewna, że jako samodzielny byt ten film nie ma większego sensu i jeżeli ktoś by nie czytał książek, ani nie oglądał poprzednich części i poszedł do kina na ten film to śmiem twierdzić, że już nigdy nie tknąłby niczego związanego z Igrzyskami Śmierci. Szczerze mówiąc, to ja raczej też nie sięgnę po ten film żeby go obejrzeć po raz drugi, chyba że idąc na ostatnią część do kina będę chciała sobie zrobić maraton z poprzednimi częściami. No bo w końcu Mockingjay - Part 1 to taki długi, dobrze zrealizowany i całkiem nieźle zagrany, utrzymany w mocno depresyjnym klimacie zwiastun Mockingjay - Part 2.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz