wtorek, 23 lutego 2016

Piąta Fala i Piąta Fala: Bezkresne morze Rick Yancey, czyli młodzieżowe sci-fi

(źródło1 i źródło2)
Jak już wspominałam przy okazji tego wpisu, oglądanie zagranicznych BookTuberów skutkuje tym, że w ostatnim czasie sięgam po więcej powieści młodzieżowych. Czyta się je szybko i przyjemnie i prawda jest niestety taka, że są one miłymi przerywnikami pomiędzy książkami odrobinę bardziej ambitnymi. O Piątej Fali Yancey'a nie usłyszałam jednak na zagranicznych BookTube'ach, a dowiedziałam się o powieści dzięki zwiastunowi filmu. Jak się okazuje film zbiera za oceanem bardzo niekorzystne recenzje, a szkoda bo akurat powieść Yancey'a była całkiem porządnym materiałem wyjściowym do stworzenia trzymającego w napięciu obrazu łączącego elementy thrillera z kinem science-fiction.

Piąta Fala opowiada o inwazji obcych na Ziemię. Najeźdźcy jednak nie zdobywają naszej planety za jednym zamachem, a ze swojej inwazji czynią skomplikowany i długotrwały proces, którego kolejne etapy objawiają się w tak zwanych falach. Pierwszą falą była ciemność, drugą powódź, trzecią zaraza, a czwartą uciszacze. Akcja książki rozpoczyna się w trakcie czwartej fali, kiedy to obcy przygotowują się do wprowadzenie w życie piątej i ostatniej fali. 

sobota, 20 lutego 2016

Mad Max: Fury Road, czyli szanuję, ale nie pieję z zachwytu

W życiu każdego kinomana przychodzą te okropne chwile, kiedy cały świat zachwyca się jakąś produkcją, a kinoman wcale nie ma ochoty jej obejrzeć. Nie znaczy to, że ów kinoman z góry zakłada iż film będzie zły, po prostu z bólem serca stwierdza, że to nie jego rodzaj kina i odkłada seans w czasie. Jednak kiedy taka produkcja zbiera nominacje do najbardziej prestiżowych nagród filmowych, kiedy zgarnia cztery BAFTY, dostaje nominacje do Złotych Globów w jednych z najważniejszych kategorii – najlepszy film, najlepszy reżyser, a potem dostaje 10 nominacji do Oscarów, w tym również za film i reżyserię, to biedny miłośnik kina musi pozbyć się uprzedzeń i zasiąść do seansu filmu, którym zachwyca się świat. Pół biedy, kiedy produkcja okazuje się przypaść do gustu widzowi, gorzej kiedy widz po zakończonym seansie wzrusza ramionami i stwierdza „może być”. I niestety w moim przypadku Mad Max: Fury Road okazał się być tą produkcją spod szyldu „może być”.

Akcja Mad Max: Fury Road rozgrywa się w post-apokaliptycznym świecie, gdzie niezwykle odważna kobieta postanawia zbuntować się przeciwko tyranowi władającemu krajem. Furiosa pomaga uciec kobietom więzionym przez tyrana i zamierza je zawieść do krainy, w której się urodziła, gdzie rządy tyrana hipotetycznie nie sięgają. Podczas tej niebezpiecznej podróży, ścigana przez tyrana i jego wojska, Furiosa spotyka Maxa, który przyłącza się do jej grupy.

środa, 17 lutego 2016

The Man in the High Castle, czyli co by było gdyby

Lubicie sobie czasem pogdybać? Zastanawiacie się czasami jakby potoczyło się Wasze życie gdybyście akurat tego dnia, o tej godzinie, na tym konkretnym skrzyżowaniu nie skręcili w prawo a w lewo? Szczerze mówiąc, ja oduczam się gdybania, czy to na temat wydarzeń, które miały miejsce w przeszłości, czy też na temat wydarzeń które mogą stać się w przyszłości, wiecie takie niewinne „Gdybym wygrała w totolotka, to bym sobie kupiła...”. Gdybanie o przeszłości czasami mnie stresuje, a z tą przyszłością z kolei nigdy nie jest tak jakbym chciała, więc trochę szkoda czasu na gdybanie. Jednak twórcy filmów, seriali czy też autorzy książek lubią gdybać i tworzyć alternatywne rzeczywistości. Czasami wychodzi im to lepiej, a czasami niestety gorzej. Na szczęście twórcom serialu The Man in the High Castle owe gdybanie udało się bardzo dobrze.

Akcja The Man in the High Castle rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, w której to Naziści wygrali II wojnę światową i to oni teraz rozdają karty. Stany Zjednoczone zostały podzielone na trzy strefy: strefę niemiecką, neutralną i japońską. Cały ten nowy porządek działa bez zarzutu przez kilkanaście lat do momentu kiedy to dobre stosunki Rzeszy z Japonią zaczynają stawać się coraz bardziej napięte. 

niedziela, 14 lutego 2016

Un peu, beaucoup, aveuglément!, czyli do szczęścia w miłości potrzebna jest ściana

Od dłuższego czasu twórcy filmowi utwierdzają widzów w przekonaniu, że nakręcenie dobrej komedii romantycznej graniczy z cudem. Szczególnie polscy twórcy na tym polu napotykają wiele trudności*. Z kolei Amerykanie coraz częściej kręcą takie bardziej komedie z wątkiem romantycznym, gdzie króluje dość wulgarny humor, przez co zamiast być śmiesznie, jest niesmacznie. Francuzi zaś poszli w stronę tworzenia filmów uroczych, bawiąc się utartymi schematami, które jak to w życiu bywa, raz wychodzą lepsze, a raz niestety gorsze. Jako że dziś jest święto zakochanych to postanowiłam napisać o francuskiej komedii romantycznej, która idealna nie jest, ale ma bardzo ciekawy punkt wyjścia i potrafiła mnie rozbawić. Czyli reasumując, w moim mniemaniu na Walentynki jest całkiem niezła. 

Un peu, beaucoup, aveuglément!, bo o tym filmie mowa, to historia dwójki sąsiadów. On jest pracoholikiem, który ceni sobie ciszę i samotność. Z kolei ona jest zawodową pianistką, której marzeniem jest ponownie wystartować w konkursie pianistycznym i przemóc swój lęk przed konkursowymi wystąpieniami. Tę dwójkę dzieli jedynie ściana, która do najgrubszych nie należy, z czego wynika wiele ciekawych sytuacji...

wtorek, 9 lutego 2016

Infinitely Polar Bear, czyli jak to po polsku mówimy Człowiek z bieguna

Zawsze myślałam, że nie mam ulubionej kategorii filmów. Z każdego gatunku filmowego (no dobrze, oprócz horrorów, bo tych z zasady nie oglądam) potrafię wymienić kilka produkcji, które spokojnie mogę oznakować etykietką „ulubiona”. Wychodzę z tego prostego założenia, że skoro oglądanie filmów jest moim hobby, to powinnam być otwarta na wszystkie możliwości i dać szansę każdemu gatunkowi filmowemu. Jednak kiedy tak nad tym dłużej pomyślę, to zazwyczaj z radością zasiadam do oglądania filmów, które łączą w sobie elementy dramatu, komedii i romansu. Jak możecie się domyśleć, tego typu produkcje traktują o miłości, bądź jej braku, o rodzinie czy też walce o jej utrzymanie, albo też o chorobie i jej wpływie na człowieka i jego relacje z otoczeniem. Tematów jest wiele, a przepisem na udany film jest przede wszystkim ciekawie przedstawiona historia i świetni aktorzy, którzy potrafią ją równie ciekawie opowiedzieć. Muszą sprawić, że widz będzie płakał razem z bohaterem nad jego niepowodzeniami i śmiał się razem z nim, gdy ten będzie szczęśliwy. Ta trudna sztuka udała się twórcom Infinitely Polar Bear koncertowo.


wtorek, 2 lutego 2016

Versailles, czyli serial o życiu Ludwika XIV

Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że nakręcono serial traktujący o życiu Ludwika XIV, to zapewne skakałabym z radości i musiałabym od razu połknąć serial w całości. Teraz, kiedy nie choruję już z miłości do musicalu Le Roi Soleil, chociaż nadal darzę go bezgranicznym uwielbieniem i odbyłam już moją wycieczkę do Wersalu, i tak byłam wielce szczęśliwa, kiedy dowiedziałam się, że Canal+ stworzyło serial o Królu Słońce. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że Versailles, które jest produkcją francusko-brytyjską, jest na razie naprawdę dobrze zrealizowanym, ciekawym serialem. Piszę „na razie”, bo w naszym rodzimym Canal+ można było na razie zobaczyć tylko dwa odcinki produkcji, więc zobaczymy czy będę tak samo zachwycona serialem po obejrzeniu całego pierwszego sezonu. 

niedziela, 24 stycznia 2016

Me and Earl and the Dying Girl, czyli o wartości przyjaźni

Wydaje mi się, że już od dobrych kilku lat zapanowała moda na kręcenie filmów młodzieżowych, w których jednym z głównych wątków, a nawet tematem przewodnim jest nieuleczalna choroba jednego z głównych bohaterów. Tematyka oczywiście nie jest prosta, bo nigdy nie jest prosto mówić o ciężkiej chorobie, szczególnie kiedy walczy z nią osoba młoda. Mimo to filmowcy chętnie sięgają po tego typu smutne historie i za każdym razem starają się wnieść coś nowego do tematu. Jak można się domyśleć, raz wychodzi im to lepiej, a raz niestety gorzej. Po zobaczeniu zapowiedzi Me and Earl and the Dying Girl miałam wielkie oczekiwania pod adresem tego filmu. Spodziewałam się mądrej, podnoszącej na duchu historii, gdzie tak naprawdę choroba i związane z nią przykre konsekwencje nie zdominują filmu czyniąc z niego kolejny wyciskacz łez. I wiecie co? Dostałam właśnie taki świetnie wyważony film, do którego zapewne jeszcze niejednokrotnie wrócę, ale o tym po kolei.

Głównym bohaterem Me and Earl and the Dying Girl jest Greg, uczeń ostatniej klasy liceum. Greg to dość nieśmiały chłopak, który postanowił nie należeć do żadnej z licealnych grup-społeczności, znał za to wszystkie te grupy i ich członków, ale w rezultacie, tak naprawdę nie znał nikogo oprócz Earla. To właśnie z Earlem Greg rozwijał swoje hobby, polegające na kręceniu parodii znanych klasyków kina. Pewnego dnia spokojne i bezpieczne życie Grega ulega zachwianiu, bo oto dowiaduje się, że jego koleżanka z dzieciństwa, Rachel, jest chora na białaczkę. Jednak to nie choroba dawnej koleżanki była dla Grega taką małą katastrofą, która zburzyła fundamenty jego bezpiecznego świata, a rozkaz jego matki, który mówił o tym, że chłopak ma się zaprzyjaźnić z Rachel.

czwartek, 21 stycznia 2016

Zbiorowo (8), czyli filmy warte obejrzenia

Dawno na blogu nie było wpisu z serii Zbiorowo, dlatego postanowiłam że najwyższa pora by takowy się pojawił. W ostatnim czasie obejrzałam kilka filmów, które w jakiś sposób mnie urzekły, ale nie miałam ochoty poświęcać ikażdemu osobnego wpisu. Jednak z drugiej strony bardzo chciałam o nich wspomnieć, bo może nie tylko ja przez dłuższy czas ignorowałam istnienie tych filmów, a wydaje mi się, że warto je obejrzeć. Także dzisiaj krótko o kilku produkcjach, które może i Wam przypadną do gustu i oderwą od szarej rzeczywistości. 


Wish I Was Here (Gdybym tylko tu był, 2014)
Film w reżyserii Zacha Braffa opowiada o mężczyźnie, który znalazł się na swego rodzaju życiowym zakręcie. W wieku 35 lat, będąc mężem i ojcem, Aidan nie ma tak naprawdę pojęcia co chce robić w życiu, wie jednak że obecny stan rzeczy daje w kość nie tylko jemu, ale i całej rodzinie. Bo niestety utrzymanie rodziny spadło na barki jego żony, gdyż Aidan starał się spełniać w zawodzie aktora, jednak do tej pory nie dostał żadnych poważniejszych ról, a co za tym idzie, również nie zarabiał. Kiedy ojciec Aidana nie może już dłużej opłacać prywatnej szkoły dla jego dzieci, mężczyzna postanawia uczyć je w domu, co sprawia że zaczyna rozmyślać nad swoim życiem.

Z opisu fabuły można wywnioskować, że Wish I Was Here to film dość ponury i przede wszystkim poruszający dość poważny, a przede wszystkim ważny temat. Bo niestety w dzisiejszych czasach jest wiele osób, które tak jak główny bohater podążając za swoimi marzeniami przestają dostrzegać, że ponieśli porażkę i że w pewnym momencie niestety powinni zrezygnować z marzeń i godnie zmierzyć się z rzeczywistością. Jednak Wish I Was Here to film niezwykle ciepły i sympatyczny. To przedstawiciel tej kategorii filmów, które w jednej scenie potrafią wycisnąć z widza kilka łez, by potem z kolei rozbawić go do łez. Jest to ten rodzaj kina indie, które uwielbiam i które zawsze polecam. Dlatego jeżeli jeszcze nie widzieliście tego filmu, to koniecznie dajcie mu szansę. Mi pozostało do nadrobienia Garden State, reżyserski debiut Zacha Braffa, które podobno jest lepszym filmem niż Wish I Was Here, więc liczę na udany seans.


czwartek, 14 stycznia 2016

The Shannara Chronicles, czyli serial fantasy spod szyldu MTV

Kiedyś stwierdziłam, że jestem w stanie obejrzeć każde dziadostwo jakie wyprodukuje telewizja. Nie wiem, czy to oznaka mojej odwagi, zaufania do twórców czy też głupoty, ale jeżeli stwierdzę, że chcę coś obejrzeć to po prostu to obejrzę nie sugerując się opiniami innych. Bo blogowanie o filmach i serialach nauczyło mnie tego, że nie zawsze wychwalany przez wszystkich film mi się spodoba i nie zawsze film z niską oceną okaże się gniotem w moim odczuciu. Jak to się mówi, nic co popkulturowe nie jest mi obce, czy jakoś tak podobnie. Z tych właśnie względów postanowiłam obejrzeć pierwsze cztery odcinki nowego serialu MTV. Nie jest to pierwszy serial tej stacji, na jaki się skusiłam. Nadal lubię oglądać Teen Wolfa, chociaż nie prezentuje się już tak dobrze jak w poprzednich sezonach i kiedyś oglądałam Faking it. Jak się więc ma sytuacja z The Shannara Chronicles? Otóż zadziwiająco dobrze, jeżeli jesteście w stanie przetrwać dwa pierwsze odcinki, ale o tym po kolei.

wtorek, 12 stycznia 2016

Paper Towns, czyli o nastolatku zakochanym w egoistce

Ostatnio panuje moda na tworzenie ekranizacji i adaptacji powieści młodzieżowych. Twórcy sięgają nie tylko po książki z gatunku szeroko pojętej fantastyki, ale też po tzw. „young adult contemporary novels”, czyli ni mniej ni więcej, a książki traktujące o nastolatkach i ich jakże trudnym życiu w liceum czy też w collegu. Jeżeli doszukujecie się jakiegoś ironicznego podtekstu w ostatnim zdaniu, to go tam nie znajdziecie, bo akurat lubię czasami sięgnąć po tego typu powieść i uważam, że niektóre tego typu książki są warte uwagi. Niestety o ile lubię Johna Greena, tak niestety nie mogę tego samego powiedzieć o Papierowych miastach jego autorstwa. Zapytacie pewnie dlaczego więc obejrzałam film na podstawie książki, za którą nie przepadam? Otóż odpowiedź jest bardzo prosta. Czasami lubię sprawdzić, jak się ma film do swojego książkowego pierwowzoru. I muszę przyznać, że Paper Towns w reżyserii Jake'a Schreier'a wypadają zaskakująco dobrze na tle książki. 

Historia jest dość prosta. Główny bohater, Quentin, jest po uszy zakochany w swojej sąsiadce Margo, z którą przyjaźnił się gdy byli dziećmi. W licealnej hierarchii Margo znalazła się w grupie popularnych dzieciaków, a Quentin znalazł swoje towarzystwo pośród „zwykłych” uczniów. Pewna noc odmienia jednak życie naszego głównego bohatera, bo dziewczyna jego marzeń prosi go o pomoc w wykonaniu tajemniczej misji. Następnego dnia Margo znika, zostawiając za sobą drobne wskazówki, a Quentin postanawia ją odnaleźć.

piątek, 8 stycznia 2016

Ex Machina, czyli czasami piękno kina sci-fi tkwi w prostocie

Od kiedy pamiętam mam problem z kinem science-fiction. Z jednej strony bardzo lubię filmy z tego gatunku, ale z drugiej strony często mnie one zawodzą. Wydaje mi się, że problem tkwi w równowadze pomiędzy ciekawą fabułą i zachwycającymi efektami specjalnymi. To samo często tyczy się też kina fantasy. Czasami po prostu twórcy filmów skupiają się bardziej na ich odsłonie wizualnej, zapominając o tym, że to jednak ciekawa, spójna historia powinna być najważniejsza. Oczywiście w tych filmowych gatunkach ważną rolę odgrywają efekty specjalne, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, tak jak do tego, że mogą one albo mocno podwyższyć stronę estetyczną filmu, albo go pod tym względem pogrzebać. Mimo to, nadal będę się upierać przy tym, że nie wiem jak „cudne” nie byłyby wielkie potwory czy roboty, to nie uratują one produkcji, w której wyraźnie można odczuć brak dobrego scenariusza. Ten mój krótki wywód miał oczywiście doprowadzić do tego jakże ważnego stwierdzenia, iż Ex Machina, czyli reżyserski debiut Alexa Garlanda, bardzo ładnie odnajduje równowagę pomiędzy wciągającą historią, a świetnymi efektami specjalnymi.

Ex Machina opowiada o młodym programiście Calebie, który zostaje wytypowany do wzięcia udziału w niezwykłym eksperymencie dotyczącym sztucznej inteligencji. Zadaniem Caleba ma być przetestowanie ile z człowieka posiada w sobie Ava, robot o twarzy pięknej dziewczyny wyposażony w sztuczną inteligencję.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Marsjanin Andy Weir, czyli jak przetrwać na Marsie

(źródło)
Do powszechnie chwalonych książek podchodzę ostatnio z ogromnym dystansem. Zimowa opowieść Helprina nauczyła mnie, że nie zawsze warto ślepo ufać internetowym recenzjom. Dlatego do lektury Marsjanina zasiadłam z otwartym umysłem, ale bez większych oczekiwań. I chyba takie nastawienie wyszło mi na dobre, bo powieścią Weira jestem po prostu zachwycona. Dawno nie bawiłam się tak dobrze czytając książkę, w której nagromadzenie terminów naukowych byłoby tak duże (może dlatego, że do tej pory takie nagromadzenie trudnych pojęć spotykałam w artykułach naukowych, które do zabawnych nie należą...).

Na starcie, o fabule książki należy wiedzieć tylko tyle, że głównym bohaterem jest Mark Watney, astronauta, biolog i inżynier. A także to, że Mark miał pecha i niestety załoga misji, z którą wyruszył badać czerwoną planetę, zostawiła go, bo myśleli że ich kolega umarł podczas burzy pisakowej, a z kolei ta, nie pozwalała im zostać dłużej na Marsie, by go odnaleźć. Watney miał jednak przysłowiowe szczęście w nieszczęściu, bo przeżył, z czym niestety wiązało się sporo komplikacji...