czwartek, 19 lutego 2015

Cool Hand Luke, czyli Paul Newman kontra system

Wiem, że w nocy z niedzieli na poniedziałek jest rozdanie Oscarów i że większość osób jest zainteresowana filmami nominowanymi do nagród Akademii (przede mną wpis o Birdmanie), albo filmami które można obecnie oglądać na ekranach kin (byłam na Kingsman i świetnie się bawiłam), ale postanowiłam, że dziś napiszę o filmie z lat 60-tych. Dlaczego? Bo mam taką ochotę, bo to film z Paulem Newmanem, a ja jakiś czas temu (po obejrzeniu Żądła) postawiłam przed sobą dość ciężkie jak się potem okazało zadanie, obejrzenia większości filmów z całkiem obszernej filmografii Newmana. A jako że ostatnio udało mi się obejrzeć na TCM Cool Hand Luke, to stwierdziłam, że wpis o filmie musi być, a równie dobrze może być i teraz.

Cool Hand Luke opowiada historię mężczyzny, bohatera wojennego, który niszcząc własność miasta (parkometry to strasznie złe maszyny) trafia na dwa lata do więzienia przypominającego obóz pracy. Luke musi dostosować się do panujących tu zasad i wszechobecnych reguł, ale idzie mu to dość opornie, bo Luke wyznaje jedną prostą zasadę – nie uznaje systemu i przy każdej możliwej okazji z nim walczy. Sposoby walki z systemem nie zawsze jednak przybierają formę logicznego działania, bo zazwyczaj są wynikiem spontaniczności bohatera, a nie wykalkulowanego postępowania.

wtorek, 17 lutego 2015

Gone Girl, czyli kolejny świetny film Finchera

Nie wiem gdzie ja się chowałam w październiku, że nie trafiłam do kina na ten film. Nie mam zielonego pojęcia dlaczego zignorowałam te wszystkie recenzje i szum jaki powstał wokół tego filmu. To znaczy po trochu domyślam się dlaczego. Otóż nie przepadam za Benem Affleckiem i Gone Girl niestety kojarzyłam jako „ten film z Affleckiem”, co dla mnie oznacza że mogę go sobie odpuścić. Teraz żałuję, że nie obejrzałam go na dużym ekranie. Mimo wszystko uważam, że film nie stracił na jakości przez te kilka miesięcy, a fakt iż jest porządnym thrillerem, który by zachwycać nie potrzebuje żadnych niesamowitych efektów specjalnych, które zawsze lepiej wyglądają na kinowym ekranie, wcale nie przeszkodził mi cieszyć się tym filmem na ekranie mojego komputera. 

Najnowszy film Finchera opowiada o losach małżeństwa Amy i Nicka Dunne. Fabuła filmu rozpoczyna się jednak w momencie kiedy Amy znika, a sprawa jej zaginięcia staje się priorytetem lokalnej policji oraz pożywką dla tworzenia przez media coraz to nowszych historii o Amy i Nicku, a przede wszystkim o Nicku. Ponieważ mężczyzna bardzo szybko z kochającego i przejętego losem swojej żony męża, staje się podejrzanym o maczanie palców w zaginięciu Amy.

poniedziałek, 16 lutego 2015

The Theory of Everything, czyli niezwykła historia niezwykłego małżeństwa

Po dość długiej nieobecności spowodowanej sesyjnymi trudami i znojami, w końcu z czystym umysłem, pozbawionym alarmowych myśli o terminie kolejnego egzaminu czy dacie oddania projektu, wracam w me blogowe, skromne progi. Niestety należę do osób, które nie lubią się rozpraszać podczas sesji i wolą całą swoją energię skupić na nauce, by potem podczas sesji poprawkowej móc traktować egzaminy jako prehistorię. Oznacza to, że ze względu na natłok nauki do kina zawitałam zdecydowanie zbyt małą ilość razy i jak zwykle poległam w mojej próbie obejrzenia wszystkich nominowanych filmów przed Oscarami (wiem, że mam jeszcze trochę czasu, ale już nie widzę w tym sensu). Na szczęście udało mi się wybrać do kina na The Theory of Everything, czyli ten film, w którym za rolę znanego na całym świecie profesora Hawkinga Eddie Redmayne zbiera na razie wszelkie możliwe nagrody. I wiecie co? Te nagrody zdecydowanie mu się należą.

The Theory of Everything opowiada historię Stephena i Jane Hawking, od ich pierwszego spotkania, do momentu kiedy powoli przestali być sobie aż tak bliscy. Film Jamesa Marsha to na pewno historia o miłości, o chorobie, o trudach tej miłości w obliczu tak strasznej choroby, ale co mnie trochę rozczarowało, nie jest to film o Stephenie Hawkingu jakiego się spodziewałam, czyli Hawkingu – genialnym fizyku i kosmologu. Muszę się też przyznać, że po wyjściu z kina nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zobaczyłam na ekranie piękną laurkę. Laurkę, w której oczywiście są te dobre i złe chwile, ale tych złych chwil jest nieporównanie dużo mniej, a ich wydźwięk jest zdecydowanie zbyt często pomijany. Widz nie ma problemu z domyśleniem się, że były też te ciężkie chwile, te niesamowicie ciężkie chwile w życiu codziennym bohaterów, ale twórcy pozwalają je sobie zręcznie przemilczeć i pozostawić widza z ewentualną refleksją.