Wiem, że większość z Was zapyta
teraz ze zdziwieniem „Gdzieś ty się dziewczyno chowała, że nie
widziałaś TEGO filmu?”. Otóż nigdzie się nie chowałam, po
prostu nigdy nie miałam jakoś okazji obejrzeć tego filmu. Wiem,
wstyd i hańba, ale cóż począć. Nadszedł jednak ten czas w moim
życiu, w którym uznałam, że w końcu należy załatać tę lukę
w moim filmowym życiorysie i obejrzeć dzieło Francisa Forda
Coppoli. Słowo dzieło chyba ani razu nie pojawiło się na moim
blogu, teraz jednak uważam, że wobec tego filmu nareszcie mogę je
użyć, bo Ojciec Chrzestny to film który zasługuje na największe
laury. Nawet po ponad 40 latach od swojej premiery nadal zachwyca,
niesamowicie wciąga i nie pozostawia widzowi wyboru, jak tylko
kibicować bohaterom, którzy jakby to ująć, aniołkami niestety
nie są.
Fabuła filmu oparta jest na książce
Mario Puzo pod tym samym tytułem. Akcja rozpoczyna się od wesela
córki Don Vita Corleone, gdzie zjeżdżają wszyscy „przyjaciele”
Ojca Chrzestnego, a także jego ukochany syn Michael, który wraca z
wojny. Podstarzały szef mafii chce przekazać rządy swemu synowi,
ten jest jednak przeciwny działalności ojca i chce trzymać się z
daleka od mafijnych interesów.
Ciężko jest pisać o filmach prawie
perfekcyjnych, dużo łatwiej przychodzi narzekanie niż wychwalanie.
Mimo to spróbuję wyrazić kilka sensownych zachwytów nad filmem
Coppoli. Po pierwsze uważam, że scenarzyści spisali się na medal.
Coppola wraz z Puzo napisali naprawdę świetny scenariusz. Bardzo
dobrze rozłożyli w nim akcenty na przedstawienie funkcjonowania
mafii, na pokazanie Don Vita oraz jego rodziny, także na rozterki
Michaela i porachunki mafijne. Wszystko jest dobrze przemyślane i
tworzy spójną całość. Scenariusz to podstawa, zaś resztę
tworzy reżyser. Coppola idealnie stopniuje napięcie. W pewnych
momentach zwalnia i pozwala delektować się ciekawymi i pełnymi
emocji dialogami, by zaraz potem wprawić widza w osłupienie.
Sprawia również, że widz się nie nudzi. Bo powiedzmy sobie
szczerze 175 minut filmu to naprawdę dużo. Oglądając jednak film
Coppoli ma się wrażenie, że czas płynie trochę inaczej.
Ojciec Chrzestny może się tez
pochwalić gwiazdorską obsadą. Marlon Brando jest po prostu
niesamowity jako Vito Corleone. Byłam pod ogromnym wrażeniem jego
metamorfozy, tego dziwnego sposobu mówienia, a raczej czegoś na
pograniczu mówienia, chrypienia i pomrukiwania. Do tego ten ogromny
spokój bijący od niego w połączeniu z określonym sposobem
poruszania się i gestykulacji, tworzą niezapomnianą kreację
aktorską Brando. Mnie szczególnie urzekł, a może i nawet
fascynował ten spokój i cierpliwość Don Vita, który kontrastował
z tym, jakim okrutnym był człowiekiem. Momentami dreszcze biegnące
po plecach i gęsia skórka są murowane. Drugie skrzypce w Ojcu
Chrzestnym gra Al Pacino w roli Michaela. Od Pacino nie bije aż taka
charyzma jak od Brando, ale młody Pacino stara się dotrzymywać
kroku starszemu i bardziej doświadczonemu koledze z planu. Przede
wszystkim aktor bardzo dobrze zagrał przemianę swojego bohatera. W
każdej scenie widać co gryzie Michaela, jakie emocje nim targają i
jak powoli rozważa wszystkie za i przeciw postawienia swojej rodziny
na pierwszym miejscu w swoim życiu. Reszta obsady też gra bardzo
dobrze. Najbardziej w pamięci zapadli mi Robert Duvall jako Tom
Hagen (jestem niezwykle ciekawa historii tej postaci, tego jak się
znalazła w rodzinie Corleone, a że kochana rodzicielka milczy jak
grób, to nie pozostaje mi nic innego jak sięgnąć po książkę),
James Caan jako Sonny Corleone oraz Diane Keaton jako Kay Adams.
Chyba zachęcanie kogoś do obejrzenia
tego filmu nie ma sensu. Tak to już jest z klasykami. Musi przyjść
jakaś odpowiednia chwila, jakiś impuls, by w końcu samemu
postanowić, że chce się zobaczyć to dzieło kinematografii. Od
siebie mogę tylko napisać, że warto, bo zawsze jest warto obejrzeć
bardzo dobry film.
Ach, kocham. <3 Nie wiem co lepsze, film czy książka. Koniecznie musisz obejrzeć drugą część, gdzie poruszony jest wątek młodości Vita Corlenone, Robert de Niro zagrał go brawurowo. :)
OdpowiedzUsuńPo obejrzeniu "Ojca Chrzestnego" na drugi dzień obejrzałam część drugą :) Faktycznie Robert De Niro świetnie zagrał i jestem pod wrażeniem tego w jakim stopniu opanował ten dziwny sposób mówienia Brando i jego gestykulacje. Teraz już tylko przede mną trzecia część. Jestem ciekawa jak w ten klimat wpasował się Andy Garcia, no i co się dalej stało z Michaelem :)
Usuńfilm widziałam, teraz tylko pozostaje nadrobić książkowe braki :)
OdpowiedzUsuńTeż nie czytałam książki, ale mam zamiar ją nadrobić jeszcze w te wakacje :)
UsuńUważam, że w "nadrabianiu" klasyków nie ma nic złego, jeżeli wcześniej takiego filmu się nie widziało. Wręcz przeciwnie - człowiek dowodzi o swojej "wartości" (bardziej o swoim guście i o to mi chodzi), jeżeli ma do wyboru: klasyk, bądź film kategorii "Szybcy i Wściekli" i wybiera klasyk :) Uważam, że 'Godfather' to taka perełka, którą każdy powinien obejrzeć i na szczęście wiele osób to czyni. Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńOstatnio oglądam coraz więcej klasyków, więc chyba mój gust się poprawia ;) Chociaż dla mnie oglądanie klasyków kina to takie nadrabianie braków w "filmowej edukacji" (jakkolwiek to brzmi) i powiązanie tytułów z danym nazwiskiem (często słyszy się, że ten był świetnym aktorem albo ta była niesamowitą aktorką, zazwyczaj zna się nazwiska i tytuły, ale opiera się tylko na opinii innych, bo samemu się danego filmu nie widziało, a ja jestem po prostu ciekawa dlaczego dany aktor, aktorka czy film mają taką a nie inną opinię stąd ostatnio nadrabiam filmowe braki, a blog mnie do tego motywuje) ;)
UsuńA tak z innej beczki to "Szybkich i Wściekłych" nie widziałam, ale nie wiem czy to dobrze czy źle... ;)
"Szybcy i wściekli" to nie jest dobry film ale ja uważam, że każdy film (nawet ten zły) warto obejrzeć chociażby dla różnorodności i porównania jakości :D Blog to takie wspaniałe narzędzie motywujące, nieprawdaż? ;) ja stworzyłam pierwszy raz na poważnie z twardym postanowieniem i nagle mam chęć do podzielenia się opinią, bądź po prostu ćwiczenia pisania dla samej siebie. Również dobry sposób na poznawanie nowych ludzi ;)
Usuń