piątek, 26 października 2012

Opening credits, czyli serialowa wizytówka…

Niektóre seriale je mają, niektóre nie. W niektórych aż prosi się, żeby twórcy zdecydowali się na stworzenie jakichś, bo przecież miło jest kojarzyć serial z jego czołówką, bądź piosenką z tej czołówki. Gorzej jeżeli chodzimy i nucimy jakiś motyw przewodni i nie możemy się go pozbyć z głowy (w moim przypadku jest to motyw z Doctora Who). Dlatego dziś będzie zestawienie czołówek z seriali, które oglądam, bądź oglądałam i które uważam za ciekawe i dobrze zrealizowane. Zestawienie to, jest więc do bólu subiektywne, dlatego mogą się nie znaleźć na liście inne bardzo dobre serialowe czołówki, z prostego względu, po prostu nie widziałam tego serialu.

Sherlock
Już wychwalałam ten serial, ale nie pochwaliłam czołówki, która jest genialna w swojej prostocie. Na początek mamy piękną panoramę Londynu, a potem migają nam przed oczami obrazy, ale nie byle jakie. Wydaje się, że twórcy chcieli nam zasugerować w jaki sposób główny bohater postrzega świat. Sherlock nie patrzy na całość, dla niego liczą się szczegóły, dlatego mamy zbliżenia różnych rzeczy, a na koniec nawet obraz spod mikroskopu. Przy okazji są również zdjęcia przedmiotów, które odgrywały dość znaczące role w poszczególnych odcinkach, jak np.: chińska cyfra namalowana żółtą farbą, czy pistolet. Wszystko to sprawnie tworzy całość  dzięki klimatycznej muzyce autorstwa Davida Arnold’a i Michaela Price’a. 



White Collar
Niezwykle krótka i niezwykle prosta czołówka. Na białym tle pojawiają sie nam główni  bohaterowie. Peter świeci odznaką, zaś Neal prowadzi auto (co jest dziwne, bo o ile pamiętam bohater umie prowadzić samochód, ale tego nie lubi, tu za to mamy go pędzącego drogą z rozwianą czupryną). Jest też króciutka sekwencja gdzie sugerowane nam jest, że fach Neala to fałszerstwo. Mimo to, wszystko wygląda przyjemnie dla oka i dla ucha, bo muzyka idealnie wpasowuje się w charakter serialu.



Suits
Jeden z moich ulubionych seriali i jedna z moich ulubionych czołówek. Wszystko tu idealnie współgra i pasuje, tak jak idealnie skrojone garnitury głównych bohaterów. Mamy więc zdjęcia Nowego Jorku w ciekawy sposób (pojawiające się i znikające piksele) przeplatające się z kliszami ukazującymi głównych bohaterów: Harveya Spectera z jego idealną fryzurą wysiadającego z luksusowego auta oraz Mike’a Rosa  jadącego do pracy na rowerze z torbą przerzuconą przez ramię. Wszystko wskazuje na to, że różni ich wszystko, twórcy sygnalizują nam to nawet przez zmianę kolorów – Harvey pojawia się w kolorystyce niebieskiej, zaś Mike w czerwonej. Są różni jak woda i ogień, a mimo to na koniec idą ramię w ramię. Dodatkowo w tle gra „Greenback Boogie” i wszystko nabiera rumieńców (ilekroć słyszę tę piosenkę to w głowie pojawia mi się obraz idących do pracy w jej rytm prawników ubranych w garnitury i z teczkami w ręku). 



Doctor Who
Skoro jestem na etapie oglądania przygód Jedenastego Doktora, to nie sposób nie ująć w zestawieniu czołówki z tego właśnie serialu. Dynamiczny utwór w tle (który szybko wpada do głowy, szczególnie jak widziało się kilka wywiadów z aktorami, którzy na różne sposoby interpretowali tę melodię) oraz ukazanie wyobrażenia twórców odnośnie tego jak wygląda podróżowanie Doctora w Tardis z zewnątrz, a nie z perspektywy osób znajdujących się w środku, wszystko to tworzy w miarę spójną całość, która idealnie pasuje do tego serialu. 



Grey’s Anatomy
Wiele osób mogło zapomnieć, że serial ten posiadał czołówkę i to czołówkę bardzo sympatyczną z przyjemną muzyką w tle (utwór „Cosy In the rocket”). Wydaje mi się, że czołówka świetnie wprowadzała w tematykę serialu – głównymi bohaterami będą chirurdzy i lekarze ogólnie, a tematem przewodnim będzie to, jak ludzie po studiach medycznych stają się lekarzami i jak leczą pacjentów, często chorych na mało spotykane choroby bądź schorzenia (w końcu musi być ciekawie), ale nie zapominajmy, że to również są ludzie i ukazane będą ich osobiste dramaty. Przez długi czas serial funkcjonował właśnie w ten sposób, niestety ostatnio coraz więcej jest dramatów bohaterów, dramatów przez duże ‘D’, bo co się nie stało w tym szpitalu w Seattle, a coraz mniej jest medycyny, bez której serial medyczny trochę nie ma racji bytu… 



The Big Bang Theory
Dawno porzucony przez ze mnie sitcom, który poleciła mi koleżanka, po tym jak dowiedziała się o tym, na jakim wydziale zdecydowałam się studiować. Niestety serial śmieszył mnie przez jakieś dwa sezony, a potem w procesie naturalnej selekcji został wyrzucony z listy seriali, które oglądam. Jednak zawsze podobała mi się i podobać będzie czołówka z tego serialu, bo idealnie do niego pasuje. Na dole ekranu przewijają się daty, a nad nimi ukazują się z coraz większą częstotliwością zdjęcia/rysunki odpowiadających im wydarzeń. W tle zaś gra wesoła piosenka, która ma nam chyba zasygnalizować jak śmieszne i pełne absurdów jest życie fizyka. 



Teen Wolf
Pamiętam mój głupkowaty wyraz twarzy, gdy po włączeniu pierwszego odcinka drugiego sezonu moim oczom ukazała się czołówka, której nie było przez cały pierwszy sezon. Uważam, że zrealizowanie jej było strzałem w dziesiątkę. Jest dynamiczna, utrzymana w ciemnych barwach, przedstawia wszystkich najważniejszych bohaterów i ich relacje, a i jeszcze ma naprawdę ciekawą muzykę w tle. Całości nastroju i ekspresyjności dodaje zabawa montażystów z szybkością wyświetlanych obrazów, mamy tu świetne slow motion i szybkie przeskakiwanie klisz.



Game of Thrones
Chyba najdłuższa z wymienionych tu czołówek. Pierwsza rzecz z jaką ją kojarzę to niezwykła muzyka, przepiękny utwór tworzący niezapomniany nastrój, co sprawia że można go słuchać w kółko. Do tego możemy podziwiać mapę, a raczej model świata stworzonego przez George’a R. R. Martina. Mamy podpisane krainy, z mapy zaś „wyrastają” zamki i budowle, a każda kraina oznaczona jest charakterystycznym dla jej władców symbolem. 



House
House się skończył i niestety ostatnie dwa sezony trzeba zaliczyć do mało udanych, mimo to pamiętam, że jeszcze parę lat temu, nieważne co robiłam i jak dużo miałam lekcji do zrobienia, gdy tylko usłyszałam dobiegającą z salonu muzykę z czołówki House’a, rzucałam wszystko i szłam oglądać kolejny odcinek. Muzyka ta zwiastowała dobrą zabawę, ciekawy przypadek medyczny oraz czarny humor i z tymi rzeczami kojarzy mi się ta czołówka i serial. Poza tym była dobrze zrealizowana, a zdjęcia New Jersey bardzo zgrabnie przeplatały się z animowanymi zdjęciami rentgenowskimi czy rysunkami z bardzo już starego, ale nadal popularnego podręcznika do anatomii – Anatomii Graya. 

   

Na tym kończę zestawienie. Miała się tu znaleźć jeszcze czołówka z True Blood, bo kto po usłyszeniu piosenki z czołówki nie nucił „Bad things”, ale że tylko raz dałam radę ją obejrzeć to jej tu nie ma.

środa, 24 października 2012

Raggedy Doctor i dziewczyna, która czekała, czyli Doctor Who sezon 5

Chyba potwierdziła się najgorsza rzecz, która nie była trudna do przewidzenia, a mianowicie to, że gdy zaczyna się oglądać produkcje brytyjskie, produkcje BBC, to rozpoczyna się związek długoterminowy. Po Sherlocku przyszedł czas na Doctora Who, na serial, który nigdy mnie jakoś nie pociągał, bo i tematyka science fiction to nie jest to co lubię, a i efekty specjalne jakoś raziły mnie w oczy. Mimo to nad serialem wisiała mała obietnica w postaci ciekawego scenariusza spod pióra Moffata, człowieka który przyczynił się do stworzenia Sherlocka. Mój umysł dalej jednak nie był do końca przekonany, ale zgodził się ze mną, że może na początek zamiast cofać się do poprzednich sezonów, to przygodę z Doctorem można rozpocząć od sezonów z Jedenastym Doctorem. Był to chyba strzał w dziesiątkę, bo po dwudziestu minutach pierwszego odcinka zostałam kupiona i w bardzo krótkim czasie obejrzałam cały sezon piąty.

Mogą pojawić się spojlery wielkości wszechświata, więc jeżeli ktoś nie chce popsuć sobie zabawy niech dalej nie czyta.


Każdy kiedyś zetknął się z Doctorem Who, mi zaprezentowano go na lekcjach angielskiego, gdzie uradowany Anglik puścił młodzieży odcinek swojego ulubionego serialu. Niestety jego mina z minuty na minuty robiła się coraz mniej radosna, gdy na twarzach przedstawicieli młodego pokolenia Polaków pojawiał się grymas niezadowolenia i irytacji z powodu niezrozumienia połowy dialogów i znużenia patrzeniem na migające obrazy z dziwnie zachowującym się gościem z lekkim wytrzeszczem (tak, ilekroć patrzę na Davida Tennanta to przypomina mi się tamten pamiętny dzień i jego duże oczy). Mimo moich złych wspomnień związanych z Doctorem, wtedy zastanawiałam się co jest nie tak z tymi Anglikami, że im się coś takiego podoba, postanowiłam dać Doctorowi drugą szansę. Zaczęłam oglądanie od przygód Jedenastego Doctora i chyba później wrócę do poprzednich wcieleń (może okaże się, że Tennant nie jest taki zły, skoro i serial również daje radę).

Dlaczego by nie spróbować? Trzeba mieć tylko dobre nastawienie!

Przygody Jedenastego zaczynają się od spotkania z małą dziewczynką ze Szkocji, która mieszka wraz z ciotką w małej angielskiej wiosce i niezwłocznie potrzebuje pomocy. Mianowicie w jej pokoju jest pęknięcie w ścianie, przez które dobiegają dziwne odgłosy i Amelia Pond, mała, rudowłosa Szkotka, strasznie się boi tego, co czai się po drugiej stronie tego pęknięcia. Dziewczynka jednak dostaje podarek od Mikołaja (do którego się modli?) w postaci, nie kogo innego, a Doctora, którego Tardis rozbija się w jej ogródku. Tak o to, nieprzyzwyczajony jeszcze do swojego nowego ciała Doctor i mała Amelia nawiązują misterną współpracę, ona pomaga odnaleźć mu jego nowe menu, a on usuwa pęknięcie w jej ścianie. Niestety Doctor musi odlecieć, ale obiecuje, że wróci za 5 minut, bo uważa, że sprawa pęknięcia w ścianie w pokoju Amelii nie jest do końca załatwiona, gdyż ciągle coś mu umyka, jakaś niezwykle ważna rzecz, której nie zauważa kącikiem swojego oka. I tak Amelia czekała na Doctora, który zamiast po 5 minutach pojawia się w jej życiu po 12 latach (punktualność nie jest jego mocną stroną), by rozwiązać do końca sprawę tajemniczego pęknięcia. W ciągu tego odcinka Doctor zdąża pokonać to, co wydostało się przez pęknięcie w ścianie i znaleźć sobie nowe odzienie, którego cechami charakterystycznymi są tweedowa marynarka, szelki i oczywiście muszka, bo Bowties are cool. Po zakończonym zadaniu Doctor znowu znika na chwilę, a że z punktualnością u niego kiepsko, to mijają dwa lata zanim Doctor znowu zawitał do małej, angielskiej wioski. Amelia zaś, jako dziewczyna niezwykle niecierpliwa i temperamentna, nie omieszkała wyrazić swojego niezadowolenia, że musiała czekać na Doctora łącznie 14 lat, ale mimo to przyjmuje jego zaproszenie by wraz z nim podróżować w czasie i przestrzeni na pokładzie przepięknego wehikułu czasu – Tardis.

Amelia Pond - dziewczyna, która czekała.

Muszę przyznać, że ten pierwszy odcinek, szczególnie jego pierwsza połowa ujęła mnie za serce. Doctor, postać niezwykle sympatyczna i niezwykle zwariowana, pomagający małej dziewczynce, która nie boi się niczego, oprócz pęknięcia w ścianie swojej sypialni, z którego wydobywają się głosy, to scena jak z marzeń sennych większości dziewczynek. Pomijając fakt, ze śnią one o księciu na białym koniu, ale myślę że większości z nich wystarczyłby dziwny gość ze świecącym śrubokrętem i budką policyjną. Matt Smith, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się dziwny (powiedzmy szczerze należy go zaliczyć do kategorii ‘uroczy’, a nie ‘przystojny’) zdaje się być idealny do tej roli (chwilowo dla mnie jest, bo nie mam porównania w postaci innych aktorów odgrywających rolę Doctora). Jego mimika twarzy, sposób mówienia i poruszania się sprawiają, że od pierwszej chwili darzymy go sympatią, a co najlepsze zupełnie zapominamy o niedorzeczności rzeczy i wydarzeń ukazywanych w serialu. Świetnym dopełnieniem Doctora jest postać Amy, towarzyszki Doctora, granej przez Karen Gillan, której nieobliczalność dodaje uroku wielu sytuacjom i odkrywa ludzką stronę Doctora, ostatniego Władcy Czasu.

Jak można nie lubić serialu skoro obsada jest taka sympatyczna? Polecam obejrzeć sobie wywiady z nimi.

Formuła serialu opiera się na bardzo prostym przepisie, Amy i Doctor odwiedzają różne miejsca w czasie i przestrzeni, ale żeby nie było nudno to zawsze natrafiają na swojej drodze na jakąś inwazję kosmitów/dziwnych stworów, która zagraża istnieniu jakiejś planety bądź nawet całego świata. Odcinki pełne są przedziwnych sytuacji i przedziwnych rozwiązań owych sytuacji, na które wpaść może jedynie nie kto inny jak Doctor. Jednak co jest przedziwne, w dużej ilości odcinków, cała ta otoczka science fiction zupełnie mi nie przeszkadzała, gdyż fabuła była opracowana tak by bardziej skupić się na innych wydarzeniach niż na kosmitach czy krwiożerczych istotach. Do tego akcja jest tak dynamiczna, że nie mamy czasu się nudzić i nie ma czasu na analizę poziomu niedorzeczności oglądanych przez nas obrazów, bo cały czas skupiamy się na tym co stanie się z Doctorem i Amy. Trzeba to zaliczyć na ogromny plus serialu. Kolejna zaleta to umiejętne rozładowanie napięcia przez sporą dawkę humoru, który mimo że nie powinien się pojawić w jakiejś scenie, to zdaje się tam idealnie pasować. Pomysł, żeby łączyć po dwa odcinki i tworzyć z nich mini filmy to kolejny strzał w dziesiątkę scenarzystów. Jednak najbardziej urzekające w serialu jest to, że niezwykle zgrabnie balansuje na granicy strasznego absurdu (nawet jak na serial sci-fi) i z ogromną łatwością łączy elementy dramatu (czasami melodramatu), horroru i komedii. Może to jest ten czynnik, który pozwolił przetrwać serialowi aż tak długi czas (pierwsze odcinki wyemitowano w 1963r.!!, a wznowiono go w 2005r.), chodzi mi o tę nieprzewidywalność tak szukaną w większości proponowanych nam seriali czy filmów. Bo nie sposób jest domyśleć się gdzie zabierze Doctora jego Tardis i co Doctor zrobi w danym momencie (najczęściej zachowuje się tak, jakby nie miał samokontroli i nie wiedział co to instynkt samozachowawczy).


 
Trzeba przyznać, że uniwersum po którym porusza się Doctor jest niezwykle barwne i pełne różnorodności. Niestety mimo wielu przyjaciół, Doctor posiada również wielu wrogów. Osobiście Dalekowie bardziej mnie śmieszyli niż przerażali, ale Płaczące Anioły to już inna historia. Są to chyba najbardziej przerażające i tajemnicze istoty w serialu, a odcinki z ich udziałem zrobiły na mnie ogromne wrażenie, sama myśl, że nie można mrugnąć przyprawia mnie (osobę noszącą soczewki) o dreszcze. Na wyróżnienie zasługują dwa odcinki kończące sezon. Działo się w nich tak wiele, że ciężko było momentami zrozumieć o co chodzi, ale przez to nie było nudno. Poza tym występuje w nich postać River Song, która mnie niezwykle irytuje (ale w pozytywnym sensie znaczenia tego słowa, jeżeli takowe istnieje), gdyż do końca nie wiem kim ona właściwie jest. Przez cały sezon dostajemy szczątkowe informacje na jej temat, ale może później (albo wcześniej) zostanie to wyjaśnione. Na koniec chciałam wspomnieć o moim ulubionym odcinku z tego sezonu, czyli „Vincent and The Doctor”, w którym Amy i Doctor poznają Vincenta Van Gogha. Odcinek ten zasługuje na wyróżnienie, po pierwsze za pomysł, po drugie ze względu na świetnie skonstruowaną akcję, a po trzecie za gościnny występ Billa Nighy, który wciela się w rolę przesympatycznego dyrektora wystawy prac Van Gogha w Paryskim Musee d’Orsay. Scenarzyści osiągnęli w tym odcinku złoty środek na połączenie gatunku sci-fi ze zwykłym serialem dramatycznym, za co dostają kolejnego już plusa.

Don't blink! And don't look into his eyes!
Gdybym jakieś trzy lata temu pomyślała, że obejrzę cały sezon Doctora Who, ba napiszę mu laurkę, to zaczęłabym się pukać w czoło. Jak widać gust się zmienia, a może czasami trzeba się po prostu „odmóżdżyć”. Tak czy inaczej, jeżeli ktoś zastanawia się czy oglądać czy nie, to ja mówię oglądać, dla samego przekonania się na co się wcześniej krzywo patrzyło. Nie znajdzie się w tym serialu świetnych efektów specjalnych, ani ambitnej fabuły czy dialogów, za to znajdzie się sympatycznego Władcę Czasu w muszce, który nie przejdzie obojętnie obok płaczącego dziecka i który zawsze wierzy, że jest nadzieja. Można również znaleźć sporo dziecinnej fantazji i cofnąć się w czasie do lat kiedy mieliśmy nadzieję, że może gdzieś istnieje taki szalony człowiek z budką i zabierze nas na przygodę naszego życia. Na razie w przygodę udam się oglądając kolejny sezon Doctora i wyglądając gdzieś w oddali nowego sezonu Sherlocka.

sobota, 20 października 2012

Bardzo dobry serial, a może małe arcydzieło, czyli Sherlock BBC

Długo zbierałam się do obejrzenia Sherlocka, nawet pełne zachwytu recenzje nie potrafiły sprawić bym wcisnęła w końcu przycisk ‘play’ na ekranie komputera. Jednak przychodzi w życiu człowieka czas kiedy coś co go w ogóle nie zainteresowało na początku i do siebie nie przyciągało, zaczyna wysyłać jakieś dziwne fluidy i sprawia, że w końcu człowiek, z nieznanych sobie przyczyn, siada i czyta/ogląda/robi coś. Ostatnio doznałam tego dziwnego uczucia gdzieś za czasów gimnazjalnych, kiedy to stwierdziłam, że chyba wypadałoby w końcu przeczytać Harry’ego Potter’a, książkę od której odpychało mnie wszystko, począwszy od okładki, a skończywszy na zachwytach wszystkich znajomych, dosłownie wszystkich, nawet tych, których pierwszą przeczytaną w życiu książką był właśnie Potter. Pamiętam, że gdy już zaczęłam czytać, to z kolei w domu mieli już dość mojej, nie bójmy się użyć słowa, fascynacji ową serią powieści. I gdy już zapomniałam o tym jakże nieznośnym uczuciu przyciągania, odezwało się ono we mnie niedawno i uderzyło ze zdwojoną siłą nakazując wydysponowanie 90 min w moim życiorysie by obejrzeć Study in Pink, pierwszy odcinek mini serialu BBC pt.: Sherlock. Niestety nie skończyło się na obejrzeniu tylko pilota serialu, bo mój umysł chciał więcej, a przyciąganie do komputera było wręcz nieznośne, więc w ciągu sześciu dni obejrzałam to małe serialowe arcydzieło i zdecydowanie oraz otwarcie mogę powiedzieć, iż „I believe In Sherlock Holmes”.


Jako, że ciężko jest mi napisać spójną recenzję to ujmę wszystkie moje zachwyty w punktach. Spojlery stąd aż do Baker Street.

Sezon 1
Kiedy włączając pierwszy odcinek z przestrachem w oczach patrzyłam na te bagatela 90min na odtwarzaczu i zastanawiałam się na ile części będę musiała rozłożyć odcinek żeby go skończyć. Okazało się, że tylko na jedną część. Patrząc na napisy końcowe ogarnęło mnie przemożne zdumienie, że ani razu się nie nudziłam, ani razu nie gapiłam się w sufit, ani razu nie spojrzałam na zegarek, ani nawet nie przycisnęłam pauzy choć raz, oglądając pilot serialu, który przecież trwa tyle co przeciętnie film. Gdy zaczęłam się zastanawiać dlaczego miało miejsce to jakże przedziwne zjawisko, doszłam do wniosku, że jest to zasługa świetnego scenariusza, który nie pozwala się widzowi nudzić. Serial jest skonstruowany tak, że nie ma czasu na oddech, co najwyżej na krótkie wzdychanie nad genialnymi zdjęciami Londynu. Cały czas dedukujemy razem z Sherlockiem, bądź próbujemy za nim nadążać wraz z Watsonem, a nie jedna fanka chciałaby się znaleźć choć przez moment na miejscu Molly. W praktyce po zapoznaniu się z formułą serialu i sposobem podchodzenia do spraw kryminalnych Sherlocka możemy podczas oglądania spróbować również rozwiązywać zagadki, nie omieszkując przy tym pobiegać sobie wraz z nim po Londynie, czy podocinać trochę innym ludziom. Co bardzo mi się podobało to, że sprawy w serialu są naprawdę ciekawe, nie są to sprawy którymi nas raczą inne procedurale. Tutaj nie odgadniemy po 5 minutach kto jest sprawcą, o nie, przecież wtedy nie byłoby zabawy i nie potrzebne byłyby te 90 minut na odcinek. Można tak dalej wymieniać zalety pierwszego sezonu, ale trzeba też wspomnieć o wadach. Pierwsza wada to, że sezon ma tylko trzy odcinki, powtarzam tylko trzy odcinki. Gdzie po obejrzeniu ostatniego czujemy się tak, jak dziecko któremu ktoś zabrał cukierek (przynajmniej ja się tak czułam). Druga zaś wada wiąże się z finałowym odcinkiem. Rozumiem cliffhangery, rozumiem, ale taki? Trzymać ludzi w niepewności przez ponad rok (tak to kolejna wada Sherlocka) i nie dać żadnej wskazówki? Na szczęście należę do grona ludzi, którzy zaczęli oglądać serial kiedy już skończył się drugi sezon, dlatego z uśmiechem na twarzy mogłam włączyć kolejny odcinek, ale gdybym musiała czekać rok żeby dowiedzieć się co będzie dalej to byłoby mi niezwykle przykro, a tak było mi przykro tylko przez chwilę, do momentu wciśnięcia play.  

Sezon 2
Największą zaletą sezonu drugiego jest to, że jest równie dobry, a nawet lepszy od pierwszego. Akcja odcinków jest jeszcze bardziej dynamiczna i nie sposób jest oderwać wzrok od ekranu telewizora, bo przecież moglibyśmy coś przegapić, co byłoby w tym momencie karygodne z naszej strony. Rozwiązanie pełnej napięcia i niepewności sytuacji z końca pierwszego sezonu było niezwykle interesujące, a przede wszystkim nieoczekiwane. Nigdy nie wpadłabym na pomysł by właśnie tak zakończyć ten pierwszy pojedynek Sherlocka z Moriartym. W drugim sezonie scenarzyści umieścili trochę więcej humoru, tak lubianego przeze mnie angielskiego humoru i dali pole do popisu jeszcze dwóm postaciom oprócz duetu Sherlock Watson. Po pierwsze wprowadzono postać żeńską w osobie Irene Adler, która jak dla mnie skradła show w jednym z odcinków drugiego sezonu. Poznaliśmy również trochę bliżej Moriartiego, który niezwykle różni się od tego przedstawionego w filmie Guya Ritchiego. Ten Moriarty, równie inteligentny jak jego filmowy odpowiednik, wzbudził we mnie dużo więcej skrajnych emocji, a przede wszystkim wzbudził jakąś dziwną fascynację, bo postaci tej nie dało się do końca rozszyfrować, co sprawiało że każdorazowe pojawienie się jej na ekranie powodowało u mnie ciarki (brrr, niestety tak już mam, że według mnie najbardziej interesujące są zazwyczaj czarne charaktery). Wykreowany przez Andrew Scotta Moriarty przerażał (wystarczyło spojrzeć na niego i chciało się krzyczeć „Uciekaj!”), ale jednocześnie wzbudzał jakąś sympatię? Chyba nie tylko na mnie postać ta wywarła aż takie wrażenie, bo Andrew Scott został uhonorowany nagrodą BAFTA za najlepszą rolę drugoplanową.  
Lara Pulver w roli Irene Adler.
 
Sherlock
Nie byłoby Sherlocka bez Sherlocka, czyli bez Benedicta Cumberbatcha. Prezencja, sposób mówienia i poruszania się, wszystko to składa się na obraz współczesnego Sherlocka, prywatnego detektywa współpracującego z policją, którego rozwiązywanie zagadek kryminalnych bawi i ekscytuje. Bo dzień bez sprawy to przecież dzień stracony, a Sherlock nie może pozwolić sobie na to, by jego mózg nie pracował i pozostawał w uśpieniu tak jak mózgi reszty ludzi. Sherlock obraża ludzi, mówiąc to co czasami warto byłoby przemilczeć i dopiero dzięki Watsonowi zaczyna powoli, bardzo powoli, orientować się, że relacje międzyludzkie są niezwykle delikatne i trzeba podchodzić do nich z odrobiną taktu. Mimo tego, że Sherlock zachowuje się tak jak się zachowuje, to nie da się go nie lubić.   
  
Watson
Jedyny przyjaciel Sherlocka, który ma wiele cierpliwości i wyrozumiałości dla swojego współlokatora, nie każdy tolerowałby strzelanie z pistoletu do ściany tylko dlatego, że współlokatorowi się nudzi. Jeżeli chodzi o historię Watsona, najbardziej podobał mi się pierwszy docinek pierwszego sezonu, w którym poznajemy obu panów i w którym przede wszystkim poznajemy Watsona. Obserwujemy również rodzącą się między nimi nić porozumienia i widzimy jak obaj bohaterowie nieświadomie pomagają sobie nawzajem. Martin Freeman wykreował świetną postać, niezwykle ludzką, bo gdy Sherlock zachowuje się trochę jak małe dziecko i socjopata w jednym, to Watson nie ukrywa swoich emocji i swoim zachowaniem neutralizuje poziom ekscentryczności Sherlocka.   

Wierny przyjaciel Sherlocka, John Wartson, grany przez Martina Freemana.
 
Należałoby jeszcze wspomnieć o świetnym scenariuszu i niezwykle ciekawych i dobrze skonstruowanych postaciach drugoplanowych, a przede wszystkim dobrze zagranych. Ciężko jest znaleźć w tym serialu rzeczy, które by się nie podobały, może i były takie ale natłok pozytywnych aspektów zupełnie przykrył ewentualne niedociągnięcia, których raczej jest ciężko uniknąć przy kręceniu serialu. Tak jak już pisałam, ciężko jest się nudzić oglądając Sherlocka, a jeżeli ktoś nie był zbyt przekonany do pomysłu przeniesienia akcji powieści Artura Conana Doyle’a do czasów współczesnych to może przestać zgrzytać zębami i zacząć oglądać, bo na pewno nie pożałuje. Jedynej rzeczy, której będzie żałował to tej, że na kolejny sezon trzeba czekać rok. 

A na koniec, bynajmniej nie najmniej ważny, Moriarty.

środa, 3 października 2012

Panie Burton, Panu chwilowo już podziękujemy, czyli przyzwoite The Dark Shadows

Mroczne cienie to kolejny film goszczący na liście moich filmowych zaległości. W tym przypadku jednak miałam rację ze zwlekaniem, gdyż internetowe recenzje tym razem się nie myliły. Film, który miał sprawić, że wszyscy fani zapomną o nieudanej Alicji w Krainie Czarów, zrobił dokładnie odwrotną rzecz, czyli utwierdził fanów w przekonaniu, że Burton w ostatnich latach nie jest w najlepszej formie, zaś świeżość i wszelaka inność bijąca z jego poprzednich filmów chwilowo gdzieś uleciała i dała reżyserowi o sobie zapomnieć. A szkoda bo filmy Burtona oglądałam zawsze z ogromną radością, czego o Mrocznych Cieniach powiedzieć nie mogę. Ale od początku…

Mroczne Cienie opowiadają historię Barnabasa Collinsa, zamożnego młodzieńca, który wraz z rodzicami w XVIII wieku płynie do Nowego Świata by tam rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Jako ludzie zamożni i właściciele ogromnego zamczyska, państwo Collins są niezwykle poważani, a ich syn uchodzi za bardzo dobrą partię. Niestety pewnego dnia rodzice Barnabasa giną, a za ich śmierć młodzieniec obwinia czarownicę Angelique, która jest w nim zakochana. Na swoje nieszczęście Barnabas ma rację. Angelique jednak nie poprzestaje na zamordowaniu rodziców Barnabasa, teraz za swój cel obiera sobie jego narzeczoną. Gdy zrozpaczony Barnabas chce odebrać sobie życie, Angelique przemienia go w wampira i więzi go zamkniętego w trumnie pod ziemią. Mijają prawie dwa stulecia. Status rodziny Collinsów podupadł, rodzinny interes przestał przynosić takie zyski jak kiedyś, a rodowe zamczysko powoli zaczęło zmieniać się w ruinę. Jednak los jednych z ostatnich potomków Barnabasa zmienia się, gdy robotnicy przez przypadek odkrywają starą trumnę i uwalniają z niej Barnabasa. Główny bohater nie wie jednak, że jego przyjaciółka również znalazła sposób na oszukanie upływającego czasu i jeszcze nie zapomniała skrywanych wcześniej uraz. 

Barnabas we własnej osobie i jego palec wskazujący, który jest nieodzownym elementem kreacji tego bohatera.





















Fabuła filmu opiera się na serialu zrealizowanym w latach 70. Niestety to rzuca się w oczy. Bo film wygląda jak zlepek lekko połączonych ze sobą scen i klisz. W pewnym momencie dochodzimy do wniosku, że twórcy wystraszyli się, że film będzie za długi więc trzeba go było skrócić. Niestety montażyście sztuka ta udała się średnio, bo Mroczne Cienie są jak ser szwajcarski – wypełnione dziurami. Kiedy historia nabiera rumieńców, to mamy przeskok do zupełnie innej kliszy i wątek zostaje urwany na co najmniej 10 minut. I tak niektórzy bohaterowie znikają z ekranu na dobre pół godziny by potem namieszać w fabule i znowu zniknąć. Stąd nie mamy szansy dobrze poznać bohaterów i ich motywacji, zaś zaserwowane przez twórców historyjki z przeszłości bohaterów są niespójne i zamiast wywoływać współczucie czy śmiech, to wywołują jedynie grymas niezadowolenia na twarzy widza. Niestety aktorzy nie mając z czego stworzyć w miarę przyzwoitych kreacji swoich postaci wypadają w tym filmie blado, a przecież w Mrocznych Cieniach mamy plejadę bardzo dobrych aktorów. A tu Michelle Pfeiffer snuje się niedbale po ekranie grając panią domu, Helena Bonham Carter w roli pani psycholog nie sprawdza się zupełnie (chyba postać ta nie miała zbyt dużych problemów z psychiką żeby Bonham Carter błyszczała, a pomarańczowe, bo rudymi ciężko je nazwać, włosy również jej nie pomogły). Zaś nagrodę za najbardziej irytującą postać w tym filmie dostaje Chloe Moretz, która bardziej wyzywająco i wulgarnie jak na nastolatkę nie mogła się zachowywać.

Niestety główni bohaterowie również zawodzą, jednak Eva Green mniej niż Johnny Depp. Postać Barnabasa wykreowana przez jednego z najbardziej ekscentrycznych aktorów Hollywood, po prostu była nijaka. Mówię to z bólem serca, ale nie dość że graficy przesadzili z nadmiernym użyciem Photoshopa to jeszcze Depp grał tak jakby mu się nie chciało. A może dlatego, że wszystko to już widzieliśmy, może wymaga się od niego czegoś więcej, jednak dziwny wygląd i komiczne do bólu ruchy dłonią nie stworzą dobrej postaci. Partnerująca Deppowi Eva Green zdecydowanie skradła show. Po pierwsze wyglądała zjawiskowo, mimo że zasięg speców od Photoshopa ją również objął, to po drugie w każdej scenie widać, że gra zołzy i wariatki sprawiała jej niesamowitą frajdę.    

Mimo, że to czarny charakter to nie sposób jej nie lubić, skoro jedyna jako tako gra...

Kolejna rzecz to sposób zachowania bohaterów. Rozumiem, że film ten miał być komedią, komedią w stylu Burtona, ale oglądając niektóre sceny przecierałam oczy ze zdumienia. Nawet w najgłupszych filmach bohaterowie nie robią takich rzeczy, a może robią… Tak więc można stworzyć swoisty przewodnik o tym jak zachowywać się w dziwnych sytuacjach. Punkt pierwszy: jeżeli prowadzisz roboty drogowe/budowlane blisko lasu i natrafiasz na starą trumnę okręconą grubym, ciężkim łańcuchem, która przypomina te trumny rodem z najstraszniejszych horrorów to pamiętaj, pierwsze o co prosisz to szczypce którymi niezwłocznie rozcinasz łańcuch i otwierasz trumnę, przecież nie może cię spotkać nic złego. Punkt drugi: jeżeli do twojego domu przychodzi dziwny gość, który wygląda jak twój przodek z obrazu wiszącego nad kominkiem i usilnie twierdzi, że jest ów przodkiem, nigdy nie umarł i został przemieniony przez wiedźmę w wampira, to pierwsze co robisz to chwytasz za nóż do papieru, niezwykle przydatny w takich sytuacjach i chowasz go za plecami. Gdy zaś następnie dziwny gość otwiera tajemne drzwi do podziemi pod rezydencją w której mieszkasz, by udowodnić ci że mówi prawdę, to oczywiście słuchaj głosu rozsądku, który każe ci posłusznie zejść za tajemniczym mężczyzną do podziemi, będąc uzbrojoną jedynie w nóż do papieru. Po trzecie: jeżeli wiedźma mówi, że opętała twoją ukochaną i kazała jej iść na klif i zrzucić się z niego w morze, to jako że masz dużo czasu to zmierzasz tam spacerkiem, a nóż wiedźma kłamała, albo ukochana się opamięta. Może ten komentarz jest aż nazbyt docinający, ale serio kto wpadł na takie pomysły?

Można jednak dostrzec w filmie również i plusy. Przede wszystkim film ratowała bardzo ładna oprawa wizualna, wszystko było starannie dopracowane, jak również muzyka jest bardzo dobrze dobrana. Przez to, mimo dziur w fabule, film ogląda się całkiem przyjemnie. Od czasu do czasu scenarzystom wyszło parę dowcipów. Te najlepsze dostały się oczywiście Deppwoi, którego bohater po spędzeniu prawie dwóch wieków pod ziemią zetknął się z nowoczesnością. Szkoda tylko, że większość humoru bazuje na tym kontraście między epokami oraz na bardzo archaicznym, w filmowej teraźniejszości, języku którym posługuje się nasz główny bohater. Chyba niestety na tym kończą się plusy. Jak mówi stare polskie powiedzenie „co za dużo to niezdrowo”. A w Mrocznych Cieniach jest pełno wszystkiego: mrocznego burtonowskiego klimatu, ekscentrycznego Deppa, który już coraz mniej śmieszy, dziwnych postaci, efektów specjalnych, bajkowych wydarzeń i innych elementów znanych fanom z poprzednich filmów Burtona. Niestety wszystkiego jest dużo, ale w rezultacie jest tego niesamowicie mało. Dlatego jeżeli spodziewacie się po Mrocznych Cieniach dobrego filmu, filmu Burtona w jego najwyższej formie, to niestety mocno się zawiedziecie. Bo film ten ogląda się dobrze do czasu kiedy zacznie się analizować co tak naprawdę oglądamy wtedy okazuje się, że tak dokładnie to nie wiemy co…     

Chyba najlepszy gag z całego filmu.