Długo zastanawiałam się czy powinnam
pisać recenzję tego filmu, chociaż patrząc na moje wpisy recenzja
to chyba za duże słowo. Pozostanę więc przy słowie wpis.
Mianowicie nigdy nie czytałam Mary Poppins. Jako dziecko nie lubiłam
czytać książek, może dlatego że miałam jakiś uraz do szkolnych
lektur. Oczywiście przyszedł czas kiedy zaczęłam wręcz połykać
książki i co śmieszne stało się to po przeczytaniu jednej z
lektur szkolnych (Sposób na Alcybiadesa), która pokazała mi, że
czytanie książek może być bardzo przyjemne. Niestety przez tę
moją niechęć do czytania, nie sięgałam po inne książki oprócz
tych, które musiałam przeczytać, żeby nie dostać w szkole
jedynki. Dopiero teraz powoli zdaję sobie sprawę jak dużo
straciłam i jak wielu ciekawych historii nie poznałam. Oczywiście
kochana rodzicielka zachęcała mnie do czytania i podsuwała jakieś
książki, ale po tym jak w żaden sposób nie mogłam przetrawić
Ani z Zielonego Wzgórza (i do tej pory nie mogę zdzierżyć tej
książki i zapewne jestem jedną z niewielu osób, które pałają
aż taką niechęcią do tej powieści) zaprzestała swych daremnych
wysiłków i poczekała aż sama zmądrzeję. Jak widać zmądrzałam,
ale za późno i nigdy nie wróciłam do książek, które większość
osób czyta w czasach dzieciństwa. Nie znam więc historii Mary
Poppins, nie wiem nic o jej autorce, ani o jej walce o to, by filmowa
Mary Poppins była jak najbliższa jej wizji. Jak można się
domyśleć filmu również nie widziałam. Dlatego zastanawiałam się
długo czy powinnam pisać o filmie, który pokazuje jak P.L.Travers
pertraktuje z Waltem Disneyem o tym, by Mary Poppins na kinowym
ekranie była Mary Poppins Travers a nie Disneya. Mimo to
postanowiłam, że jednak napiszę kilka słów, bo przecież kto
blogerowi laikowi zabroni?
Film w praktyce należałoby podzielić
na dwie części: pierwszą, która dzieje się w filmowej
teraźniejszości, a więc w czasie kiedy miał miejsce cały proces
przerabiania scenariusza tak, by autorka książki zgodziła się na
jej ekranizację oraz część drugą – retrospekcje ukazujące
dzieciństwo P.L.Travers. Oprócz oczywistego kontrastu w kolorach
kadrów i sposobie prowadzenia narracji te dwie części różni
wszystko. Dlaczego? Ponieważ pierwsza część jest genialna.
Świetnie zagrana, dopracowana i odpowiednio wyważona. Druga
niestety jest tylko i wyłącznie przeciętna. Tyczy się to
aktorstwa (Colin Farrell w roli ojca Travers, alkoholika jest całkiem
znośny), ckliwej do bólu historii i zupełnej nieumiejętności
ukazania tej ckliwej historii. Gdyby tego było mało, to nic tak nie
irytuje jak zatrudnienie do filmu świetnej aktorki i obsadzenie jej
w roli, z której nawet w wielkich bólach nie da się wycisnąć
zupełnie nic. Zawsze kuje w oczy marnowanie potencjału dobrych
aktorów i kazanie im grać postaci nijakich, a szczególnie kiedy to
aktorzy tacy jak Ruth Wilson.
Oczywiście pierwsza część również
nie uniknęła potknięć, ale patrząc na część drugą, pierwszej
można odpuścić wszelkie niedoskonałości. Chociaż jedna rzecz
mnie bardzo boli. Postać P.L.Travers jest do bólu brytyjska, ale
jest to postać bardzo, ale to bardzo irytująca w swojej upartości
i walce o swoje. Jej dążenia do tego by Mary Poppins na wielkim
ekranie była idealnie taka, jaką autorka sobie wymarzyła i
stworzyła, momentami wołają o pomstę do nieba. Czasami miały być
to zabiegi komediowe, ale niektóre roszczenia autorki były wręcz
niemożliwe do spełnienia o czym ona bardzo dobrze wiedziała, ale i
tak się ich domagała. Momentami miałam wrażenie, że nie patrzę
na dojrzałą kobietę, a małą dziewczynkę, która tylko tupie
nóżką i strzela fochy. Wiem i rozumiem, że walczyła o swoje
racje, o swoją Mary Poppins, ale wszystko ma swoje granice, a ona
kilkakrotnie je przekroczyła. Oczywiście twórcy wykorzystują tę
drugą część filmu do umotywowania zachowania Travers, ale nie
jestem pewna czy pokazywanie ckliwej historii jej dzieciństwa
wystarcza za wyjaśnienie dlaczego zachowuje się tak czy inaczej.
Wydaje mi się, że już bardziej sceny w hotelu samotnej Travers są
dużo bardziej na miejscu niż te retrospekcje. Dla mnie ta postać
byłaby zupełnie niestrawna gdyby nie cudowna Emma Thompson, która
jest w tym filmie fenomenalna. Kiedy ona pojawia się na ekranie, nie
widać nikogo innego tylko ją. Nawet Tom Hanks ginie gdzieś w tle.
To jest po prostu jej film.
Ratując Pana Banksa jest filmem Emmy
Thompson, ale oczywiście nie zapominam, że występuje tam również
Tom Hanks, który wciela się w postać Walta Disneya. Cóż można o
nim napisać, oprócz tego, że to musiał być człowiek niezwykle
cierpliwy, a przynajmniej na takiego wyglądał w interpretacji
Hanksa. Mimo to, w każdej scenie widziałam w jego oczach
niesamowitą interesowność. Z jednej strony mamy dobrodusznego
Disneya, który jest niezwykle sympatyczny i cierpliwy w stosunku do
wiecznie naburmuszonej Travers, a z drugiej strony wiemy, że jego
postawa nie jest bezinteresowna. W końcu wiedział, że na Mary
Poppins zarobi duże pieniądze. Najgorsze jednak jest to, że nawet
kiedy Disney wygłasza swoją mowę ku pokrzepieniu serca Travers i
opowiada z kolei swoją ckliwą historię, to ja mu po prostu nie
wierzę. To znaczy ufam, że mówi prawdę, ale wiem że motywy
opowiedzenia tej historii nie są bezinteresowne.
Saving Mr Banks pokazuje całkiem
ciekawy proces powstawania filmu od momentu sporządzenia umowy
między wytwórnią filmową, a autorem książki, przez żmudną
pracę nad scenariuszem i przepychanie swoich wizji tego jak ma
wyglądać ostatecznie ekranizacja, aż do efektu końcowego. Travers
walczyła o swoją Mary Poppins z temperamentem lwicy broniącej
swoje lwiątka, a Disney cierpliwie czekał pokazując autorce to jak
jego praca sprawia wszystkim, i tym małym i tym dużym, radość.
Patrząc z tej perspektywy na film, Ratując Pana Banksa to bardzo
dobry film. Biorąc jednak pod uwagę to, jak twórcy popadali w tani
sentymentalizm próbując załagodzić w ten sposób postrzeganie
przez widzów dość trudnego charakteru głównej bohaterki,
ostateczny odbiór filmu już nie jest tak dobry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz