środa, 9 lipca 2014

Walcząc o to, co kochamy najbardziej, czyli Saving Mr Banks

Długo zastanawiałam się czy powinnam pisać recenzję tego filmu, chociaż patrząc na moje wpisy recenzja to chyba za duże słowo. Pozostanę więc przy słowie wpis. Mianowicie nigdy nie czytałam Mary Poppins. Jako dziecko nie lubiłam czytać książek, może dlatego że miałam jakiś uraz do szkolnych lektur. Oczywiście przyszedł czas kiedy zaczęłam wręcz połykać książki i co śmieszne stało się to po przeczytaniu jednej z lektur szkolnych (Sposób na Alcybiadesa), która pokazała mi, że czytanie książek może być bardzo przyjemne. Niestety przez tę moją niechęć do czytania, nie sięgałam po inne książki oprócz tych, które musiałam przeczytać, żeby nie dostać w szkole jedynki. Dopiero teraz powoli zdaję sobie sprawę jak dużo straciłam i jak wielu ciekawych historii nie poznałam. Oczywiście kochana rodzicielka zachęcała mnie do czytania i podsuwała jakieś książki, ale po tym jak w żaden sposób nie mogłam przetrawić Ani z Zielonego Wzgórza (i do tej pory nie mogę zdzierżyć tej książki i zapewne jestem jedną z niewielu osób, które pałają aż taką niechęcią do tej powieści) zaprzestała swych daremnych wysiłków i poczekała aż sama zmądrzeję. Jak widać zmądrzałam, ale za późno i nigdy nie wróciłam do książek, które większość osób czyta w czasach dzieciństwa. Nie znam więc historii Mary Poppins, nie wiem nic o jej autorce, ani o jej walce o to, by filmowa Mary Poppins była jak najbliższa jej wizji. Jak można się domyśleć filmu również nie widziałam. Dlatego zastanawiałam się długo czy powinnam pisać o filmie, który pokazuje jak P.L.Travers pertraktuje z Waltem Disneyem o tym, by Mary Poppins na kinowym ekranie była Mary Poppins Travers a nie Disneya. Mimo to postanowiłam, że jednak napiszę kilka słów, bo przecież kto blogerowi laikowi zabroni?


Film w praktyce należałoby podzielić na dwie części: pierwszą, która dzieje się w filmowej teraźniejszości, a więc w czasie kiedy miał miejsce cały proces przerabiania scenariusza tak, by autorka książki zgodziła się na jej ekranizację oraz część drugą – retrospekcje ukazujące dzieciństwo P.L.Travers. Oprócz oczywistego kontrastu w kolorach kadrów i sposobie prowadzenia narracji te dwie części różni wszystko. Dlaczego? Ponieważ pierwsza część jest genialna. Świetnie zagrana, dopracowana i odpowiednio wyważona. Druga niestety jest tylko i wyłącznie przeciętna. Tyczy się to aktorstwa (Colin Farrell w roli ojca Travers, alkoholika jest całkiem znośny), ckliwej do bólu historii i zupełnej nieumiejętności ukazania tej ckliwej historii. Gdyby tego było mało, to nic tak nie irytuje jak zatrudnienie do filmu świetnej aktorki i obsadzenie jej w roli, z której nawet w wielkich bólach nie da się wycisnąć zupełnie nic. Zawsze kuje w oczy marnowanie potencjału dobrych aktorów i kazanie im grać postaci nijakich, a szczególnie kiedy to aktorzy tacy jak Ruth Wilson.



Oczywiście pierwsza część również nie uniknęła potknięć, ale patrząc na część drugą, pierwszej można odpuścić wszelkie niedoskonałości. Chociaż jedna rzecz mnie bardzo boli. Postać P.L.Travers jest do bólu brytyjska, ale jest to postać bardzo, ale to bardzo irytująca w swojej upartości i walce o swoje. Jej dążenia do tego by Mary Poppins na wielkim ekranie była idealnie taka, jaką autorka sobie wymarzyła i stworzyła, momentami wołają o pomstę do nieba. Czasami miały być to zabiegi komediowe, ale niektóre roszczenia autorki były wręcz niemożliwe do spełnienia o czym ona bardzo dobrze wiedziała, ale i tak się ich domagała. Momentami miałam wrażenie, że nie patrzę na dojrzałą kobietę, a małą dziewczynkę, która tylko tupie nóżką i strzela fochy. Wiem i rozumiem, że walczyła o swoje racje, o swoją Mary Poppins, ale wszystko ma swoje granice, a ona kilkakrotnie je przekroczyła. Oczywiście twórcy wykorzystują tę drugą część filmu do umotywowania zachowania Travers, ale nie jestem pewna czy pokazywanie ckliwej historii jej dzieciństwa wystarcza za wyjaśnienie dlaczego zachowuje się tak czy inaczej. Wydaje mi się, że już bardziej sceny w hotelu samotnej Travers są dużo bardziej na miejscu niż te retrospekcje. Dla mnie ta postać byłaby zupełnie niestrawna gdyby nie cudowna Emma Thompson, która jest w tym filmie fenomenalna. Kiedy ona pojawia się na ekranie, nie widać nikogo innego tylko ją. Nawet Tom Hanks ginie gdzieś w tle. To jest po prostu jej film.



Ratując Pana Banksa jest filmem Emmy Thompson, ale oczywiście nie zapominam, że występuje tam również Tom Hanks, który wciela się w postać Walta Disneya. Cóż można o nim napisać, oprócz tego, że to musiał być człowiek niezwykle cierpliwy, a przynajmniej na takiego wyglądał w interpretacji Hanksa. Mimo to, w każdej scenie widziałam w jego oczach niesamowitą interesowność. Z jednej strony mamy dobrodusznego Disneya, który jest niezwykle sympatyczny i cierpliwy w stosunku do wiecznie naburmuszonej Travers, a z drugiej strony wiemy, że jego postawa nie jest bezinteresowna. W końcu wiedział, że na Mary Poppins zarobi duże pieniądze. Najgorsze jednak jest to, że nawet kiedy Disney wygłasza swoją mowę ku pokrzepieniu serca Travers i opowiada z kolei swoją ckliwą historię, to ja mu po prostu nie wierzę. To znaczy ufam, że mówi prawdę, ale wiem że motywy opowiedzenia tej historii nie są bezinteresowne.



Saving Mr Banks pokazuje całkiem ciekawy proces powstawania filmu od momentu sporządzenia umowy między wytwórnią filmową, a autorem książki, przez żmudną pracę nad scenariuszem i przepychanie swoich wizji tego jak ma wyglądać ostatecznie ekranizacja, aż do efektu końcowego. Travers walczyła o swoją Mary Poppins z temperamentem lwicy broniącej swoje lwiątka, a Disney cierpliwie czekał pokazując autorce to jak jego praca sprawia wszystkim, i tym małym i tym dużym, radość. Patrząc z tej perspektywy na film, Ratując Pana Banksa to bardzo dobry film. Biorąc jednak pod uwagę to, jak twórcy popadali w tani sentymentalizm próbując załagodzić w ten sposób postrzeganie przez widzów dość trudnego charakteru głównej bohaterki, ostateczny odbiór filmu już nie jest tak dobry.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz