Nie jestem ogromną fanką filmów
katastroficznych. Nigdy nie byłam na żadnym w kinie, a te kilka
które obejrzałam to tylko i jedynie dzieło przypadku. Jednak kiedy
przed seansem Guardians of the Galaxy puszczano zwiastuny, moja
przyjaciółka, która lubi patrzeć na efekty specjalne w tego typu
filmach, stwierdziła że trzeba zobaczyć ten film. Zarażona jej
entuzjazmem przytaknęłam, a potem zaczęłam się zastanawiać co
ja najlepszego zrobiłam. Na szczęście moje najczarniejsze
scenariusze się nie sprawdziły i sama się dziwię, że to napiszę,
ale Into the storm to całkiem niezły film, a nawet dobry, mimo że
efektów specjalnych było w nim stosunkowo niewiele.
Fabuła jest dość prosta. Grupa
łowców burz przyjeżdża do miasta akurat w dzień zakończenia
roku szkolnego. W wiadomościach aż huczy od tego, że w rejonie
pojawiają się tornada i inne niecodzienne zjawiska pogodowe. Mimo
to dyrekcja szkoły postanawia urządzić zakończenie roku na
dworze, czemu przeciwny jest wicedyrektor. Ów wicedyrektor ma dwóch
synów uczęszczających do wspomnianego liceum. Jeden z synów, ten
starszy, opuszcza dzień zakończenia roku, by pomóc dziewczynie w
jej projekcie, nakręceniu filmu o jakieś starej, dawno zamkniętej
fabryce. Skoro scenarzyści rozrzucili po całym mieście głównych
bohaterów, mogą teraz wprowadzać na ekrany gościa specjalnego –
tornado.
Niestety należę do osób, którym
oglądanie kreskówek w dzieciństwie mocno zamieszało w psychice i
przy okazji różnych rzeczy przypominają mi się sceny z kreskówek,
które swego czasu puszczano na Cartoon Network czy FoxKids.
Szczególnie jedną wspominam jako niezwykle kształcącą.
Słyszeliście może o bajce pt. Świat według Ludwiczka? Widzicie
od czasu obejrzenia tej bajki, kiedy jadę autem czy to z rodzicami
czy ze znajomymi, jak ktoś pyta czy można się zatrzymać bo musi
skorzystać z toalety, ja mam ochotę odpowiedzieć „Jak byłem na
wojnie to musiałem trzymać przez trzy kontynenty”, albo jak ktoś
wciśnie hamulec i samochód się bardzo szybko zatrzymuje mam ochotę
zapytać „Co to ma być? Przecież takie hamulce zabijają całą
radość z prowadzenia auta!”. To samo tyczy się słowa tornado.
Otóż w jednym z odcinków Ludwiczek aż tak wystraszył się
tornada, że nie potrafił wymówić tego słowa i wychodziło mu
„tornady”. Takie było moje nastawienie do Into the storm, idę
na film, w którym będą tornady. Może właśnie to moje dość
dziecinne i lekko skrzywione podejście sprawiło, że film mi się
spodobał, nawet jeżeli tornady były mało widowiskowe, a najlepszy
efekt specjalny został wrzucony do trailera.
Mnie przede wszystkim film ujął
niczym innym jak reżyserią. Into the storm nie miało zbyt dużego
budżetu, jak na film katastroficzny, ale wyszło z tego obronną
ręką. Film kręcony jest trochę tak jak dokument. Ekipa łowców
burz ma swoich kamerzystów, którzy nagrywają dosłownie każdą
chwilę. Momentami więc można odnieść wrażenie, że nie ogląda
się filmu fabularnego, a film dokumentalny. Nigdy przedtem nie
widziałam filmu nakręconego w ten sposób, więc bardzo mi się to
podobało. Nawet ujęcia z ręki i trzęsąca się kamera nie
przyprawiała o ból głowy. Jeżeli chodzi o efekty specjalne to
było ich dość niewiele, chociaż może nie powinnam się
wypowiadać na ten temat, skoro widziałam niewiele filmów
katastroficznych. Napiszę może tylko tyle, że spodziewałam się,
że będzie ich więcej. Co do aktorstwa to może skupię się tylko
na jednym aktorze. Ów aktor był jedynym powodem, przez który nie
wymigałam się od pójścia do kina na ten film. Richard Armitage
może nie jest aż tak majestatyczny jak w Hobbicie, ale gra naprawdę
dobrze. Zresztą na tle innych aktorów wypada aż nadto
majestatycznie. Do tego od pewnej sceny nie dawała mi spokoju jedna
myśl. Z czego on miał uszyty ten garnitur?
Jak widać nie potrafiłam podejść do
tego filmu na poważnie, co nie znaczy że nie potrafię podejść
poważnie do jego oceny. Czy warto iść na ten film do kina? Cóż,
ja uważam że spokojnie można poczekać na DVD. Zapewne fanki
Richarda Armitage i tak się wybiorą do kina i zapewne nie będą
żałowały tej decyzji, bo Into the storm bardzo dobrze się ogląda.
Haha, ten garnitur to jest mistrzostwo. :D Widziałam sporo zdjęć z planu i przy całym swoim majestacie Ryś wygląda w tym stroju przekomicznie. :P Sam film kiedyś obejrzę, choć jakoś specjalnie mi się nie spieszy...
OdpowiedzUsuńNo cóż jako wicedyrektor musiał chodzić w garniturze, ale jest w ty filmie tyle momentów, w których aż się prosi o jakieś naderwanie materiału, a w jednej scenie to że szwy mu nie poszły to jakiś cud ;) Ale myślę, że majestat Armitage'a nie pozwolił na nic więcej :D
UsuńBrakowało mi, żeby w tym filmie było coś w stylu "mój scyzoryk armii szwajcarskiej":D. A tak na marginesie, to drażniła mnie schematyczność oklepanych relacji, typu daddy issue i matka daleko od córki. Rzecz jasna na filmy stricte katastroficzne, (polegające na popisaniu się elementami wizualnymi) nie chodzi się po to, by oglądać popisowe scenariusze, ale lekko mi to zgrzytało.
OdpowiedzUsuńObsada jakiegoś specjalnego wrażenia nie robiła, ale domyślam się, że większość poszła oglądać Thorina, ew. aktorkę z TWD.
Ps. Ostatnia scena pasuje na tytuł "karaluchy zawsze przetrwają".
Fakt pod tym względem scenariusz był dość słaby.
UsuńOstatnia scena mnie dobiła :D Tytuł pasuje idealnie ;) Zresztą cały ten wątek był kwintesencją ukazania ludzkiej głupoty, nawet ludzie na sali kinowej zaczęli rzucać na głos jakieś zabawne uwagi ;)
Bardzo lubię Richarda Armitage'a, ale zdecydowanie podoba mi się bardziej w Śródziemiu :) Za filmami katastroficznymi nie przepadam, oczywiście oglądam te najlepsze. Z tornad ostatnio zawiesiłam się na "Twisterze" z Helen Hunt... Bardzo fajna recenzja z Ludwiczkiem:) Najwidoczniej film zasługiwał...
OdpowiedzUsuńAkurat "Twistera" nie widziałam a że również nie przepadam za filmami katastroficznymi to pewnie sporo czasu minie zanim go obejrzę :)
UsuńDziękuję :) Chyba jako dziecko/nastolatka naoglądałam się za dużo Ludwiczka i teraz wszystko mi się dziwnie kojarzy ;)