poniedziałek, 17 lutego 2014

Każdy ma swój cud, czyli nie taka znowu tragiczna „Zimowa opowieść”

Internet aż huczy od niepochlebnych recenzji pod adresem Winter's tale, a jak w takich przypadkach bywa, wybrałam się do kina żeby sprawdzić czy i mnie ten film przyprawi o poważny ból głowy. Bardzo chciałam żeby te negatywne opinie okazały się chociaż trochę nieprawdziwe, szczególnie że a) bardzo podobał mi się zwiastun, b) bardzo lubię Lady Sybil, c) nawet obecność Collin'a Farrell'a w zwiastunie nie obniżyła moich oczekiwań co do filmu, a za Farrell'em nie przepadam. Jak się okazało Zimowa opowieść nie jest złym filmem. Kiedy wyłączy się myślenie, wewnętrznemu cynikowi da wolne i przestanie się wnikać „dlaczego tak, a nie inaczej?”, to film ten można zaliczyć do kategorii całkiem niezłych bajuch. Bo jeżeli mam być szczera to czas w kinie podczas tego seansu upłynął mi nad wyraz przyjemnie. Może to dlatego, że akurat jestem w takim nastroju, że potrzebowałam akurat takiego filmu, w którym twórca traktuje widza jak etatowego naiwniaka i cóż tu dużo mówić – głupka. Tym razem mi to nie przeszkadzało, co nie znaczy że nie dostrzegłam wad filmu, a było ich niestety sporo.


Film opowiada historię uczciwego złodzieja z Nowego Jorku, a może lepiej pasuje określenie złodzieja o dobrym sercu, Peter'a Lake'a, który pewnego dnia włamuje się do domu, w którym mieszka chora na suchoty Beverly. Para oczywiście się w sobie zakochuje od pierwszego wejrzenia i oczywiście ich spotkanie nie było przypadkowe. Otóż kochankowie (w ostatecznym rozrachunku chyba bardziej on) stali się chcąc nie chcąc uczestnikami odwiecznej walki dobra ze złem. Dawny szef Petera, niejaki Pearly, nie dopuści by dokonał się kolejny cud, szczególnie z udziałem Petera. Nie spocznie dopóki nie rozdzieli zakochanych i nie pozbawi ich życia. 



Przede wszystkim głównym zarzutem pod adresem filmu, jest dość słaby scenariusz. Wydaje się, że scenarzysta (i reżyser w jednej osobie) uznał, iż większość widzów jest zaznajomiona z książkowym pierwowzorem filmu, co było ogromnym błędem już na starcie. Bo kiedy patrzy się na film z perspektywy widza niezaznajomionego z treścią książki Marka Helprina (czyli np.: ja), to trzeba wiele rzeczy przyjmować na słowo honoru, bądź przymykać oko na niektóre bezsensowne sceny czy sytuacje. Niby już na początku daje się widzowi do zrozumienia, że ten film ma być jedną ogromną bajuchą, ale nie wszystko da się wybaczyć. Przede wszystkim brakuje jakiegoś sensownego tła do opowiadanej historii. Chodzi mi o jakieś bardziej obszerne wyjaśnienie całej tej magii przedstawionej w filmie. A tak jest wiele wątków magicznych, które przez brak objaśnienia, zamiast zyskać na magiczności czy tajemniczości, tracą cały swój czar. Widz musi uwierzyć, że każdy człowiek zostanie po śmierci gwiazdą na niebie, musi uwierzyć że Peter tak kochał Beverly, że nie mógł umrzeć, musi też uwierzyć, że demony chodzą w czarnych melonikach, a diabeł na początku XX wieku chodzi w T-shircie. I to jest główny zarzut pod adresem filmu (nie, nie T-shirt). Twórcy wymagają od widza zbytniej wiary, tak jakby widz miał uwierzyć że opowiadana historia jest magiczna, bo twórca już gdzieś podczas pisania scenariusza zatracił tę magię, dlatego widz ma ją sobie wyobrazić, a nie zobaczyć na ekranie.



Często niestety tak bywa, że kiedy scenariusz jest słaby to i aktorzy wypadają słabo, bo nie mają co grać. Mimo wszystko wydaje mi się, że aktorzy grający główne role wyszli z tej całej sytuacji obronną ręką. Colin Farrell idealnie pasował do roli rabusia o dobrym sercu, w ogóle jakoś tak ładnie wpasował się w klimat opowiadanej historii. Jessica Brown Findlay również wydaje się świetnym wyborem obsadowym. Jej Beverly jest urocza, trochę zadziorna i nie trudno jest zrozumieć dlaczego ostatecznie Peter nie ma ochoty okraść jej domu. Russell Crowe w roli demonicznego Pearly'iego też wypadł świetnie. Nie rozumiem jednak reszty castingu. Po pierwsze po co zatrudniać Matt'a Bomera do tak niewielkiej i bardzo nijakiej roli. Po drugie i chyba ważniejsze, po co zatrudniać Jennifer Connelly i nie dawać jej do zagrania niczego porządnego. Aż żal patrzeć jak marnuje się tak dobrą aktorkę. 

Podsumowując Zimowa opowieść skusiła mnie zwiastunem, jednak obiecywany w zwiastunie produkt dość znacząco różni się od tego co dostaje widz w wersji pełnometrażowej. A szkoda, bo gdyby scenariusz był ciut bardziej spójny i nie zatracił gdzieś tej obiecywanej magii, to mogła wyjść z tego bardzo porządna bajucha. Szczególnie, że i efekty specjalne były bardzo przyzwoite, kostiumy i scenografie były skrzętnie dopracowane, a do tego muzyka była przepiękna. Muszę jednak przyznać, że mimo tych wszystkich wad przyjemnie się tę bajuchę oglądało i bardzo chętnie sięgnę po książkę Mark'a Helprin'a, by zobaczyć jak dużo magii zatracił Akiva Goldsman przenosząc ją na ekran.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz