czwartek, 30 maja 2013

The impossible girl, czyli krótkie podsumowanie drugiej części siódmego sezonu Doctor Who

Podsumowanie odcinków miałam napisać już bardzo dawno temu, ale jakoś tak ciężko było mi się do tego zabrać, szczególnie że praca licencjacka niestety się sama do końca nie przeeksperymentuje, nie policzy i nie napisze, a szkoda... Cóż moja pamięć absolutna, jak dotychczas mnie nie zawodziła, ale kiedy przyszło mi siąść do napisania tego wpisu i wystukać po kilka zdań do każdego odcinka, to nagle zrobiła się w mojej głowie ogromna, czarna dziura, a neurony nie wiadomo dlaczego zaczęły bardzo słabo przewodzić. Dlatego zamiast mniej lub bardziej porządnej mini recenzji do każdego odcinka, poniżej zebrałam mniej lub więcej informacji o tym co mi się w danym odcinku podobało, a co mnie obeszło bez większych emocji. Jak można się domyśleć wpis jest pełen spojlerów i obrazków, także kto nie oglądał niech nie odbiera sobie zabawy.

The Rings of Akhaten, scenariusz Neil Cross

Cóż odcinek można podsumować jednym stwierdzeniem, czyli śpiewająca dziewczynka i potwór. Fabuła wydawała mi się dość prosta. Mieszkańcy co jakiś czas oddają hołd bóstwu, które utrzymuje ich planetę w całości. Ów hołd polega na czymś w stylu wspólnego śpiewania, gdzie główne skrzypce gra dziecko (tu dziewczynka), która śpiewa bóstwu bardzo starą pieśń. Jeżeli się pomyli, bóstwo może się rozgniewać i wtedy składana jest ofiara, właśnie z pechowego dziecka. Jak można przypuszczać bóstwo budzi się, a Doctor nie pozwoli zginąć niewinnemu dziecku.

Podobał mi się pomysł planety zamieszkanej przez osobników wielu gatunków, co czyniło planetę niezwykle bogatą kulturalnie, a mimo to wszyscy składali hołd temu samemu bóstwu. Sama postać bóstwa nie była już aż tak ciekawa, ale walka Doctora z nim, a przede wszystkim rola Clary w tym całym zajściu była dobrym konceptem i została całkiem nieźle zagrana. Widać, że Matt Smith dobrze się czuje w takich klimatach. Na koniec chciałam napisać, że historia Clary, jakoby wszystko zaczęło się od liścia, to naprawdę uroczy pomysł, czego nie można powiedzieć o detektywistycznych zapędach Doctora. 



Cold War, scenariusz Mark Gatiss

Doctor i Clara lądują na pokładzie łodzi podwodnej, rosyjskiej na dodatek. Łódź zaczyna tonąć, a załoga łodzi wcale nie chce zbytnio współpracować z Doctorem. Przy okazji na pokładzie jest jeszcze jeden zbędny pasażer, który w międzyczasie porzuca swój pancerz, a to oznacza, że Doctor musi się zmierzyć z przeciwnikiem, o którego wyglądzie nie ma zielonego pojęcia, mimo to jego historię zna bardzo dobrze...

Uwielbiam filmy wojenne, w których akcja rozgrywa się na pokładzie łodzi podwodnej. Cały czas czuć wtedy napięcie i takie dziwne uczucie klaustrofobii i to wszystko w tym odcinku zagrało jak powinno. Do tego potwór na pokładzie, który jest jak cień i nie wiadomo zza których drzwi, włazu, a nawet sufitu wyskoczy. Nie jestem fanką odcinków pisanych przez Gatissa (odcinek z piratami, był chyba jednym z gorszych odcinków w ogóle), ale ten odcinek to zdecydowanie dobry odcinek i chciałoby się takich więcej.



Hide, scenariusz Neil Cross

Czyli odcinek promowany urywkiem sceny, kiedy Doctor stoi w ciemnym lesie i mówi: „I am the Doctor and I am afraid”. I jak można nie czekać na taki odcinek? Oczekiwania więc były ogromne, a efekt? Mnie osobiście bardzo się spodobał, bo autor scenariusza połączył horror z romansem, tak z romansem, bo kto głodnemu zabroni?

Doctor z Clarą trafiają do starej posiadłości, znajdującej się gdzieś w samym sercu strasznego lasu. Oczywiście pogoda dopełnia klimatu snutej opowieści, tak więc jest deszcz, są też grzmoty, a w posiadłości rozgościli się pogromcy duchów. A raczej dawny agent, obecnie pogromca duchów i jego urocza, trochę zagubiona pomoc – medium. Jak się okazuje szukany przez tę dwójkę duch, nie jest tym za kogo go wszyscy biorą, bo jak to w Doctorze bywa, nic nie jest takie jakie się na początku wydaje. Bo w końcu coś może nas straszyć z któregoś 'pocket universe', nieprawdaż?

Oprócz zalet fabuły, która wcale taka straszna nie jest, jak ją zwiastun malował, to jest tu kilka zdań, które Clarze jak i widzowi uzmysławiają kilka bardzo oczywistych rzeczy. Mimo że podróżowanie z Doctorem jest fajne, mimo oczywiście narażania życia, pakowania się w kłopoty, dostawania co rusz palpitacji serca, to dalej są to niezapomniane przygody. Ale to jak odbierają je towarzysze Doctora, a jak odbiera je sam Doctor, to dwie odrębne historie. Dla Clary zrozumienie, że dla Doctora jest zaledwie chwilą w jego bardzo długiej historii jest chyba dość dużym ciosem. 




Journey to the center of the TARDIS, scenariusz Stephen Thompson

Z tym odcinkiem mam dużo problemów, a w praktyce dwa poważne i kilka mniejszych, o których chyba nie warto wspominać. Pierwszy z nich, to obiecana przygoda po wnętrzu TARDIS, czyli marzenie każdego fana serialu, ale w teorii, bo w praktyce ta podróż wcale ciekawą nie była. Jedyne miejsce, które naprawdę chciałabym tam odwiedzić, to ogromna biblioteka, ale szczerze to każda wielka biblioteka w domu/wehikule czasu robi na mnie duże wrażenie. A co do reszty, to zachowanie Doctora w tym odcinku zdecydowanie mi do niego nie pasowało, nawet jeżeli intencje były dobre – uwolnienie Clary z TARDIS, która się rozpadała. Ale Doctor i przekupstwo, szantaż? A na koniec kłamstwo i wymazanie wspomnień? Takiego Doctora nie lubię, zresztą takiego Doctora nie akceptuję...



The Crimson Horror, scenariusz Mark Gatiss

Uwielbiam wiktoriańską trójkę, dlatego ten odcinek mi się spodobał, ale nie zwalił z nóg. Jednak odcinki pisane przez Gatissa są jakieś takie, albo za grzeczne, albo zdecydowanie zbyt, jakby to powiedzieć, hermetyczne. Ten odcinek jednak broni się całkiem nieźle przed tymi oskarżeniami, tak jak to było przy okazji Cold War. Czyżby Gatiss zanotował wzrost formy? 

Doctor z Clarą trafiają do wiktoriańskiego Londynu i jakoś tak wychodzi, że zaczynają badać sprawę morderstw. Oczywiście są to morderstwa nie byle jakie, bo zabici są koloru czerwonego. Jak się okazuje ma to związek z kobietą, która rekrutuje ludzi do mieszkania w pięknym, nowo budowanym miasteczku Sweetville, gdzie życie jest sielanką.

Odcinek jest zdecydowanie ciekawy, sporo w nim humoru, szczególnie ze strony wiktoriańskiej trójki. Mimo to, czegoś w tym odcinku brakuje, ale może dlatego że wróg okazuje się być dość nikłej postury, a ciekawa postać córki kobiety odpowiadającej po części za ów tytułowy Crimson Horror, została potraktowana trochę po macoszemu... 



Nightmare in Silver, scenariusz Neil Gaiman

Odcinki pisane przez Gaimana, to jedne z moich ulubionych odcinków, ten jednak jakoś nie trafił w moje gusta, ale zapewne dlatego, że nie lubię Cybermanów i ogólnie odcinków z nimi. 

Doctor ląduje wraz z Clarą i dwójką jej podopiecznych na planecie, na której miało być największe wesołe miasteczko, albo ogólnie planeta była jednym wielkim wesołym miasteczkiem. Jednak coś nie wyszło i kiedy Doctor się tam zjawia okazuje się, że jest to największe opustoszałe wesołe miasteczko i jeszcze musi się ono bronić przez Cybermanami, o czym oczywiście jeszcze nie wie.

Jedynym pozytywem odcinka był Owsianka, to znaczy cesarz, który nie przyznawał się zbytnio, że jest cesarzem, a na koniec, na szczęście nie rychło w czas, przypomina sobie, że wypadałoby coś jednak zrobić i skorzystać z przywilejów/mocy jaką daje bycie cesarzem. Na plus zasługuje jeszcze motyw złego Cybermana próbującego zawładnąć umysłem Doctora. I tu wypadałoby napisać iż Matt Smith dobrym aktorem jest, bo świetnie zagrał sceny, kiedy Doctor zmaga się z Cybermanem w swojej głowie. Momentami, tak jak Clara, nie wiedziałam czy to Doctor czy to nie Doctor.



The Name of the Doctor, Stephen Moffat

Czyli odcinek, który powinnam najlepiej pamiętać i tak po części jest. Również jest to odcinek, który najbardziej mi się spodobał, albo inaczej jest to odcinek, przy którym nie potrafiłam oderwać wzroku od ekranu komputera. Wydawać by się w takim razie mogło, że skoro odcinek tak mnie wciągnął, to był to odcinek cudowny w każdym swoim aspekcie. Cóż nie można się bardziej pomylić. Mimo że odcinek trzymał w napięciu przez większość czasu, a na koniec dosłownie wbił w fotel, a do tego był przepełniony niezwykle ciekawymi rozwiązaniami, to jego główną wadą było to, że nie składał się on z dwóch części – odcinków. Bo te ogromne emocje, które towarzyszyły oglądaniu odcinka, po jego zakończeniu szybko opadły i można się było zorientować, że wcale nie dano widzom odpowiedzi na wszystkie nurtujące pytania, zresztą powstało tyle nowych znaków zapytania, których ilość nie jest równoważna uzyskanym odpowiedziom, że aż się prosi by ten odcinek był w dwóch częściach, albo był choć o te kilka, kilkanaście minut dłuższy.

Co się jednak tyczy fabuły, to była ona nieźle poplątana, a jednocześnie dość prosta, czyli to co najbardziej lubię w Doctorze. Wielka Inteligencja (ta sama co w Charistmas Special) porywa wiktoriańską trójkę i w ten oto sposób ściąga Doctora w miejsce, w którym nie powinien się znaleźć, czyli swój grób. Na cmentarz, na którym spoczywa udaje się z Clarą, a tam razem muszą stawić czoła swojemu wrogowi, który o dziwo nie ma jakiś wielkich ambicji związanych z opanowaniem świata, czy jakiejś konkretnej planety, on po prostu chce sprawić, by Doctor cierpiał tak jak on, a dokładniej by Doctor w ogóle zniknął.

Jak można się domyśleć Moffat nie zdradził jak brzmi imię Doctora, za to w końcu wyjaśnił gdzie podziała się River Song. Z tą postacią wiąże się jeszcze przeurocza scena romantyczna, która jest przede wszystkim świetnie zagrana. Osobiście bardzo spodobał mi się pomysł co do wyglądu grobowca Doctora, a mianowicie stała się nią TARDIS, której „większa wewnątrz” zaczęła się rozpływać na zewnątrz, co w cmentarnej scenerii przyprawiało o lekkie dreszcze. Zresztą jeżeli wewnątrz TARDIS spodziewacie się zobaczyć jakoś zachowane ciało Doctora, to jesteście w wielkim błędzie. Tutaj też Moffata poniosła wyobraźnia, ale w pozytywnym znaczeniu tego stwierdzenia. Najważniejszym jednak punktem programu było to, że Moffat w końcu odpowiedział na pytanie, dlaczego Clara jest dziewczyną niemożliwą. Odpowiedź jak dla mnie nawet brzmi sensownie, a jej wykonanie w praktyce, jest wręcz cudowne i tu należą się brawa dla speców od efektów specjalnych/wizualnych i grafików, którzy genialnie przerobili klatki starych odcinków Doctora i wkleili tam Clarę, po prostu majstersztyk. I kiedy już człowiek sobie myśli, że to już koniec i jakoś to będzie, to Moffat serwuje widzowi coś takiego, że ja osobiście zgłupiałam. Ale właśnie za to uwielbiam Doctora i z dość sporym zainteresowaniem czekam na odcinek specjalny, w którym wróci 10. Doctor, co sprawia, że w końcu powinnam nadrobić z nim te zaległe sezony...



niedziela, 26 maja 2013

Pomocny Igor i spółka, czyli Żelazny Człowiek po raz trzeci

Zauważyłam niepokojącą prawidłowość w mojej postawie kinomaniaka, a mianowicie kiedy bardzo, ale to bardzo czekam na jakiś film, to bankowo nie trafię na niego do kina w dzień premiery. Zawsze będzie coś innego do zrobienia, albo będzie trzeba gdzieś pojechać i mój seans niepokojąco oddala się w czasie. Można znaleźć w tym też plusy, bo idąc do kina znam już opinie innych i wiem mniej więcej czego się spodziewać, a po drugie mogę liczyć na to, że sala kinowa nie będzie po brzegi wypełniona kinomaniakami chcącymi zobaczyć najnowszy film ze stajni Marvela. Jednak kiedy nadarzyła się pierwsza okazja żeby w końcu zobaczyć film, w praktyce rzuciłam wszystko i poszłam do kina. I nie żałuję mojego nikczemnego postępku, zdecydowanie nie żałuję też, że obejrzałam napisy końcowe, bo scena po nich była tego warta (w końcu to film Marvela, w nich sceny po napisach są warte czekania). 


Dalej mogą się pojawić SPOJLERY i myśli równie chaotyczne jak te w powyższym prowizorycznym wstępie.


W trzeciej części przygód żelaznego człowieka, Tony Stark stara się wieść normalne życie, konstruując coraz to nowsze żelazne kostiumy, czyli robiąc to co najbardziej lubi. Sprawami firmy zajmuje się Pepper, która nie do końca potrafi pomóc Tony'emu zmagającemu się z tym co go spotkało w Nowym Jorku, a na horyzoncie pojawia się nowy wróg, nazywający siebie Mandarynem. Jak się okazuje ów wróg nie jedną ma twarz... 

W trzeciej odsłonie historii Tony'ego Starka nareszcie możemy zobaczyć jego ludzką twarz, a mianowicie sam bohater nareszcie rozumie, że nie jest superbohaterem z powołania, a stał się nim z dnia na dzień zupełnie się o to nie prosząc. Teraz jest na ustach całej opinii publicznej, ludzie go uwielbiają za to co zrobił w Nowym Jorku i mogłoby się wydawać, że szum wokół Tony'ego to coś co mężczyźnie będzie niezwykle leżeć, jak dobrze skrojony garnitur, ale okazuje się, że jest zupełnie inaczej. Starka dręczą wspomnienia swojego wyczynu, kiedy to bronił świat przed Lokim. I kiedy myślimy, że to właśnie Stark nie będzie miał problemu z powrotem do codziennej rzeczywistości, okazuje się, że nie mogliśmy się bardziej pomylić. Tony już nie potrafi wszystkich problemów zwalczyć sarkazmem i kpiną i tym, że jest Tonym, stąd ten dojrzały mężczyzna chyba pierwszy raz w swoim życiu przeżywa napady paniki, a strach w końcu daje o sobie znać. Jest to chyba najlepszy wątek tego filmu, bo czego można sobie więcej zażyczyć niż świetnie grającego takie trochę ni to dramatyczne ni to komiczne sceny, Downeya Jr. Chyba niczego więcej. A nie, chwila, można zażyczyć sobie tak grając Paltrow, ale to chyba niemożliwe. Pepper w jej wykonaniu jest jakaś taka mdła i pozbawiona charakteru, a raczej posiadająca kryształowy charakter. Bo wszystko co robi panna Potts jest idealne, najlepsze i nawet jak dostaje super moc, to też musi być idealna. A to no cóż, jest nudne, bo jak wypadałoby mniemać ludzie idealni nie istnieją, nawet w filmach...


Na wyróżnienie jednak zasługują aktorzy, którzy dostali szansę przebywania chociaż przez chwilę w uniwersum Marvela. Jednym ta sztuka wyszła trochę lepiej, innym zaś trochę gorzej, ale po kolei. Jak dla mnie najlepszy, zaraz po Starku, w tej części przygód Iron Mana, był Mandaryn. Żeby nie zdradzić zbyt wiele, mogę tylko napisać, że zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw i nie spodziewałam się, że Ben Kingsley jest nie tylko świetnym aktorem dramatycznym (zawsze widywałam go w bardziej poważnych rolach, a tu ogromne zaskoczenie, na plus oczywiście). Co się tyczy, Guya Pearca, to wiadomo, że kiedy pojawia się on na ekranie, to jego bohater raczej nie będzie stał po stronie dobra. A szkoda, bo wydaje mi się, że obsadzenie tego świetnego aktora w roli człowieka nie do końca złego, mogłoby być bardzo ciekawe i dla samego aktora i dla widza. Bo przecież ile można grać typów spod ciemnej gwiazdy. Oczywiście Pearce świetnie się sprawdza w takich rolach, ale powoli zaczyna się to robić nudne, bo oglądając film i patrząc na niego już na starcie wiemy, że to jest nasz główny podejrzany do stania po złej stronie barykady. Kończąc to narzekanie, muszę wspomnieć o genialnej pracy charakteryzatorów, którzy sprawili, że na początku wcale nie byłam do końca przekonana, czy to Guy Pearce, czy to nie on. Gościnny występ w tej części Iron Mana zaliczyła również Rebecca Hall, aktorka z którą mam od zawsze mały problem. Po prostu dla mnie wszystkie jej bohaterki są takie same. Jak Pearce gra tych złych, to Hall, przynajmniej w tych filmach, które na razie z nią widziałam, gra takie dobre, sympatyczne kobiety, ale niezwykle nudne, zaryzykowałabym stwierdzenie „takie ciepłe kluchy”. Tutaj miało być inaczej, tutaj jej bohaterka, błyskotliwa pani naukowiec, miała mieć werwę, zacięcie i być bohaterką ciekawą. Wyszło to trochę nie najlepiej, ale to raczej nie jest wina samej aktorki, a scenariusza, bo jak dla mnie potencjał tej postaci został bardzo zmarnowany. To mogła być postać ciekawa nie tylko z założenia, a tak dostaliśmy pojawiającą się trochę bez ładu i składu bohaterkę, której równie dobrze mogłoby nie być, a raczej bardzo łatwo można było jej zasługi przypisać komuś innemu i nie wprowadzać kolejnego bohatera. 

Genialny Ben Kingsley.

Trochę sobie ponarzekałam i od razu zrobiło mi się lepiej. Nie mogę jednak napisać, że film mi się nie podobał, bo podobał mi się bardzo i bawiłam się na nim świetnie. Jak przystało na film Marvela uraczono mnie dużą porcją sytuacyjnego humoru, świetnymi efektami specjalnymi i wartką akcją, stąd zdecydowanie się nie nudziłam. Ale jednak myślałam, że po wyjściu z kina doświadczę takich emocji, jak rok temu po The Avengers, a tutaj nie było tego ogromu entuzjazmu i chęci natychmiastowego zobaczenia filmu po raz drugi. A szkoda, bo to był mój główny motor napędowy, by czekać na ten film i kolejne, które mają doprowadzić widzów do drugiej odsłony Mścicieli. Mimo to, zdecydowanie polecam iść do kina na Iron Mana 3, bo to kawał dobrej rozrywki, dla fanów filmów Marvela, jak i fanów Roberta Downey'a Jr. 


poniedziałek, 6 maja 2013

Romans? Dramat? Wielka miłość? – Nie w tym filmie, czyli przeciętna Anna Karenina

Kiedy Anna Karenina zawitała na ekrany naszych kin wszyscy pisali, że film jest ładny wizualnie i nic poza tym, bo burzy uczuć szukać tutaj można jak igły w stogu siana. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym zawierzyła tym wszystkim opiniom, bo przecież od kilku lat od kochanej rodzicielki słyszałam, żebym przeczytała książkę, bo na pewno mi się spodoba. Książki nie przeczytałam, a film Joe Wrighta obejrzałam i wiem, że teraz długo po książkę nie sięgnę, bo historia Anny Kareniny została mi bardzo dobitnie obrzydzona, szczególnie, że nie potrafiłam w oglądanej historii znaleźć nikogo z kim mogłabym chociaż w najmniejszym stopniu sympatyzować, ale po kolei… 

Anna jest żoną dużo starszego od siebie, dość znanego i szanowanego polityka Karenina, który co tu dużo mówić ma zdecydowane trudności w okazywaniu uczuć, czy to swojej pięknej żonie, czy małoletniemu synowi. Jak można się domyśleć Anna nie jest tym zachwycona, ale miłość do syna pozwala jej nie zauważać oschłości męża, a przynajmniej na nią nie reagować. Pewnego dnia Anna wyjeżdża w odwiedziny do swojego brata, do Moskwy i tam poznaje hrabinę Wrońską oraz jej syna Aleksiej. Znajomość z Aleksiejem przeradza się w romans, który powoli rujnuje Annę… 

Zacznijmy od rzeczy pozytywnych, bo ich jest zdecydowanie mniej. Jak już wspomniałam na początku film zachwyca wizualnie. Mi niezwykle spodobała się próba umieszczania scen w teatralnych dekoracjach, dając widzowi wrażenie jak gdyby nie oglądał filmu, a sztukę w teatrze. Dzięki temu niektóre sceny, choć z pozoru wyglądające na sztuczne, nabierały trochę innego, specyficznego klimatu, bo na scenie teatralnej aktor gra inaczej niż przed kamerą, gdzie wymagana jest duża naturalność. Ciągnąc dalej ten wątek należałoby pochwalić scenografów i zapewne ludzi od efektów specjalnych, którzy stworzyli w filmie przepiękne wnętrza i tła do przeróżnych scen. Na koniec nie sposób jest nie wspomnieć o cudownych kostiumach zaprojektowanych przez Jacqueline Durran, która za swoją pracę otrzymała nagrodę Akademii. Widać dopracowany każdy detal, a suknie głównej bohaterki są tak dobrane, by widz nie miał wątpliwości, że to ona ma grać tu główne skrzypce i to na nią powinny być skierowane wszystkie oczy. 

Piękne kostiumy, piękna scenografia, tylko historia już nie tak piękna...

Na tym jednak pochwały się kończą, a szkoda, bo widać w tej historii ogrom potencjału, ale strasznie niewykorzystanego. Nie wiem jak historia była poprowadzona w książce, ale zupełnie nie podobało mi się to, jak wyglądała ona w scenariuszu. Wiem, że film miał dość wiernie odtwarzać książkę, ale również wiem, że często trzeba zrezygnować z kilku scen lub boleśnie je skrócić, bo sceny które pasują w książce, zupełnie nie zagrają na ekranie, a inne mogą mocno wydłużyć film. Scenarzysta zapewne w większym, albo mniejszym stopniu, starał się jak najwierniej wzorować na tekście Tołstoja, ale dla mnie, widza niezaznajomionego z książką, ciężko było uwierzyć w niektóre zachowania bohaterów. Zdaję sobie sprawę, że Anna Karenina jest bardzo obszerną powieścią, jak to się ładnie mówi - opasłym tomiszczem, co sprawia, że przeniesienie jej na ekran jest trochę taką mission impossible, ale to nie usprawiedliwia scenarzystów za zrobienie filmu, w którym bohaterowie zachowują się jak nienormalni, a przy tym są niezwykle płascy i papierowi. Duża w tym zasługa średnio udanego castingu, jak i samej gry aktorów, dlatego spieszę z wyjaśnieniem o co mi chodzi. 

Niby romantyczna scena, a aktorzy wyglądają jakby duchem byli gdzie indziej...

Zacznijmy od samego pomysłu na miłość od pierwszego wejrzenia, bo takie można odnieść wrażenie. Młody hrabia Wroński chodzi za Anną, zaś ona usilnie wzbrania się przed uczuciem i wszystko byłoby dobrze, tylko przed jakim uczuciem? Bo ja się naprawdę starałam, ale ani u Keiry Knightley ani u Aarona Taylora-Johnsona nie dostrzegłam żadnego większego zaangażowania by przekonać widza, że grani przez nich bohaterowie spojrzeli na siebie i już wszystko zaskoczyło. Miał być romans, a ja widziałam dwójkę ludzi w romantycznej scenerii wypowiadających oklepane frazesy. Niech wszyscy mówią co chcą, ale ja żadnego iskrzenia, żadnej chemii między bohaterami nie widziałam. Co najśmieszniejsze nie rozumiem dlaczego Anna wybiera młokosa i dla niego poświęca dosłownie wszystko zamiast próbować porozmawiać z mężem o tym co ją w ich małżeństwie boli. Bo grany przez Jude Lawa Karenin wcale nie jest taki zły. Fakt, że jest starszy od bohaterki i ma problemy z okazywaniem uczuć, ale wydaje mi się, że Anna mogła trafić dużo gorzej. Zamiast więc kibicować kobiecie, która w tamtych czasach odważa się zaryzykować dla miłości, mi osobiście było przykro Karenina, który na swój sposób, najlepiej jak potrafił chciał być w tej całej sytuacji fair. Poza tym zastanawiam się gdzie ludzie od castingu mieli oczy, bo o ile Keira Knightley jako Anna według mnie była całkiem dobrym wyborem, szczególnie że aktorka bardzo ładnie prezentuje się w strojach z epoki i często gra w filmach kostiumowych, to nie wiem kto wpadł na pomysł, że ktokolwiek uwierzy, że bohaterka może porzucić męża, który wygląda jak Jude Law, dla młodzieńca, który zgubił gdzieś swój zielony kostium, mimo że Law nie wygląda w tym filmie nazbyt korzystnie. 

Zamiast kibicować kochankom, mi jest żal porzuconego męża i wcale nie dlatego, że gra go Jude Law...

Kolejnym zarzutem do filmu może być to, że momentami strasznie się dłużył. Wydawało się, że niektóre sceny trwały w nieskończoność i mimo, że były świetne wizualnie, to nie wnosiły za dużo do opowiadanej historii. Za to niektóre wątki były bardzo poszarpane, jak np.: historia Kitty i Lewina, która została chyba skrócona do niezbędnego minimum. Dla mnie ten wątek wyglądał trochę tak, że gdyby był to serial, to twórcy dyskretnie zapomnieli by o nim wspominać w kolejnych odcinkach tak, że i widz w końcu zapomniałby o jego istnieniu. A szkoda bo akurat był to wątek dość ciekawy. Co jest przykre, to że film zaczyna się robić interesujący dopiero kiedy wszystko zaczyna się sypać, to znaczy kiedy życie bohaterki zaczyna jej się powoli rozpadać. 

Historia Anny Kareniny ani mnie nie wzruszyła, ani nie zaciekawiła, ani też nie sprawiła, że mam ochotę sięgnąć po książkę. Po prostu jednym uchem (chyba w tym przypadku trafniej - okiem) wleciała, a drugim wyleciała. Oprócz przepięknych kostiumów i ciekawej koncepcji reżysera na nakręcenie filmu na teatralnej scenie, historia Kareniny w tym filmie się nie obroniła. Żaden bohater nie wzbudził we mnie sympatii, żaden też nie sprawił, że miałam ochotę zrobić mu krzywdę. Ot byli, a potem znikli. Film Joe Wrighta jest właśnie takim filmem, do obejrzenia i bardzo szybkiego zapomnienia, jeżeli oczywiście przetrwa się niektóre, wizualnie ładne, ale jakby nie było, dłużyzny.