wtorek, 22 lipca 2014

Madonna za kamerą, czyli nierówne W.E.

Bardzo długo zbierałam się do napisania wpisu o tym filmie. Zresztą wcale nie miałam ochoty pisać o tym filmie, bo w praktyce pozostawił mnie po seansie zupełnie obojętną na swój urok. Dopiero kiedy bezmyślnie przełączając kanały w telewizji znowu na niego trafiłam i po raz drugi zaczęłam go oglądać, okazało się, że wcale nie chcę zmieniać kanału. Dlaczego ten dość nudnawy film tak mnie oczarował? Odpowiedź jest prosta. Ciekawa historia, bardzo dobre zdjęcia i przepiękna muzyka. Przepiękna muzyka przede wszystkim.

W.E. to w praktyce historia dwóch romansów. Pierwszy z nich to jeden z najgłośniejszych romansów XX wieku, pomiędzy królem Edwardem VIII i Amerykanką Wallis Simpson. Drugi zaś rozgrywa się już w czasach współczesnych pomiędzy zamężną kobietą, która swoje imię odziedziczyła właśnie po wyżej wspomnianej pani Simpson i która ma swego rodzaju obsesję na punkcie owego głośnego romansu, a rosyjskim ochroniarzem pracującym w muzeum, gdzie wystawiane są pamiątki po Edwardzie VIII i Wallis Simpson.


Jak już we wstępie wspomniałam film jest dość nudnawy i zdecydowanie za bardzo rozwlekły. Wydaje się, że niektóre sceny ciągną się w nieskończoność. Według mnie winą za to nie można obarczać jedynie scenariusza, bo i reżyserka nie jest tu bez winy. Madonna postawiła większy nacisk na stronę wizualną filmu, na piękne długie ujęcia, zapominając trochę o samej historii. Po filmie o takim romansie widz spodziewałby się czegoś więcej. Chciałby ujrzeć tę chemię między kochankami, ich ogromną miłość, która sprawiła, że wbrew wszystkim i wszystkiemu tych dwoje było razem na dobre i na złe. Nie chodzi mi w tym momencie o miłość fizyczną, a tę romantyczną, tę miłość którą opisuje się w książkach, o żywioł. Tutaj widz ma po kilku scenach uwierzyć w miłość tych dwojga i obserwować ich zmagania z opinią publiczną, rodziną, ale i też między nimi samymi. Nie zrozumcie mnie źle, ta walka jest ukazana bardzo dobrze, ale przez to film jest mocno melodramatyczny. Kiedy zaś dorzuci się do tego długie ujęcia, nie wiem jak piękne, a także cudowną muzykę, ale niestety smutną, to otrzymuje się przygnębionych, zmęczonych ludzi w pięknych wnętrzach i krajobrazach. Chyba nie o to jednak chodziło.



Z filmu wyłania się portret ludzi zagubionych i nieszczęśliwych. Wszystkich bohaterów los doświadczył w bardziej lub mniej okrutny sposób. Mimo to wszyscy oni próbują znaleźć miłość i w tej miłości odnaleźć szczęście i przede wszystkim odnaleźć siebie. Jednak pokazywane na ekranie historie byłyby jeszcze bardziej nudne, gdyby nie dobre aktorstwo. Chyba na największe wyróżnienie zasługuje Andrea Riseborough w roli Wallis Simpson. Jej Wallis to najbardziej barwna postać w całym filmie. W rolę imienniczki Wallis wcieliła się Abbie Cornish. Grana przez nią bohaterka przez większość czasu zachowuje się tak jakby żyła w zupełnie innym świecie, co momentami jest mocno irytujące. Na szczęście partnerujący jej Oscar Isaac ma do zagrania bardziej żywiołową postać i sprawia, że nawet postać dość mdłej Wally wydaje się trochę ciekawsza.



Najgorsze w W.E. jest to, że film ten mi się podoba. Może to muzyka Abla Korzeniowskiego sprawia, że te minusy o których wcześniej pisałam, wcale a wcale mi nie przeszkadzają. Ja je dostrzegam, ale nie zgrzytam przez nie zębami. Może wpływ na to ma również fakt, że lubię smutne filmy, a raczej filmy o smutnych ludziach. Nie potrafię tego logicznie wytłumaczyć, ale wtedy pokazywane na ekranie historie wydają mi się bardziej prawdziwe. Wiem, że to dziwne, ale nic na to nie poradzę.


Jestem w rozterce, bo nie wiem czy film polecać czy nie. Nie jest to dobry film, ale to jeden z tych przeciętnych filmów, które mogą się podobać. Żywym dowodem na to jestem ja, ale nie jestem pewna czy moja osoba i mój lichy gust jesteśmy jakimkolwiek wyznacznikiem. Na pewno warto przesłuchać ścieżkę dźwiękową, bo jest po prostu przepiękna.

2 komentarze:

  1. Oglądałam ten film dwa late temu, nie czytałam żadnych recenzji przed seansem i postanowiłam, że o "W.E." sama wyrobie sobie zdanie. No i cóż... byłam zachwycona. Muzyka, wspaniała scenografia, kostiumy i Andrea Riseborough w roli Wallis rekompensują mi niemal wszystkie niedociągnięcia. Owszem, film ma wady... sama usunęłabym wątek Wally i ochroniarza zostawiając Wallis z Edwardem, wtedy można byłoby bardziej zagłębić się w relacje między nimi. Ale i tak lubię wracać do tego filmu. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Andrea Risenborough jest w tym filmie niesmowita, do tego przepięknie wygląda w strojach z lat 40-stych. Ale wątku ochroniarza i Wally bym nie usuwała, za bardzo lubię Oscara Isaaca ;)

      Usuń