Sesja sesją, nie ważne jak ciężka i pozbawiająca człowieka wszelkich sił witalnych, ale wpis być musi, albo przynajmniej być powinien. Jako że znalazło się trochę czasu między egzaminami na wypad do kina, to stwierdziłam, że napiszę kilka słów o filmie, który miał być świetną rozrywką i oderwaniem się od szarej studenckiej rzeczywistości, a okazał się chyba po trochu lekką stratą czasu i pieniędzy. Nie chcę pisać, że American Hustle to film zły, bo nie jest to obraz pretendujący do tego miana, ale kiedy wybieramy się do kina na film nominowany do tylu najważniejszych nagród i zgarniający kilka z nich, to spodziewamy się łagodnie rzecz ujmując czegoś lepszego. To zaś co otrzymujemy jest zupełnie nie tym, czego oczekujemy od Oscarowego faworyta.
Fabuła filmu pragnie uchodzić za niezwykle skomplikowaną i oryginalną, co udaje się jej na początku, po czym cały koncept ciekawego ukazania oszustów i agentów FBI próbujących złapać oszustów przy pomocy innych oszustów, upada gdzieś w połowie filmu. Bo o ile początkowe przedstawienie dwójki tytułowych oszustów jest bardzo dobrym otwarciem filmu, następnie pokazanie rozkręcanego przez nich biznesu i potem wpadki też trzyma jako takie tempo i wzbudza w widzu równie jako taką ciekawość. Kiedy oszuści zawierają zaś umowę z agentem FBI pt. „wolność za współpracę i wkopanie kilku kolegów po fachu” robi się nawet bardziej ciekawie. Jednak wydaje mi się, że w tym momencie twórcy filmu, tak jak główny agent FBI, dostali palec – widz łyknął haczyk, więc teraz wezmą od razu całą rękę. I tu zaczyna się wszystko sypać, bo intrygi robią się zbyt skomplikowane, bardzo łatwo jest się pogubić kto kogo kantuje i w jaki sposób to robi. Ogólnie następuje chaos. Do tego na pierwszy plan wysuwają się problemy uczuciowe bohaterów i wychodzi taki wielki misz masz, od którego bardzo łatwo o ból głowy. Już przestaje być ważne kto kogo kantuje, kto na kogo krzyczy, a kto z kim sypia czy nie, bo i tak widz podświadomie wie, że zakończenie może być tylko jedno.
Po tych słowach można dojść do wniosku, że film nie jest dobry. Cóż, braki scenariuszowe bardzo ładnie wypełniają dwie rzeczy, które należy zaliczyć na ogromny plus filmu. Po pierwsze klimat lat 70., a po drugie aktorstwo. Zaczynając od pierwszego, trzeba przyznać, że zarówno osoby odpowiedzialne za charakteryzację, stroje oraz wystrój wnętrz spisały się na medal. Panie dostały przepiękne suknie, często z ogromną ilością cekinów i niesamowitymi dekoltami, do tego fryzjerzy postarali się o fantazyjne fryzury, którym nie brakowało pazura i loków. Co do loków, to jeden pan też nie omieszkał sobie takowych sprawić, zaś drugi musiał nacieszyć się cudowną kupką sztucznych włosów na środku głowy (Christian Bale układający sobie fryzurę, to jedyna scena w tym filmie, która rozbawiła mnie do łez). Obok kostiumów i fryzur, na wyróżnienie zasługuje przede wszystkim muzyka. Jest świetnie dobrana i czasami jedynie dzięki niej niektóre sceny stają się znośne.
Na koniec o aktorstwie słów kilka. American Hustle to jakby nie było, film trochę przegadany, więc gdyby jeszcze aktorzy zawiedli to film byłby nie do oglądania. Na szczęście znane nazwiska w obsadzie stanęły na wysokości zadania i grały, a nie recytowały. Christian Bale udowodnił, że wielkim aktorem jest i dobrze czuje się w każdej roli. Amy Adams gra świetnie na początku filmu i na końcu, w środku wydaje mi się, że gra na pół gwizdka, ale może jest to spowodowane tym, że nie miała zbyt dużo do grania. Scenariusz wymagał od niej albo płaczu, albo scen zazdrości, albo scen zazdrości z płaczem, albo ewentualnie wyłączenia myślenia. Adams się stara, ale jej bohaterka w pewnym momencie z tajemniczej, staje się bezbarwna. Bradley Cooper jako młody, ambitny agent FBI poradził sobie bardzo dobrze. Szczególnie ciekawie prezentował się w scenach kiedy ewidentnie jego bohaterowi woda sodowa uderzała do głowy. Co do Jennifer Lawrence to jej postać miała być tym najmocniejszym komediowym elementem filmu i taka była. Nie mogłam jednak pozbyć się wrażenia, że Lawrence znowu odtwarza tę samą rolę, że jednak za dużo jest Tiffany z Poradnika Pozytywnego Myślenia w postaci Rosalyn. Jeremy Renner nie wykazał się niczym szczególnym, ale i jego postać nie była nazbyt szczególna. Za to cameo Roberta De Niro trafia na listę moich ulubionych cameo i zajmuje zaszczytne miejsce zaraz po występie Billa Murray'a w Zombieland.
American Hustle nie podbił mojego serca i nie utwierdził mnie w przekonaniu, że wart jest największych laurów. David O. Russell ma w swoim dorobku zdecydowanie lepsze filmy, ten chyba nie do końca mu wyszedł. Czy polecam? Jeżeli chcecie się przekonać czy film o oszustach trafi w Wasze gusta, to zdecydowanie powinniście się wybrać do kina. Ja wiem, że zdecydowanie wolę obejrzeć jeszcze raz Silver Linings Playbook, niż cierpieć na dłużący się upływ czasu podczas seansu American Hustle.
Zastanawiałam się, czy wybrać się na ten film, ale że akurat grają u nas w lokalnym kinie takie filmy jak Jack Strong (jestem bardzo ciekawa!) i obie części Nimfomanki, więc chyba American Hustle się nie doczeka ;)
OdpowiedzUsuńTeż jestem ciekawa "Jack'a Strong'a", bo film zbiera pozytywne recenzje, a dobry polski film, to dość rzadkie zjawisko ;) Mnie jeszcze ciągnie do kina na "Her".
Usuń