Dziś poniedziałek, więc przyszedł czas na kolejnych
ulubieńców tygodnia.
poniedziałek, 28 lipca 2014
sobota, 26 lipca 2014
Spartacus, czyli krew, sex, intrygi i... bardzo dobra fabuła
Ostatni wpis był o ekranizacjach
książek młodzieżowych, a dziś o serialu, którego młodzież
młodsza chyba raczej nie powinna jeszcze oglądać. Jak widać
rozstrzał tematyczny w filmach, serialach czy książkach po które
sięgam jest dość duży. Świadczyć to może o moim całkowitym
braku gustu, albo tym że uporczywie trzymam się zasady iż nic co
popkulturowe nie jest mi obce. Przyjmijmy to drugie, dobrze? Jednak
gwoli wyjaśnienia, w życiu nie pomyślałabym że sięgnę po
serial, który reklamowany był rzeczownikami: krew, sex, przemoc. To
jakoś nie moja bajka. Nie sięgnęłam też po serial ze względów
estetycznych (czytaj: nagich męskich klat) o co z szerokim uśmiechem
na twarzy oskarżał mnie mój znajomy. Tak naprawdę nie wiem
dlaczego włączyłam pierwszy odcinek tego serialu. Wiem natomiast
dlaczego włączyłam kolejne odcinki. Otóż pomijając te jakże
momentami namolne i niezwykle potrzebne sceny erotyczne i przesadnie
brutalne sceny walk, które po drugim odcinku przestają robić na
widzu jakiekolwiek wrażenie, to Spartacus może pochwalić się
ciekawą fabułą. Może nie obfituje ona w niesamowite zwroty akcji,
ale potrafi zaskakiwać i co najważniejsze jest dość spójna. A to
gwarantuje naprawdę przyjemny seans, chociaż nie wiem czy
„przyjemny” to akurat odpowiednie słowo, ale niech stracę,
Spartacusa się bardzo przyjemnie ogląda.
czwartek, 24 lipca 2014
Zbiorowo (6), czyli o adaptacjach i ekranizacjach książek dla młodzieży
Blog ten staje się ostatnio takim moim
miejscem spowiedzi z różnych filmowych/ książkowych/ serialowych
guilty pleasures. Ale cóż mogę na to poradzić, że mój gust
filmowy nie jest zbyt wysublimowany i zamiast pracowicie nadrabiać
klasyki, wolę obejrzeć film, który powstał na podstawie tzw.
young adult novel, które po sukcesie Zmierzchu wyrosły jak grzyby
po deszczu. Oczywiście jak można się domyśleć filmy te nie są
najwyższych lotów, a czasami swoją nieporadnością wręcz
przyprawiają o ból głowy. Ale zastanawiająca jest dla mnie jedna
rzecz. Otóż książki młodzieżowe, które zostały przeniesione
na ekran z dobrym skutkiem, czyli zadowoliły i fanów książek i
krytyków, a także ich produkcja zwróciła się, to książki
pozbawione postaci obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami (The
Fault in Our Stars, The Perks of being a wallflower), albo to książki
których akcja rozgrywa się w post apokaliptycznym świecie i nie ma
w nich kosmitów (seria The Hunger Games). Kiedy twórcy biorą na
warsztat jakąś powieść, w której mamy wampiry, wilkołaki,
czarownice i inne cuda niewidy, w tym też kosmitów, to film jest do
bólu przeciętny, historia nuży, a bohaterowie pozbawieni są
jakiegokolwiek charakteru. Zastanawia mnie to, kto w tym momencie
zawodzi. Czy już na wstępie zawodzi książka, chociaż według
mnie to najmniej prawdopodobne. A może zawodzi scenarzysta, który
ma w nosie książkę i nie przykłada się do swojej pracy myśląc,
że w ty przypadku nawet największy szajs się sprzeda. Czy może to
wina autora książki, który bezmyślnie sprzedał prawa do
ekranizacji i nie miał prawa głosu przy pracy nad scenariuszem. Czy
może to wina reżysera, który pracując z dość kulawym
scenariuszem nie potrafi już zrobić z tego nic przyzwoitego?
Szczerze mówiąc (czy jak kto woli pisząc) myślę, że wszystkie
te rzeczy składają się na to, że taki film już na początku nie
ma szans na bycie dobrym filmem, co udowodniono przy adaptacji The
Host, Beautiful Creatures i The Vampire Academy, o których dziś
chciałam napisać.
wtorek, 22 lipca 2014
Madonna za kamerą, czyli nierówne W.E.
Bardzo długo zbierałam się do
napisania wpisu o tym filmie. Zresztą wcale nie miałam ochoty pisać
o tym filmie, bo w praktyce pozostawił mnie po seansie zupełnie
obojętną na swój urok. Dopiero kiedy bezmyślnie przełączając
kanały w telewizji znowu na niego trafiłam i po raz drugi zaczęłam
go oglądać, okazało się, że wcale nie chcę zmieniać kanału.
Dlaczego ten dość nudnawy film tak mnie oczarował? Odpowiedź jest
prosta. Ciekawa historia, bardzo dobre zdjęcia i przepiękna muzyka.
Przepiękna muzyka przede wszystkim.
W.E. to w praktyce historia dwóch
romansów. Pierwszy z nich to jeden z najgłośniejszych romansów XX
wieku, pomiędzy królem Edwardem VIII i Amerykanką Wallis Simpson.
Drugi zaś rozgrywa się już w czasach współczesnych pomiędzy
zamężną kobietą, która swoje imię odziedziczyła właśnie po
wyżej wspomnianej pani Simpson i która ma swego rodzaju obsesję na
punkcie owego głośnego romansu, a rosyjskim ochroniarzem pracującym
w muzeum, gdzie wystawiane są pamiątki po Edwardzie VIII i Wallis
Simpson.
poniedziałek, 21 lipca 2014
Ulubieńcy tygodnia #1
Ostatnio zaczęłam więcej pisać na
blogu (chyba mogę sobie pogratulować, nie to wcale nie była
zamierzona ironia) i jak nietrudno zauważyć, są to w większości
recenzje czy też pseudo-recenzje, a przecież pisanie i czytanie w
kółko różnych recenzji może być dość nudne. Postanowiłam
więc, że postaram się prowadzić cotygodniowy cykl, w którym będę
pisać o zupełnie przypadkowych rzeczach, w większym lub mniejszym
stopniu związanych z popkulturą, które albo poprawiły mi humor,
albo mocno mnie zirytowały. Chętnie też dowiedziałabym się co
Wam w danym tygodniu przypadło do gustu, bo uważam że fajnie jest
wymieniać się takimi rzeczami. Wpisy z tego cyklu będą ukazywały
się w poniedziałek, a nie w niedzielę, która uważana jest za
koniec tygodnia, wszak w niedzielę mogła się trafić jakaś
przyjemna albo denerwująca rzecz o której chciałam napisać.
sobota, 19 lipca 2014
It Happened one night, czyli nadrabiam klasyki #2
„Jak ja lubię stare kino”, właśnie
to zdanie dźwięczało mi w głowie po obejrzeniu filmu Franka
Capry. Dawno po seansie jakiegoś filmu nie czułam się tak
zrelaksowana i pozytywnie nastawiona do życia. Może to magia
starych filmów tak na mnie podziałała, a może to tylko i jedynie
urok Clarka Gable i niesamowita energia bijąca od partnerującej mu
Claudette Colbert. Zapewne temu i jeszcze paru rzeczom składającym
się na ten niezwykły efekt prezentowany na ekranie, można
przypisać nieustający uśmiech na mojej twarzy ilekroć pomyślę o
tym filmie.
Główną bohaterką Ich nocy jest
Ellie Andrews (Claudette Colbert), córka milionera, która wychodzi
za mąż za Kinga Westleya. Małżeństwo zostało zawarte mimo
sprzeciwów ojca panny młodej, stąd milioner postanawia je
unieważnić. Zdenerwowana i zdesperowana Ellie ucieka od ojca i
postanawia dotrzeć do Nowego Jorku. Po drodze kobieta poznaje Petera
Warne (Clark Gable). Mężczyzna okazuje się być dziennikarzem,
który obiecuje jej pomóc dostać się do celu podróży, ale pod
jednym warunkiem – będzie miał jej historię na wyłączność.
Ellie musi się zgodzić, gdyż w przeciwnym razie Peter wyda ją jej
ojcu. Oczywiście jak to w filmach bywa, na drodze tych dwojga
napatoczy się wiele przeszkód, ale jednej szczególnie się nie
spodziewali.
środa, 16 lipca 2014
O tajemnicach ludzkiego mózgu, czyli aż „Chce się żyć”
(źródło) |
Nie wiem czy powinnam zaczynać post od
stwierdzenia, że nie lubię polskich filmów. Niestety nie jestem
fanką ani tych do bólu depresyjnych filmów o złych Polakach, ani
tych romantycznych komedyjek na jedno kopyto obsadzonych tymi samymi
aktorami, ani pompatycznych filmów historycznych, ani też tych
pseudo artystycznych filmów, które próbują upodobnić się do
produkcji, które są nagradzane na festiwalach takich, jak ten w
Sundance, za to nadają się jedynie do puszczenia w pewnej stacji
telewizyjnej, która je głównie sponsoruje. Po prostu nic nie
ciągnie mnie do tej jakże różnorodnej i urozmaiconej rodzimej
kinematografii. Czasami, czyli raz na ruski rok, zdarzy się jednak
polski film, który naprawdę chcę obejrzeć, co nie znaczy że
trafię na niego do kina. Na szczęście są wakacje, a niektórzy
ludzie, jak np.: moi kochani rodzice posiadają ten jakże cudowny
wynalazek jakim jest telewizor z dekoderem z dużą ilością
filmowych kanałów, a wiadomo że jak akurat w telewizji leci film,
który chcieliście obejrzeć, to przecież trzeba go obejrzeć i nie
zmieniać kanału na inny. Tak było w przypadku filmu Macieja
Pieprzycy Chce się żyć.
czwartek, 10 lipca 2014
Już jej niosą suknię z welonem, czyli najładniejsze filmowe suknie ślubne #3
Dawno temu napisałam dwa posty o moich
ulubionych sukienkach filmowych. Jeden był o sukienkach, drugi o
sukniach balowych. Teraz przyszła kolej na suknie ślubne.
Oczywiście jest to lista do bólu subiektywna i znalazły się na
niej suknie, w których bohaterki filmów, bądź seriali wzięły
ślub, albo dotrwały jedynie do momentu dojścia do ołtarza (jednej
nawet i ta sztuka się nie udała), albo założenie owej sukni
wymagała od nich ich praca. Lista liczy jedynie 10 pozycji, dlatego
z chęcią dowiem się jakie są Wasze ulubione filmowe/serialowe
suknie ślubne.
Na pierwszy ogień idą suknie, w
których wydaje mi się, że w obecnych czasach można stanąć na
ślubnym kobiercu.
Audrey Hepburn w Funny Face
Suknia ślubna Jo Stockton to bardzo
prosta sukienka, której krój nie sprawdzi się na każdej sylwetce,
ale na Audrey Hepburn wygląda zjawiskowo.
(source) |
środa, 9 lipca 2014
Walcząc o to, co kochamy najbardziej, czyli Saving Mr Banks
Długo zastanawiałam się czy powinnam
pisać recenzję tego filmu, chociaż patrząc na moje wpisy recenzja
to chyba za duże słowo. Pozostanę więc przy słowie wpis.
Mianowicie nigdy nie czytałam Mary Poppins. Jako dziecko nie lubiłam
czytać książek, może dlatego że miałam jakiś uraz do szkolnych
lektur. Oczywiście przyszedł czas kiedy zaczęłam wręcz połykać
książki i co śmieszne stało się to po przeczytaniu jednej z
lektur szkolnych (Sposób na Alcybiadesa), która pokazała mi, że
czytanie książek może być bardzo przyjemne. Niestety przez tę
moją niechęć do czytania, nie sięgałam po inne książki oprócz
tych, które musiałam przeczytać, żeby nie dostać w szkole
jedynki. Dopiero teraz powoli zdaję sobie sprawę jak dużo
straciłam i jak wielu ciekawych historii nie poznałam. Oczywiście
kochana rodzicielka zachęcała mnie do czytania i podsuwała jakieś
książki, ale po tym jak w żaden sposób nie mogłam przetrawić
Ani z Zielonego Wzgórza (i do tej pory nie mogę zdzierżyć tej
książki i zapewne jestem jedną z niewielu osób, które pałają
aż taką niechęcią do tej powieści) zaprzestała swych daremnych
wysiłków i poczekała aż sama zmądrzeję. Jak widać zmądrzałam,
ale za późno i nigdy nie wróciłam do książek, które większość
osób czyta w czasach dzieciństwa. Nie znam więc historii Mary
Poppins, nie wiem nic o jej autorce, ani o jej walce o to, by filmowa
Mary Poppins była jak najbliższa jej wizji. Jak można się
domyśleć filmu również nie widziałam. Dlatego zastanawiałam się
długo czy powinnam pisać o filmie, który pokazuje jak P.L.Travers
pertraktuje z Waltem Disneyem o tym, by Mary Poppins na kinowym
ekranie była Mary Poppins Travers a nie Disneya. Mimo to
postanowiłam, że jednak napiszę kilka słów, bo przecież kto
blogerowi laikowi zabroni?
poniedziałek, 7 lipca 2014
W pogoni za wymarzonym życiem, czyli Chasing Life
Stacja ABC Family ma dobrą rękę do
produkowania przyjemnych seriali, zaryzykowałabym stwierdzenie, że
takich trochę wakacyjnych seriali. Zazwyczaj są to dość lekkie
historie o losach mniej lub bardziej skomplikowanych rodzin (Switch
at Birth), bądź też są to luźne adaptacje książek
młodzieżowych (Pretty Little Liars). Tym razem twórcy wzięli na
warsztat dość często wykorzystywany ostatnio w kinematografii
temat jakim jest choroba nowotworowa bardzo młodej osoby. Na razie
zostały wyemitowane cztery odcinki Chasing Life, ale mogę
stwierdzić, że jest to dość przyjemny serial, który może
zagościć na antenie na dłużej, jeżeli oczywiście scenarzyści
podźwigną ciężar tematu z jakim rozpoczęli zmagania. Co innego
jest nakręcić dwugodzinny film, a co innego dwudziestoodcinkowy
sezon serialu.
sobota, 5 lipca 2014
The Shawshank redemption, czyli nadrabiam klasyki #1
Długo zastanawiałam się czy tego typu wpisy mają sens. Zazwyczaj, jeżeli chodzi o filmy i seriale, ludzie nie przyznają się do dwóch rzeczy: do oglądania filmów złych , bądź całkiem niezłych ale uważanych za „guilty pleasure” oraz do tego, że nie widzieli klasyków kina. Przyznanie się do tego, iż nie widziało się jakiegoś filmu, który figuruje na listach typu „Top 250”, czy „100 filmów, które musisz obejrzeć przed śmiercią” często spotyka się z dużą dezaprobatą i uwagą w stylu „Jak mogłaś tego nie widzieć, przecież każdy to widział!?”. A właśnie, że nie każdy. W większości przypadków okazuje się, że nigdy nie nadarzyła się okazja żeby jakiś film obejrzeć. Poza tym, bardzo często bywa tak, że mamy błędne pojęcie o danym filmie, uważamy że jest bardzo poważny, albo nudnawy i wolimy sięgnąć po coś nowszego. Jednak najczęstszym powodem, dla którego przynajmniej ja omijam klasyki kina jest to, że boję się wielkiego rozczarowania. Rozczarowania, że film wcale nie będzie taki dobry jak go malują, albo że nie dostrzegę w nim tego, co sprawiło że zapisał się w historii kina, jako film, który każdy powinien zobaczyć. Dlatego postanowiłam, że za każdym razem kiedy uda mi się obejrzeć jakiś klasyk, będę próbowała napisać o nim kilka zdań, chociaż to nie będzie chyba zadanie zbyt proste, bo od zebrania się do oglądania takich filmów gorsze jest chyba tylko pisanie o nich. Pewnie niektórzy pomyślą, że jestem głupia iż przyznaję się np.: dzisiaj do faktu, że pierwszy raz w życiu widziałam Skazanych na Shawshank kilka dni temu, ale ja się tego nie wstydzę i nie będę za to przepraszać.
piątek, 4 lipca 2014
Magia zawsze ma swoją cenę, czyli Once Upon a Time
Bardzo rzadko wracam do porzuconych seriali. Może powinnam uściślić czym dla mnie jest porzucony serial. Jest to mianowicie taki serial, który po kilku, kilkunastu odcinkach zaczyna mnie tak denerwować/nudzić/irytować, że przestaję go oglądać i omijam go szerokim łukiem (i już do niego nie wracam, ani nie czekam żeby uzbierało mi się kilka odcinków). Tak było z Once Upon a Time, kiedy obejrzałam ze zgrzytaniem zębów pewien odcinek, w którym głównymi bohaterami mieli być krasnolud i wróżka. Poziom naiwności i cukierkowości tego odcinka był nie do zaakceptowania przez mój biedny mózg i obiecałam sobie, że nie będę psuć sobie nerwów jakimś serialem. Mam zdecydowanie zbyt dużo problemów żeby jeszcze zmuszać się do oglądania czegoś, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. Jednak pod koniec tej wiosny, po jakichś dwóch latach, ni z tego ni z owego, a raczej z braku ochoty na oglądanie czegokolwiek włączyłam następny w kolejności (po wspomnianym wyżej feralnym odcinku) epizod i wsiąknęłam. I nie wiem czy to przez to, że mój mózg zmęczony nawałem nauki do egzaminów był w stanie zaakceptować każdą papkę jaką go karmiłam, a może to Szalony Kapelusznik, ale w tamtym momencie Once Upon a Time wydał mi się tak cudownie poprawiającym humor serialem, że teraz skoro już skończyły mi się odcinki to muszę napisać o nim więcej niż kilka słów.
środa, 2 lipca 2014
Spóźnione podsumowanie serialowego sezonu
Z racji tego, że nie było mnie na
blogu dość spory kawałek czasu i nie napisałam nic o końcu
serialowego sezonu, a raczej wiosennego sezonu (w końcu w czerwcu
wystartowały kolejne seriale), to postanowiłam to nadrobić i
naskrobać po kilka zdań podsumowania do kilku seriali. Zanim
przejdę do sedna, muszę napisać jednak parę uwag. W podsumowaniu
znalazły się jedynie te seriale, które albo w miarę regularnie
oglądałam, albo dość niedawno nadrobiłam najnowszy sezon. Na
liście nie ma zbyt wielu „dobrych” seriali (lub powszechnie
uważanych za bardzo dobre), ale cóż wychodzę z takiego założenia,
że jak muszę się uczyć, to w przerwie przyjemnie jest obejrzeć
coś przy czym nie trzeba zbyt wiele myśleć.
Oczywiście dalej roi się od
spojlerów.
wtorek, 1 lipca 2014
Rzadko zdarzają się tak dobre filmy, czyli znakomite Rush
Powroty do pisania bloga po długiej
przerwie nie są łatwe, gdyż jak zawsze uczucie zawodu jest dość
ciężkie do zniesienia. Ktoś kiedyś powiedział mi żebym
przestała przepraszać, że żyję (była to uwaga jednego z
wykładowców odnośnie zbyt uprzejmych maili), więc nie będę Was
przepraszać że mnie tu nie było jakiś czas, bo chyba bardziej
powinnam przeprosić siebie. Dlatego bez zbędnych ceregieli przejdę
do tego o czym ma być dzisiejszy wpis.
Są filmy, które mogę oglądać w
kółko. Nie ważne, że dokładnie wiem co się za chwilę wydarzy i
że powoli zaczynam cytować bohaterów. Jeżeli lubię jakiś film
to nie ma to większego znaczenia, bo znaczenie ma jedynie to, że za
każdym razem odczuwam tę samą fanowską radość z jego oglądania.
I tak ostatnio stało się z Rush Rona Howarda. Miałam okazję
zobaczyć film w kinie, ale nie potrafiłam sklecić jako takiej
recenzji zaraz po seansie. Chociaż, jakby się nad tym dłużej
zastanowić to mogłam, brzmiałaby tak: „Rush to świetny film.
Zwiastun nie kłamał i umieszczone na plakacie onelinery też.”.
Po obejrzeniu już kilka razy na DVD Wyścigu moja opinia nie uległa
zmianie, ale jestem w stanie wyrazić ją w więcej niż dwóch
zdaniach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)