Bardzo długo zbierałam się do
napisania wpisu o tym filmie. Zresztą wcale nie miałam ochoty pisać
o tym filmie, bo w praktyce pozostawił mnie po seansie zupełnie
obojętną na swój urok. Dopiero kiedy bezmyślnie przełączając
kanały w telewizji znowu na niego trafiłam i po raz drugi zaczęłam
go oglądać, okazało się, że wcale nie chcę zmieniać kanału.
Dlaczego ten dość nudnawy film tak mnie oczarował? Odpowiedź jest
prosta. Ciekawa historia, bardzo dobre zdjęcia i przepiękna muzyka.
Przepiękna muzyka przede wszystkim.
W.E. to w praktyce historia dwóch
romansów. Pierwszy z nich to jeden z najgłośniejszych romansów XX
wieku, pomiędzy królem Edwardem VIII i Amerykanką Wallis Simpson.
Drugi zaś rozgrywa się już w czasach współczesnych pomiędzy
zamężną kobietą, która swoje imię odziedziczyła właśnie po
wyżej wspomnianej pani Simpson i która ma swego rodzaju obsesję na
punkcie owego głośnego romansu, a rosyjskim ochroniarzem pracującym
w muzeum, gdzie wystawiane są pamiątki po Edwardzie VIII i Wallis
Simpson.
Jak już we wstępie wspomniałam film
jest dość nudnawy i zdecydowanie za bardzo rozwlekły. Wydaje się,
że niektóre sceny ciągną się w nieskończoność. Według mnie
winą za to nie można obarczać jedynie scenariusza, bo i reżyserka
nie jest tu bez winy. Madonna postawiła większy nacisk na stronę
wizualną filmu, na piękne długie ujęcia, zapominając trochę o
samej historii. Po filmie o takim romansie widz spodziewałby się
czegoś więcej. Chciałby ujrzeć tę chemię między kochankami,
ich ogromną miłość, która sprawiła, że wbrew wszystkim i
wszystkiemu tych dwoje było razem na dobre i na złe. Nie chodzi mi
w tym momencie o miłość fizyczną, a tę romantyczną, tę miłość
którą opisuje się w książkach, o żywioł. Tutaj widz ma po
kilku scenach uwierzyć w miłość tych dwojga i obserwować ich
zmagania z opinią publiczną, rodziną, ale i też między nimi
samymi. Nie zrozumcie mnie źle, ta walka jest ukazana bardzo dobrze,
ale przez to film jest mocno melodramatyczny. Kiedy zaś dorzuci się
do tego długie ujęcia, nie wiem jak piękne, a także cudowną
muzykę, ale niestety smutną, to otrzymuje się przygnębionych,
zmęczonych ludzi w pięknych wnętrzach i krajobrazach. Chyba nie o
to jednak chodziło.
Z filmu wyłania się portret ludzi
zagubionych i nieszczęśliwych. Wszystkich bohaterów los
doświadczył w bardziej lub mniej okrutny sposób. Mimo to wszyscy
oni próbują znaleźć miłość i w tej miłości odnaleźć
szczęście i przede wszystkim odnaleźć siebie. Jednak pokazywane
na ekranie historie byłyby jeszcze bardziej nudne, gdyby nie dobre
aktorstwo. Chyba na największe wyróżnienie zasługuje Andrea
Riseborough w roli Wallis Simpson. Jej Wallis to najbardziej barwna
postać w całym filmie. W rolę imienniczki Wallis wcieliła się
Abbie Cornish. Grana przez nią bohaterka przez większość czasu
zachowuje się tak jakby żyła w zupełnie innym świecie, co
momentami jest mocno irytujące. Na szczęście partnerujący jej
Oscar Isaac ma do zagrania bardziej żywiołową postać i sprawia,
że nawet postać dość mdłej Wally wydaje się trochę ciekawsza.
Najgorsze w W.E. jest to, że film ten
mi się podoba. Może to muzyka Abla Korzeniowskiego sprawia, że te
minusy o których wcześniej pisałam, wcale a wcale mi nie
przeszkadzają. Ja je dostrzegam, ale nie zgrzytam przez nie zębami.
Może wpływ na to ma również fakt, że lubię smutne filmy, a
raczej filmy o smutnych ludziach. Nie potrafię tego logicznie
wytłumaczyć, ale wtedy pokazywane na ekranie historie wydają mi
się bardziej prawdziwe. Wiem, że to dziwne, ale nic na to nie
poradzę.
Jestem w rozterce, bo nie wiem czy film
polecać czy nie. Nie jest to dobry film, ale to jeden z tych
przeciętnych filmów, które mogą się podobać. Żywym dowodem na
to jestem ja, ale nie jestem pewna czy moja osoba i mój lichy gust
jesteśmy jakimkolwiek wyznacznikiem. Na pewno warto przesłuchać
ścieżkę dźwiękową, bo jest po prostu przepiękna.
Oglądałam ten film dwa late temu, nie czytałam żadnych recenzji przed seansem i postanowiłam, że o "W.E." sama wyrobie sobie zdanie. No i cóż... byłam zachwycona. Muzyka, wspaniała scenografia, kostiumy i Andrea Riseborough w roli Wallis rekompensują mi niemal wszystkie niedociągnięcia. Owszem, film ma wady... sama usunęłabym wątek Wally i ochroniarza zostawiając Wallis z Edwardem, wtedy można byłoby bardziej zagłębić się w relacje między nimi. Ale i tak lubię wracać do tego filmu. :-)
OdpowiedzUsuńAndrea Risenborough jest w tym filmie niesmowita, do tego przepięknie wygląda w strojach z lat 40-stych. Ale wątku ochroniarza i Wally bym nie usuwała, za bardzo lubię Oscara Isaaca ;)
Usuń