Komedie romantyczne, czy też komedie
familijne nigdy nie należały i raczej nie będą należeć do
produkcji ambitnych. Tego typu filmy mają rozbawić widza, podnieść
trochę na duchu pokazując że każdy może znaleźć swoją drugą
połówkę, albo poradzić sobie z kłodami rzucanymi pod nogi przez
los. Jeżeli więc po seansie takiego filmu widz ma uśmiech na
twarzy i czuje się w miarę odprężony, to oznacza że to był
dobry film. Jeżeli jednak po dwudziestu minutach oglądania ogarnia
widza potworne uczucie zmęczenia, znajomi zaraz wywiercą wielką
dziurę w kanapie widza od ciągłego kręcenia się, a widz patrząc
na zegarek ma wrażenie że czas się zatrzymał, to oznacza iż film
nie jest dobry i coś gdzieś poszło źle, że zamiast dobrego filmu
wyszedł koszmarek. Właśnie takim żenującym koszmarkiem jest The
Big Wedding. A co najgorsze jest to kolejny film, który potwierdza
zasadę, że nawet świetna obsada nie uratuje marnego scenariusza i
nie sprawi że film w jakiś cudowny sposób stanie się lepszy.
Wręcz przeciwnie stanie się jeszcze gorszy, bo widz zaczyna zadawać
sobie pytanie: „W jak desperackiej sytuacji znalazł się aktor, że
zagrał w tym filmie?”. No właśnie w jakiej?
Missy (Amanda Seyfried) i Alejandro
(Ben Barnes) niedługo biorą ślub i wszystko byłoby pięknie gdyby
na ślub nie miała przyjechać z Ameryki Południowej biologiczna
matka Alejandra. Otóż Alejandro jako dziecko został adoptowany
przez zamożne małżeństwo Amerykanów Dona (Robert De Niro) i
Ellie (Diane Keaton), którzy mogli mu zapewnić przyszłość,
której nie mogła mu zapewnić jego matka. Jednak Don i Ellie kilka
lat temu rozwiedli się, Don jest teraz z Bebe (Susan Sarandon),
przyjaciółką Ellie i byłą nianią ich dzieci, a matka Alejandra
jest niezwykle religijną osobą, a tym samym nie akceptuje rozwodu.
Dlatego aby nie robić jej przykrości rodzina Alejandra postanawia
odegrać wielką farsę. Don i Ellie będą udawać, że są razem,
co oczywiście niezbyt podoba się Bebe. Jakby jeszcze tego
wszystkiego było mało to Don i Ellie mają jeszcze dwójkę swoich
rodzonych dzieci Lylę (Katherine Heigl) i Jareda (Topher Grace),
które oczywiście przyjeżdżają na ślub. Na ślubie nie mogło
też zabraknąć dysfunkcyjnych rodziców panny młodej i zdającego
się rozkoszować całą tą farsą księdza (Robin Williams).
Niby na pierwszy rzut oka fabuła jest
skomplikowana, ale nic bardziej mylnego. Historia jest prosta jak
drut, jedyne co irytuje w tej całej historii to głupota bohaterów
i to, że robią z igły widły. Po dwudziestu minutach filmu miałam
serdecznie dość patrzenia na ludzi, którzy zachowują się gorzej
niż przedszkolaki. Scenariusz jest jak sito, dziur w nim więcej niż
w moich durszlaku. Scenarzysta chciał napisać historię jednej
wielkiej rodziny i każdemu z jej członków poświęcić sporo czasu
antenowego, tak by każdy dostał kilka ciekawych wątków i nie był
płaską, szablonową postacią, ale zawiódł na całej linii.
Zupełnie nic nie wiemy o kłócących się na ekranie postaciach. A
co w tym wszystkim najlepsze, to że zupełnie nic nie wiemy o młodej
parze. Missy i Alejandro ładnie wyglądają na ekranie i nic więcej,
bo jakby mogło być coś więcej skoro nie mają w ogóle
charakteru. Zupełnie nie wiem po co było dopisywać każdej postaci
historię, skoro nie nie wnoszą ciekawego do akcji, a tylko powodują
to, że ktoś w końcu zada pytanie „Ale o co chodzi?”. A
najgorsze, że odpowiedź brzmi „O nic.”, bo w tym filmie
zupełnie o nic nie chodzi. Ani on bawi, ani wciąga, a ostatnie
sceny niby puentujące całość wywołują jedynie facepalm.
Jedynym jasnym punktem tego filmu jest
Susan Sarandon. W morzu beznadziejności trafiła jej się w miarę
ciekawa postać, która posiadała charakter, a jej działania były
oczywiście do bólu przesadne, ale przynajmniej dobrze umotywowane.
Robert De Niro zagrał dobrze, ale wydaje mi się, że dobrze zdawał
sobie sprawę, że nawet jakby stanął na uszach to i tak z tego
filmu nie będzie, więc się nie wysilał. Diane Keaton zaś,
kolejny raz zagrała tę samą postać. Mam wrażenie że ta świetna
aktorka ilekroć gra ostatnio w jakiejś komedii to zostaje obsadzona
w roli nieszczęśliwej kobiety, która się pozbierała i teraz
tryska niby optymizmem, ale natura histeryczki nadal w niej pozostała
i tylko czeka na odpowiedni impuls by się ujawnić. O reszcie
aktorów lepiej nie wspominać. Oni po prostu są i grają to co im
nakazał scenariusz i na tym poprzestanę.
Jeżeli więc jesteście masochistami
to The Big Wedding jest dla Was. Jeżeli jesteście sadystami, to
obejrzyjcie ten film w gronie znajomych, ale może zaopatrzcie się
najpierw w dużą ilość procentów, może wtedy film wyda się choć
trochę śmieszny, bo przecież nikt nie jest aż takim sadystą.
Jeżeli jednak nie należycie do żadnej z tych kategorii, to udajcie
że nie widzieliście tego tytułu i nie traćcie czasu na to cudo
współczesnej kinematografii, bo szkoda nerwów.
Zgadzam się, ten film jest tak żenujący, że naprawdę dziwię się jakim cudem wytrwałam do samego końca. Skusiły mnie ładne zdjęcia i obsada a tu porażka na całej linii. :P
OdpowiedzUsuńMnie skusił zwiastun, który chyba zapowiadał zupełnie inny film ;)
Usuń