Gotham stało się moim ulubionym
serialem tej jesieni i wywołało ogromną potrzebę nadrobienia
filmów o Batmanie, które wyszły spod ręki Tima Burtona. Bardzo
lubię osobliwy styl reżysera i jego niezwykłe poczucie mrocznej
estetyki z gracją ocierającej się o kicz, ale jakoś nigdy nie
mogłam się zmusić do obejrzenia jego Batmanów. Nie wiem dlaczego,
ale nigdy nie czułam potrzeby porównania ich z nolanowskimi
Batmanami. Może dlatego, że do tej pory moim jedynym słusznym
Batmanem w pakiecie z Alfredem i jedynym słusznym Gotham, było to
stworzone przez Nolana. Serial stacji FOX pokazał mi, że może być
wiele wizji tego komiksowego świata i wcale nie ma jednej słusznej
wersji, chociaż pewnie fani komiksów znienawidzą mnie za to
zdanie. Jednak, jakby na to nie patrzeć, filmy Burtona okazały się
świetną rozrywką i dały mi nowy wgląd w to jak może wyglądać
komiksowe Gotham i o ile przyjemniejszy w odbiorze może być Batman
kiedy nie jest cały czas mroczny.
Pierwsza odsłona przygód Batmana w
wykonaniu Burtona przedstawia walkę naszego superbohatera z Jokerem,
w której twórcy pokazują jak Jack Napier stał się jednym z
bardziej niebezpiecznych złoczyńców w Gotham. Jest też wątek
romantyczny, bo kimże byłby superbohater bez pięknej kobiety u
swego boku, którą mógłby potem w kulminacyjnym momencie filmu
uratować. W drugiej zaś części twórcy zdecydowali się na
wykorzystanie aż dwóch złych charakterów z uniwersum Batmana.
Swoją karierę w polityce chce rozpocząć niejaki Oswald Cobblepot,
a po ulicach Gotham szwenda się Kobieta Kot, która zaczyna
pokazywać pazurki. Idąc za najstarszą zasadą kręcenia filmów o
superbohaterach i za przykładem pierwszego Batmana i tu twórcy nie
omieszkali zaserwować wątku romantycznego, który dla mnie jest
jedną wielką zagadką. Z jednej strony pasuje do filmu jak pięść
do nosa, a z drugiej strony jest idealnym dopełnieniem całości tej
przedziwnej historii. Tak czy siak, przyjemnie się go śledziło.
Burton zdążył przyzwyczaić fanów
do swego przedziwnego stylu i wydaje się, że o ile starał się nie
przesadzać zbytnio w Batmanie, to w Batman Returns pozwolił wodzom
fantazji pomknąć w przestworza. Dlatego Batman jest filmem bardziej
mrocznym i spokojnym, zaś Batman Returns to taki swoisty pokaz
fajerwerków w wykonaniu Burtona, ale nie oznacza to, że któryś z
filmów jest przez to gorszy. Wręcz przeciwnie, oba mają swój
klimat i oba dostarczają podobnej dawki radości podczas oglądania.
Trzeba się tylko przyzwyczaić, że przy Batman Returns więcej razy
będzie się tracić panowanie nad żuchwą i z niedowierzaniem
patrzeć na przeciwne obrazy, które wytworzyły się w głowie
reżysera i którymi ten nie zawahał się podzielić z widzami.
Biorąc pod uwagę środki jakimi dysponowała wtedy technika, która
nie pozwalała na takie efekty jakie mógł w swoich filmach
wykorzystać Nolan, to owe obrazy wypadały raz lepiej, a raz gorzej.
Mnie zaś podczas seansu obu filmów nie opuszczała myśl, że
chętnie zobaczyłabym te filmy nakręcone z użyciem efektów
specjalnych jakimi teraz mogą pochwalić się twórcy filmów. Z
drugiej strony, obawiam się, że wtedy burtonowskie Batmany
straciłyby ten osobliwy klimat, który jakby nie było w dużej
mierze składa się na ten przedziwnie bardzo dobry efekt końcowy.
Dużym plusem burtonowskich Batmanów
jest aktorstwo. Michael Keaton jako Batman bardzo mi się spodobał.
Przede wszystkim jego kreacja jest świetną przeciwwagą dla kreacji
jaką stworzył u Nolana Christian Bale. Nie zrozumcie mnie źle, ja
bardzo lubię Bale'a jako Bruce'a Wayne'a, ale dużo bardziej podoba
mi się Batman jakiego zaserwował widzom Burton. U Burtona Bruce
jest uroczym ekscentrykiem, który dopiero kiedy przywdziewa swój
strój nietoperza (wyglądający do bólu tandetnie) uwalnia swoją
mroczną stronę i przykleja do twarzy poważną minę. Zaś Michael
Keaton w tej roli sprawdza się idealnie. Oczywiście jak przystało
na filmy o superbohaterach, najciekawszymi postaciami są oczywiście
„ci źli”. Batmana kradnie nie kto inny jak Jack Nicholson w roli
Jokera. Aktor daje popis swoich umiejętności aktorskich, a do tego
w każdej scenie widać, że Nicholson świetnie się bawi grając
Jokera. W tym przypadku sprawdza się zasada, że im dziwniej tym
lepiej. Całego efektu dopełniają zaś charakterystyczny makijaż i
niezwykle twarzowy fioletowy garnitur. Drugi film kradną po połowie
Danny DeVito jako Pingwin i Michelle Pfeiffer jako Kobieta Kot. Nie
wiem czy wolno mi tak napisać, ale Pingwin w wykonaniu DeVito jest
odrażający i na swój przedziwny sposób sympatyczny (chociaż jego
erotomania jest średnio sympatyczna). Aktor gra świetnie i szczerze
mówiąc nie wiem co mogę o jego występie napisać, biorąc pod
uwagę że dawno nie widziałam postaci na ekranie aż tak dziwacznej
jak burtonowski Pingwin. Mam tylko nadzieję, że twórcy Gotham nie
będą chcieli pójść w ślady Burtona i nie ubiorą biednego
Robina Lord Taylora w podobnie twarzową piżamkę. Wracając jednak
do filmowych złych to Kobieta Kot w wykonaniu Michelle Pfeiffer jest
niesamowita i nawet ten okropny, połyskujący strój nie psuje
całego efektu. Chociaż jeżeli mam być szczera, to Selina Kyle
jest dużo ciekawszą postacią bez owego stroju niż w nim. Panowie
zapewne się ze mną nie zgodzą, ale trudno.
Batman i Batman Returns okazały się
bardzo przyjemnymi filmami. Fani Burtona na pewno docenią ten
niezwykły, trochę kiczowaty klimat tych filmów oraz genialną
muzykę Elfmana. Muszę też przyznać, że scenariuszowo to są
bardzo przyzwoite filmy, które mimo na dzisiejsze czasy kiepskich
efektów specjalnych, nadal mogą przynieść wiele frajdy widzowi.
Bo przecież filmy ogląda się zazwyczaj dla historii, a nie dla
efektów specjalnych, albo jeszcze dla dobrego aktorstwa, a tego w
burtonowskich Batmanach nie brakuje.
Ech widziałam te filmy za dzieciaka, a kreacja Nicholsona to dla mnie wciąż miód i orzeszki;). Scena, w której Joker chodzi z magnetofonem i maluje sprayem po obrazach jest jedną z moich ulubionych.
OdpowiedzUsuńPs. Będziesz też pisać o dwóch kolejnych częściach?
Och ta scena jest świetna! Prawie się popłakałam przy niej ze śmiechu ;)
UsuńPrzez kolejne części masz na myśli "Batman Forever" i "Batman i Robin"? Bo ja w temacie Batmanów czy tych komiksowych czy filmowych jestem ogromnym laikiem ;)
Tak, dokładnie te. Co prawda nie zostawiono po tych częściach suchej nitki, ale możesz spodoba Ci się styl z Forever :d
UsuńCzyli trafiłam ;) Znajomy bardzo odradzał mi oglądanie tych części, ale pewnie je obejrzę, żeby sprawdzić czemu niby są takie złe. "Batmana i Robina" kojarzę, że kiedyś oglądałam w telewizji, ale "Forever" bankowo nie widziałam. Jak obejrzę to notka o tych Batmanach na pewno będzie ;)
UsuńBatman... pamiętam, jak oglądałam ten film z moimi braćmi. Naprawdę dobry film, chociaż zbyt dużo już nie pamiętam...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Shelf-of-Books :)
Batmany Burtona widziałam, podobnie jak Suzarro, jeszcze w dzieciństwie, Byłam nimi wtedy zachwycona :) Do dziś je bardzo lubię, mają swój cudowny klimat. Lubię też wizję Nolana. Nigdy mi nawet do głowy nie przyszło, by te filmy porównywać :)
OdpowiedzUsuńWszędzie czytam same dobre recenzje o Gotham. Mimo, że jestem mało serialowa, to chyba się skuszę i go zacznę go oglądać :)
Ja zawsze trafiałam na te filmy w telewizji i widziałam je we mniejszych lub większych fragmentach, więc w końcu postanowiłam je obejrzeć w całości i nie żałuję ;)
UsuńW "Gotham" się bardzo wkręciłam, więc moja opinia chyba staje się powoli mało obiektywna i jestem w stanie wybaczyć wiele temu serialowi, ale mimo to, albo przede wszystkim dlatego, bardzo polecam ten serial ;)
"Batmany" Burtona mają w sobie coś takiego, co sprawia, że naprawdę dobrze się je ogląda i nie można ich właściwie porównać z nolanowskimi. Klimat, rzeczywiście nieco kiczowaty i mroczny, ale także wspaniała ścieżka dźwiękowa i sprawna gra aktorska. Zainteresowałaś mnie serialem "Gotham" i chyba po niego wkrótce sięgnę :)
OdpowiedzUsuńNominowałam Cię do Liebster Blog Award i zachęcam do odpowiedzi na 11 pytań, które umieściłam na moim blogu. http://refleksjefilmowo-ksiazkowe.blogspot.com/2014/11/liebster-blog-award.html
Nolanowskie "Batmany" były jedynymi jakie do tej pory znałam (plus widziałam kreskówki), dlatego to moje małe porównanie ;)
UsuńBardzo dziękuję za nominację :) Postaram się jutro odpowiedzieć na Twoje pytania.
Jestem zakochana w Batmanach Burtona i nic na to nie poradzę - zdecydowanie wolę je od Nolanowskich. Efekty specjalne nie przeszkadzają mi, gdy oglądam starsze wersje, ponieważ ostatnio kręcone filmy starają się zasłonić nędzną fabułę niesamowitymi wybuchami i scenami akcji. Michael Keaton jest moim ulubionym Batmanem, zaś Michelle Pfeiffer jedyną słuszną Catwoman :) Burton jako reżyser ma (a raczej "miał") ten specyficzny klimat: mroczny lecz lekko groteskowy, który czyni każdą produkcję unikalną. Do tego muzykę (arcydzieło) do "Batmana" tworzył Elfman - bez niej nie byłoby filmu:)
OdpowiedzUsuńU mnie przy starszych filmach z efektami specjalnymi jest tak, że mój mózg potrzebuje paru minut żeby się przestawić i nie oczekiwać fajerwerków ;) Jednak to co napisałaś, że ostatnio filmowcy genialnymi efektami specjalnymi próbują ukryć nędzną fabułę, to strasznie mnie ostatnio złości. Niby wszystko piękne i takie wow, a sensownej, wciągającej akcji brak...
UsuńMuzyka (ta skomponowana przez Elfmana i piosenki Prince'a) w "Batmanach" Burtona jest świetna i idealnie dopełnia ten trochę kiczowaty, niepowtarzalny klimat ;)