środa, 21 listopada 2012

Każdy pragnie w coś wierzyć, czyli bardzo dobry ”The Master”


Ostatnio nie można narzekać na brak filmów w kinie. Można by rzec, iż ostatnio mamy ogromny urodzaj. Niestety jak to zwykle bywa w życiu przeciętnego studenta, ciężko jest chodzić do kina prawie co tydzień, dlatego trzeba podjąć decyzję i wybrać to, co w danym momencie wydaje nam się bardziej atrakcyjne. Muszę przyznać, że miałam mały dylemat, czy zobaczyć Annę Kareninę czy Mistrza, na szczęście uprzejmi blogerzy wysłali w eter wiadomość, iż Kareninie sporo brakuje do filmu bardzo dobrego, a nawet dobrego, dlatego z czystym sumieniem wybrałam się do kina na Mistrza P.T. Andersona. Muszę przyznać, że pierwsza myśl, która mi towarzyszyła po wyjściu z kina to ta, że byłam świadkiem niezwykłego popisu umiejętności aktorskich panów grających główne role. Następna myśl była już oczywista, ale o tym później.

Tematyka filmu mimo, że akcja rozgrywa się w latach 50 ubiegłego wieku, jest bardzo współczesna, a raczej można zaryzykować stwierdzenie, iż jest ponadczasowa. Po powrocie z wojny Freddie Quell (Joaquin Phoenix) nie potrafi znaleźć sobie miejsca w świecie bez wojny, w życiu bez ciągłego przebywania na statku wśród kolegów – marynarzy. Do tego mężczyzna nie potrafi zerwać z alkoholem i co raz bardziej pogrąża się w swoim nałogu. Profesję pędzenia napoi alkoholowych z czegokolwiek i gdziekolwiek opanowuje dosłownie do perfekcji. Przez jakiś czas Freddiemu udaje się wieść w miarę normalne życie pracując jako fotograf, niestety nie trwa to zbyt długo. Mężczyzna zmienia miejsca pracy i pobytu jak rękawiczki, gdyż nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Z ostatniej pracy ucieka przeświadczony o tym, że jego bimber, wypity w nadmiarze, zabił jednego z jego współpracowników. Tak o to Freddie trafia na statek, na którym odpoczywa i pracuje Lancaster Dodd (Philip Seymour Hoffman), wizjoner, założyciel nowego stowarzyszenia religijnego, człowiek, który twierdzi, iż odkrył tajemnicę naszego istnienia. Między panami rodzi się jakaś dziwna więź zbudowana na wzajemnej fascynacji i jakiejś dziwnej sile, która ich do siebie przyciąga.



Napisałam wcześniej, że tematyka filmu jest ponadczasowa. Twierdzę tak dlatego, że każdy z nas tak jak główny bohater szuka swojego miejsca na świecie. Zanim je odnajdzie musi przebyć długą drogę, zmierzyć się z demonami przeszłości, o których stara się zapomnieć, by potem stawić czoła nowym wyzwaniom, jakie na jego drodze stawia los. Człowiek jest jednak tak skonstruowany, że mimo iż czasami trudno mu się do tego przyznać potrzebuje bliskości drugiej osoby, wsparcia, a przede wszystkim zrozumienia. I tu zaczyna się problem, bo nie każdy ma takie szczęście by wpaść akurat na osobę, która chce nam bezinteresownie pomóc. Najczęściej trafiamy na osobę, która naszą chwilę słabości chce pod maską dobroci wykorzystać. Chyba tak najczęściej działają wszelkiego rodzaje organizacje, zwane obecnie sektami. Nasz główny bohater, człowiek z problemami, jest niezwykle zafascynowany Doddem. Widzi jak ludzie pragną być w jego otoczeniu, jak proszą o jedno dobre słowo, jak traktują go jak kogoś zdecydowanie od siebie lepszego. Freddie ulega temu złudnemu czarowi i daje sobie pomóc Doddowi. Mimo, wydaje się dziwnych, niekonwencjonalnych metod stosowanych przez mistrza Freddie próbuje się zmienić (wychodzi mu to czasami lepiej, a czasami gorzej), ale chyba nie do końca wierzy w głoszone przez mistrza poglądy. Bo jeśli przyjrzeć się temu bliżej, to mistrz, jak twierdzi już na początku filmu jego syn, wszystko zmyśla na bieżąco, a jego poglądy nie tworzą jakiejś większej, głębszej całości. Freddie jednak nie obstaje przy mistrzu, bo powoli staje się wyznawcą głoszonych przez niego tez, a raczej dlatego, że darzy go sympatią, swego rodzaju przyjaźnią. Ilekroć widzimy jak ktoś z zewnątrz, ktoś kto neguje całą tę nową filozofię życiową/religię, obraża Dodda, Freddie staje nie w obronie poglądów, nie w obronie mistrza, a w obronie bliskiego sobie człowieka.  



Film ogląda się bardzo dobrze, mimo, że sporo widzów może stwierdzić, iż jest on przegadany. Zdjęcia są naprawdę wyjątkowe, szczególni sceny na pustyni zapadają w pamięć. Mi również podobała się muzyka, a raczej świetnie wpasowane w klimat filmu piosenki z lat 50. Oglądając Mistrza miałam wrażenie, że ogląda się go etapami. Pierwszy, to ten kiedy poznajemy historię postaci granej przez Phoenixa i nie możemy dojść do tego, co się stało z tym w miarę przystojnym aktorem, który przecież siebie prawie wcale nie przypomina. Wrażenie to mija bardzo szybko znowu za sprawą Phoenixa, który w pewnym momencie znika z ekranu, a pozostaje wyniszczony przez alkohol, odpychający mężczyzna, czyli nasz główny bohater. Kolejnym zjawiskiem było wyczekiwanie przeze mnie scen, kiedy na ekranie pojawiał się duet Phoenix – Seymour Hoffman. Chemia (nie wiem czy jest to trafne określenie jeżeli chodzi o duet męski na ekranie), jaka była obecna podczas tych scen sprawiała, że nie dawało się oderwać od tych panów oczu. Wzajemna fascynacja sobą obu postaci była wręcz elektryzująca.    

Gdzie jest Joaquin Phoenix?

Joaquin Phoenix stworzył w tym filmie świetną aktorską kreację. Cieszę się, że znowu można oglądać go na dużym ekranie i nie w roli gwiazdora, który w wieku 35lat przechodzi na emeryturę i zaczyna tworzyć hip-hop. Muszę przyznać, że w pewnym momencie dałam się nabrać na ten żart wykreowany przez Phoenixa i Caseya Afflecka, zaś jego występ u Lettermana to jeden z najlepszych wywiadów w historii (mimo, że wtedy przekonałam się, że coś tu nie gra). Filmu jaki obaj panowie stworzyli nie obejrzałam i raczej nie zamierzam. Nie mam jednak pisać o tamtych zajściach, a o roli Phoenixa w Mistrzu. Trzeba oddać aktorowi to, że w ogóle siebie w tym filmie nie przypomina. Jego bohater, alkoholik i życiowy nieudacznik, od samego początku wzbudza w nas niechęć i ani krzty sympatii. Phoenix jest wychudzony, nie wiem jak to zrobił, ale jest dużo brzydszy niż jak go zapamiętałam, a mówi tak, jakby część twarzy miał sparaliżowaną. Na ekranie nie widzimy aktora, a postać przez niego graną. I chyba to jest największy komplement jaki można napisać pod jego adresem.        

Oczywiście nie można zapomnieć o reszcie obsady. Philip Seymour Hoffman jak zwykle zagrał świetnie. Jako mistrz potrafił skupić na sobie uwagę i przyciągnąć do siebie widza. Wydaje mi się jednak, że na wyróżnienie zasługuje również Amy Adams, odtwarzająca rolę żony Lancastera Dodda. Z jednej strony widzimy jak wspiera męża i wybacza mu wszystko, jest to jednak perfekcyjna gra pozorów. Gdy sprawy ruchu religijnego zaczynają nie iść poprawnym tokiem, to ona zrzuca maskę kochającej żony i pokazując swoje wyrachowanie bierze sprawy w swoje ręce. Amy Adams znowu potwierdziła, że jest dobrą aktorką i potrafi się odnaleźć w każdym repertuarze.

Jak już wspomniałam, pierwszą myślą jaka naszła mnie po wyjściu z kina, to ta że zobaczyłam genialny spektakl dwóch aktorów. Druga zaś, że kreacje obu panów zasługują na najwyższe filmowe wyróżnienia (zdobyli oni główne nagrody na tegorocznym Festiwalu w Wenecji), a mówiąc najwyższe myślę o Oscarach. Philip Seymour Hoffman ma już na swoim koncie jednego, zaś Joaquin był dwukrotnie nominowany, ale ani razu nominacja nie zamieniła się w statuetkę. Dlatego myślę, że może jury weźmie to pod uwagę i w tegorocznym wyścigu po Oscary nareszcie doceni Phoenixa. Bo biorąc pod uwagę kryteria z ostatnich lat to Joaquin spełnia większość z nich: schudł, zbrzydł, nie był do siebie podobny, a jako gratis dołożył świetny występ aktorski, czego chcieć więcej?

sobota, 17 listopada 2012

Dinozaury w kosmosie, a Płaczące Anioły na Manhattanie, czyli luźne uwagi z siódmego sezonu Doctor Who


UWAGA SPOJLERY!!!

Na początek krótka uwaga. Wiedziałam, że w siódmym sezonie coś się stanie z Pondami, nie wiedziałam dokładnie co, ale można było się domyśleć, że przestaną być towarzyszami Doctora. Z tą wiedzą, wpadła mi do głowy myśl, że skoro stanie się coś niezbyt dobrego w ostatnim z dotychczas wyemitowanych odcinków, to pominę odcinek świąteczny, żeby obejrzeć go potem na pocieszenie. Niestety miało to dokładnie odwrotny efekt. Odcinek świąteczny był średni, zdecydowanie „The Christmas Carol” podobał mi się bardziej, ale końcówka odcinka była niesłychanie nie do zniesienia kiedy posiadało się wiedzę na temat wydarzeń z piątego odcinka siódmego sezonu. Dlatego lepiej ten odcinek obejrzeć w kolejności chronologicznej, albo przygotować sobie chusteczki na otarcie łez.

”Asylum of the Daleks” by Steven Moffat
Zazwyczaj pojawienie się Daleków traktuję z lekkim przymrużeniem oka i lekkim grymasem na twarzy, bo to nie są moi ulubieni „źli”. Tutaj jednak scenariusz został tak stworzony, że wcale, ale to wcale mnie nie irytowali, a po raz pierwszy mnie zaintrygowali. Otóż chyba po raz pierwszy Dalekowie nie chcą walczyć z Doctorem, a proszą go o pomoc (na swój własny sposób proszą). Przy okazji kompletują Doctorowi ekipę, czyli ściągają na pokład swojego statku kosmicznego Pondów, bo jak mówią akta Daleków, Doctor zawsze podróżuje w towarzystwie. I tak o to nasza stara ekipa ma uratować planetę – składowisko wybrakowanych Daleków, przed kimś kto puszcza dziwną muzykę stamtąd i wyłączyć zabezpieczenia, które nie pozwalają zniszczyć owej planety.

Odcinek jest ciekawy, ale najciekawsza z tego wszystkiego jest historia dziewczyny, która rozbiła się statkiem kosmicznym na tej planecie i była całkowicie nieświadoma tego, że w powietrzu znajdują się miliony bakterii, które w krótkim czasie przemienią ją w kukłę Daleków. Brzmi to przerażająco i chyba po raz pierwszy doceniłam złowieszczość Daleków. Bardzo smutne jest rozwiązanie całej sprawy z ową dziewczyną, a ciekawostką może być to, że aktorka ta zagra kolejną towarzyszkę Doctora, czyli co znowu Moffat wymyślił?

Nie mogę zapomnieć o małżeństwie Pondów, w których życiu zaczęło się dziać niedobrze (po takich przeżyciach na pokładzie Tardis chyba każdy by potrzebował chwili oddechu i trochę czasu by przyzwyczaić się do normalnego życia). Na szczęście ich przyjacielem jest Doctor, a on nie potrafi siedzieć bezczynnie kiedy widzi, jak jego towarzysze – przyjaciele są nieszczęśliwi. 

Tą panią jeszcze zobaczymy, tylko czy w tej samej roli? Co jest trochę niemożliwe, ale Doctor uczy,
że wszystko jest możliwe...

“Dinosaurs on a Spaceship” by Chris Chibnall
Czyli zazdroszczę panu scenarzyście tak bogatej wyobraźni, bo nigdy bym nie wpadła na pomysł dinozaurów w kosmosie, a co dopiero pojawienia się w jednym odcinku wcześniej wspomnianych dinozaurów, Kleopatry i łowcy dzikich zwierząt na pokładzie jednego statku kosmicznego. Ale jako, że serial ten rządzi się trochę odmiennymi prawami niż wszystkie inne, to mamy tutaj wszystkie te postaci, a do tego przesympatycznego łowcę gra Rupert Graves (Lestrade!), czego więcej potrzeba widzowi do szczęścia?

Ale jak to się stało, że znaleźli się oni w tym samym miejscu i czasie? Cóż odpowiedź jest bardzo prosta. W stronę Ziemi zmierza statek kosmiczny, z którym ludzie odpowiedzialni za ochronę Ziemi przed kosmitami i wszelkim zagrożeniem z kosmosu, nie mogą nawiązać kontaktu. Jako, że statek ma zamiar przebić ziemską atmosferę, a ‘ochroniarze’ nie mogą na to pozwolić, jak w każdym takim przypadku wdrażają oni odpowiednie procedury, czyli nakierowują na owy statek rakiety. Wcześniej jednak proszą o pomoc Doctora, który to oczywiście się zgadza pomóc, ale przecież nie może ratować Ziemi sam. Byłoby to nudne i co to by była za przygoda bez przyjaciół u boku. Dlatego Doctor postanawia skompletować sobie ekipę, oczywiście nie byle jaką. W jej składzie znalazła się Kleopatra, John Riddell – łowca i poszukiwacz przygód, Pondowie i przez przypadek ojciec Roryego. Nasi bohaterowie docierają na statek, ale nie wiedzą co stało się z jego mieszkańcami, kto go przejął i dlaczego biegają po nim dinozaury?

To chyba jeden z tych odcinków, do których się wraca żeby siedzieć przez 45minut z głupkowatym uśmiechem na twarzy. No bo ile razy widzieliście dinozaury na pokładzie statku kosmicznego? Ekipa jaką skompletował sobie Doctor, to chyba najlepsza ekipa jaka mogła powstać. Kleopatra, królowa Egiptu, kobieta władcza, która wie co chce, to byłaby ciekawa odmiana gdyby została na stałe towarzyszką Doctora, albo chociaż na jeden odcinek. Wyniknęłyby z tego na pewno ciekawe historie. John Riddell, poszukiwacz przygód I łowca, który ciągle flirtował z Kleopatrą i przede wszystkim nie bał się podejmować ryzyko, to również miła odmiana od Pondów. Przede wszystkim postać ta zarażała energią od samego patrzenia na nią, aż sami chcielibyśmy stanąć u jego boku by stawić czoła dinozaurom. Bardzo spodobało mi się również wprowadzenie ojca Roryego do opowiadanej historii. Doctor oburzony, na biednego mężczyznę, że podstępem wtargnął na pokład Tardis, gdy to Doctor przez przypadek, w pośpiechu sam go tam zabrał, to świetnie zagrana scena. Zresztą cały odcinek pod względem scenariusza, gry aktorskiej i strony wizualnej udał się twórcom genialnie. No i mamy tu moją ulubioną końcówkę, czyli kto by nie chciał zjeść śniadania siedząc na progu Tardis unoszącej się powoli w przestrzeni kosmicznej?   

Ludzie mają psy czy koty, Władcy Czasu zaś triceratopsy. 
    
“A Town Called Mercy” by Toby Whithouse
Odcinek podobał mi się średnio, może dlatego, że nie przepadam za westernami i wszystkim tym, co wiąże się z opowieściami o kowbojach. Jednak opowiedziana historia ratuje się sama i w ostatecznym rozrachunku cały odcinek wychodzi na plus.

Doctor i Pondowie trafiają do małego miasteczka o nazwie Mercy. Okazuje się, że jest ono terroryzowane przez cyborga-kowboja, który szuka sprawiedliwości i chce ją wymierzyć doktorowi, który przybył tu z kosmosu. Oczywiście następuje pomyłka i mieszkańcy chcą wydać temu zabójcy Doctora, na szczęście szeryf miasteczka na to nie pozwala. Okazuje się, że cyborgowi chodzi o innego doktora, doktora który chcąc bronić swoją planetę w czasie wojny, stworzył armię takich cyborgów krzywdząc przy tym wiele istot. Ów zbrodniarz wojenny nigdy nie odpowiedział za popełnione zbrodnie, a ze swojej planety uciekł. Jedyna konsekwencja jego czynów to dręczące wyrzuty sumienia. Doktor sam wymierzył sobie karę przybywając do miasteczka Mercy i obierając sobie za cel pomoc tutejszym mieszkańcom. Według cyborga nie jest to jednak kara dostateczna.

Odcinek porusza tu dość poważne tematy, które w jakimś stopniu odnoszą się również do Doctora. Jak zwykle w takich sytuacjach muszą zginąć osoby, które starały się postępować słusznie i dawać przykład innym, a ich śmierć potrzebna była by zmusić Doctora by jeszcze raz przeanalizował całą sytuację i znalazł jedyne, słuszne wyjście z całej sytuacji. Mimo tego, że odcinek utrzymany był w dość poważnym tonie, to nie zabrakło w nim miejsca na parę gagów i trochę hermetycznego humoru, czyli tego co fani Doctora lubią najbardziej.   

Czyli Doctor w najwyższej formie.

“The Power of Three” by Chris Chibnall
Cały świat jest w niebezpieczeństwie, gdyż ktoś próbuje nim zawładnąć i jest to nie byle kto, a raczej co. W procesie powolnej inwazji władzę nad Ziemią chcą przejąć czarne sześciany. Wydaje się to wam głupie? Niestety nie jest to głupie, a raczej pokazuje ludzką naturę i to, jak łatwo potrafimy się przyzwyczajać do różnych rzeczy. Ale od początku. Na całym świecie pojawiają się małe, czarne sześciany. Są dosłownie wszędzie, w każdym kraju, na każdej ulicy. Jednak po dokładnym zbadaniu sześcianów i zorientowaniu się, że nie robią one nikomu krzywdy (na razie), ludzie postanowili że staną się one częścią ich życia. Sześciany więc znalazły się w domach, szpitalach, restauracjach, biurach itd. stając się jednym z elementów codzienności. Nikt jednak nie wiedział, że sześciany tylko czekały na odpowiedni moment by przeskanować wszystko to, co znajduje się dookoła nich, poznać swojego wroga – ludzi, ich słabe i mocne strony, by w rezultacie przejąć kontrolę nad światem.

Odcinek mi się bardzo podobał, szczególnie Matt Smith ma ogromne pole do popisu. Jak wiadomo Doctor musi coś robić, musi działać inaczej ogarnia go nuda, dlatego siedzenie w domu Pondów i obserwowanie sześcianów 24/7 było dla niego katorgą. Na szczęście ludzkość wymyśliła parę niezłych zabijaczy czasu jak np.: piłkę nożną czy Wii. Genialną sceną (taką, którą zapewne będę puszczać na poprawę humoru) jest scena w szpitalu kiedy Doctorowi powoli przestają pracować serca, jednak Amy bierze sprawy w swoje ręce i go reanimuje. Ważnym momentem odcinka jest rozmowa Doctora z ojcem Roryego. Pan Williams zauważa niezwykle oczywistą, ale jak ważną rzecz, a mianowicie stwierdza on fakt, że Doctor nie potrafi żyć bez Pondów, a Pondowie nie potrafią przyzwyczaić się do życia bez Doctora. Po wszystkich przygodach jakie razem przeżyli, Amy i Rory nie są tylko towarzyszami Doctora, stali się jego przyjaciółmi, a tym samym częścią jego życia. Tak samo jak Doctor chciał by z nim podróżowali, tak samo oni chcą by Doctor stał się częścią ich ziemskiego życia.    

To nie może zwiastować nic dobrego...

“The Angels Take Manhattan” by Steven Moffat
Odcinek ten rozpoczyna się jak przysłowiowa cisza przed burzą. Nasi bohaterowie spokojnie odpoczywają sobie w Central Parku, Amy czyta gazetę (czy okulary na nosie Karen Gillan to okulary Matta Smitha z Bert&Dickie?), a Doctor czyta na głos kryminał. Wszystko wygląda jak zwykły dzień, zwykłych ludzi, ale jako że Amy i Rory zwykłymi ludźmi nie są, a Doctor w ogóle człowiekiem nie jest, to na pewno ten dzień nie może się skończyć dobrze. Niestety okazuje się, że kryminał, który czyta Doctor ma jakiś związek z River, a River to zazwyczaj kłopoty. Wszystko co ktoś przeczyta ze stronic owego kryminału musi się zdarzyć w rzeczywistości. Jakby tego było mało, na Manhattanie pojawiają się nieproszeni goście, Płaczące Anioły, czyli najbardziej przerażające stwory z uniwersum Doctora. Czy wspomniałam, że w międzyczasie Rory gdzieś zniknął, a skoro pan Pond znika, to w ślad za nim podąża ekipa ratunkowa w składzie Doctor i Amy.

Odcinek ogląda się dobrze, wręcz bardzo dobrze, ale cały czas w naszej podświadomości kłębią się myśli, że nie ważne jak bardzo chcemy by wszystko skończyło się jak w bajce „i żyli długo i szczęśliwie”, to niestety musi nastąpić nieuchronne – Pondowie zakończą swoją przygodę z Doctorem. Najgorsza w tym wszystkim była jednak nadzieja (Moffat!), że jednak doczekamy się szczęśliwego zakończenia. Czyli paradoks zadziała, Amy i Rory przeżyją skok z dachu, a Doctor pomacha im na dowidzenia odlatując swoją Tardis. Niestety tak się nie stało, zamiast łzawych pożegnań, dostaliśmy łkającego Doctora nad grobem państwa Williams. I mimo, że jest mi nadal smutno, że to koniec przygód Amy i Roryego to muszę przyznać, że to jeden z najlepszych odcinków z ich udziałem. Przede wszystkim mogliśmy zobaczyć jak bardzo dojrzeli od momentu kiedy Doctor zaprosił ich oboje na pokład Tardis i jak ich miłość przetrwała te wszystkie próby, nawet tę ostateczną próbę, którą postawiły przed nimi Anioły. Bo już od dłuższego czasu wiadomo, że jak jest Amy to musi być Rory i na odwrót. Jedno wiem na pewno, że jako iż oglądam Doctora w nie chronologicznej kolejności, to Amy Pond i Pondowie ogólnie byli pierwszymi towarzyszami Doctora jakich widziałam i pozostaną moimi ulubionymi towarzyszami Władcy Czasu.   


Pondowie zakończyli swoją przygodę z Doctorem. Teraz czekam na nowy świąteczny odcinek i nową towarzyszkę Doctora. A tak...

Żegnajcie Pondowie...


wtorek, 13 listopada 2012

“Let’s Kill Rory”, czyli luźne uwagi na temat Doctor Who s06 e08-e13


Tytuł postu to pierwsza luźna uwaga na temat podróży Jedenastego Doctora i jego towarzyszy. Czy tylko mi się wydaje, czy scenarzyści się uparli by w każdym odcinku Rory w ten lub inny sposób wyzionął na moment ducha, by znowu powrócić do świata żywych (albo odniósł poważne obrażenia czy to fizyczne czy psychiczne)? Koniec uwagi.

SPOJLERY WIELKOŚCI WSZECHŚWIATA!!!

“Let’s Kill Hitler” by Steven Moffat
Wiemy już kim jest River Song, wiemy również, że została zaprogramowana by zabić Doctora. Nie wiemy jednak dlaczego ona i dlaczego ma go zabić, gdyż ciągle nie znamy pytania, na które wszyscy boją się poznać odpowiedź.

River wraca do życia naszych bohaterów, ale nie jako osoba której moglibyśmy się spodziewać. Żeby było ciekawiej nie wygląda tak jak River, którą znamy i lubimy. Jako urocza psychopatka zmusza Doctora i Pondów by zabrali ją w przeszłość do czasów III Rzeszy, by zabić Hitlera. Widać, że wyobraźnia Moffata nie zna granic. Gdyby tego było mało nasi bohaterowie zamykają Hitlera w szafie, jako że nie jest on w tym momencie ich priorytetem, a zajmują się innym problemem. Otóż River po postrzale przyjęła nowe wcielenie i ukazała się oczom Pondów jako River, którą już parę razy widzieli (oczywiście Doctor od dłuższego czasu podejrzewał, że z przyjaciółką Pondów jest coś nie tak). Niestety skoro River została zaprogramowana, aby zabić Doctora to zrobi wszystko by dopiąć celu.

Odcinek ten cały czas trzyma w napięciu, aczkolwiek tytuł mnie osobiście powstrzymywał parę dni od włączenia odcinka. Alex Kingston jest niesamowita, jako River Song – psychopatka, jej interpretacja postaci to spacer po krawędzi, jednak nigdy nie przekracza ona granicy dobrego smaku. Dlatego postać River zyskuje na sympatii, a nie odrzuca od siebie widzów. Umierający Doctor, który szukał ratunku w Tardis rozmawiając z interfejsem głosowym, przybierającym formy osób mu bliskich, a które niestety kiedyś, w ten czy w inny sposób skrzywdził, było niezwykle smutne. Pomysł na Teselecte w miarę przypadł mi do gustu, aczkolwiek zadanie Teselecty było zgoła absurdalne i nie do końca jasne. Bo jeśli mieli oni eliminować ludzi/kosmitów którzy popełnili ogromne zbrodnie, to czy wtedy nie ingerują w przyszłość i czas ogólnie, jak również kto zajmuje miejsce ludzi, których zabiją… Taka krótka refleksja. To jak Doctor nie umarł i jak przyczyniła się do tego River i w rezultacie jak zmieniła ją ta sytuacja, było trochę naciągane, nawet jak na formułę serialu sci-fi. Ale ogólnie odcinek był ciekawym otwarciem drugiej połówki sezonu.    

A wszystko zaczęło się od kręgów w zbożu...

“Night Terrors” by Mark Gatiss
Odcinek ten nie przypadł mi do gustu. Nie podobał mi się pomysł i nie podobało mi się wykonanie. Ani sytuacja rodziców chłopca/kosmity mnie nie poruszyła, ani potwory, które niby straszyły owe dziecko/nie dziecko. Rozwiązanie problemu również było nijakie, dlatego nie będę się nad tym rozwodziła.  

Jakoś wszystko tu jest nijakie, oprócz Doctora oczywiście.

“The Girl Who Waited” by Tom MacRae
Jeden z lepszych odcinków w tym sezonie, o ile nie najlepszy jeżeli chodzi o postać Amelii Pond. Nasi bohaterowie chcieli podziwiać piękne widoki, a trafiają na planetę gdzie odbywa się kwarantanna. Przed nimi są drzwi i dwa guziki, Doctor i Rory wchodzą do jednego pokoju, a że Amy się ociągała, wcisnęła nie ten guzik co jej towarzysze, to weszła do innego pokoju. Dla niej było to tragiczne w skutkach, gdyż w pokoju, w którym się znalazła czas płynął inaczej, szybciej. Doctor stara się rozwiązać problem, ale niestety nie wychodzi mu to tak, jakby chciał, czyli Pondowie znów muszą ponieść jakieś konsekwencje.

Amy ufa Doctorowi i robi co ten jej polecił, czyli chowa się tam gdzie nie znajdą jej roboty, które chcą ją wyleczyć, czyli potraktować lekarstwem, które ją zabije. Szminką oznakowuje drzwi, by Doctor wiedział gdzie jej szukać. Niestety z powodu innego strumienia czasu (?), Rory i Doctor odczuwają upływający czas inaczej, a Amy inaczej. Gdy przybywają z ratunkiem, Amy go już od nich nie chce, bo spędziła w samotności ponad 20 lat w nadziei, że ją odnajdą. Podobał mi się pomysł, że szkłem/ lupą, która pozwalała Rory’iemu widzieć młodą Amy i która umożliwiła rozmowę obu Amy. Zresztą stara Amy, wojowniczka i wynalazca wzbudzała niekiedy więcej sympatii niż Amy, która podróżuje z Doctorem. Faworytem tego odcinka był robot, który Amy przeprogramowała by jej towarzyszył i którego nazwała Rory. W tym odcinku mamy wiele zwrotów akcji, cały czas przeżywamy dramat bohaterów, a raczej jednej bohaterki – starszej wersji Amy. Bo niestety paradoks paradoksem, ale nie można mieć wszystkiego czego się pragnie, a wybór jakiego muszą dokonać bohaterowie nie należy do najprostszych.       



“The God Complex” by Toby Whithouse
Również bardzo dobry odcinek. Nasi bohaterowie trafiają do hotelu, którego właścicielem jak się okazuje jest mityczny stwór, który karmi się wiarą zwabionych ludzi/kosmitów i zabija ich, najpierw pokazując im ich pokój. W pokoju mieści się to czego człowiek/kosmita najbardziej się obawia, czego najbardziej się boi. Oczywiście trochę czasu zajmie Doctorowi domyślenie się kto czyha na ich życie i co mu dostarcza mocy. Niestety gdy już się dowie, dla niektórych może być już za późno.

Odcinek ten jest dobry z dwóch powodów. Po pierwsze widzimy, czego najbardziej obawia się Amy. Gdy otwiera swój pokój, widzi siebie, małą Amelię czekającą na Doctora, który się nie zjawia. Spotkanie z Doctorem wywarło na rozwój Amy tak ogromny wpływ, że do tej pory, mimo że Doctor wrócił i że z nim podróżowała, to Amy dalej boi się że Doctor ją zostawi. Niestety otworzenie pokoju skutkowało tym, że stawało się kolejną ofiarą mitycznego stwora. Aby zapobiec śmierci Amy, Doctor musi załamać wiarę Amy w niego. Rozumiem, że Amy boi się że Doctor ją opuści, jednak uczucia jakim Amy darzy Doctora nie nazwałabym wiarą, szczególnie po tym co stało się w Demon Run i po tym jak Doctor, w praktyce zawiódł ją w historii pokazanej w poprzednim odcinku. Drugi powód, dlaczego ten odcinek jest dobry, to fakt, że Doctor zdaje sobie sprawę jak samolubny był chcąc mieć Amy przy sobie. Dostrzega, że dla niego najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć, to stracenie Pondów na zawsze, to że mogliby zginąć przez niego byłoby dla niego nie do wytrzymania. Dlatego postanawia dać Pondom szansę na prowadzenie zwykłego, ludzkiego życia. Rozstanie Doctora z Pondami, a przede wszystkim z Amy, to jedna z najbardziej wzruszających scen w tym sezonie.

Jeden ze smutniejszych odcinków w sezonie.
      
“Closing Time” by Gareth Roberts
Odcinek można zaliczyć do udanych, jednak bez Pondów to już nie to samo. Doctor odwiedza swojego starego przyjaciela Craiga. Początkowo robi to w celu towarzyskim, niestety okazuje się, że w miasteczku, w którym mieszka Craig pojawili się Cybermani i Doctor czy chce/ czy bardzo nie chce (miał nie mieszać przyjaciół w kłopoty) postanawia rozprawić się z kosmitami.

W odcinku jest sporo udanych gagów, jednak po poprzednim odcinku ten można określić mianem przeciętny. Dlaczego? Bo akcja momentami się dłużyła, bo historia była taka sobie, a na dodatek nie przebolałam jeszcze opuszczenia przez Doctora Pondów.  

Dali Doctorowi plakietkę, żeby nie zapomniał jak się nazywa. Jakże miło z ich strony.

“The Wedding of River Song” by Steven Moffat
Doctor wie, że musi zginąć, ale nie wie dlaczego. Dlatego krąży po wszechświecie w poszukiwaniu odpowiedzi na ciągle frapujące go pytanie, „dlaczego on i dlaczego teraz?”. W czasie kiedy Doctor szuka odpowiedzi, River też nie próżnuje. Zmuszona przez Ciszę do zabicia Doctora i wsadzona w kombinezon kosmonauty z pierwszego odcinka tego sezonu, River nie daje za wygraną i doprowadza do tego, że Doctor nie ginie z jej rąk nad jeziorem w Utah. Niestety w ten sposób doprowadza do zatrzymania czasu, a dokładniej wszystko zaczyna się dziać jednocześnie. Dlatego Churchill odwiedza Kleopatrę, a w parku latają pterodaktyle (czy wspominałam już, że wyobraźnia Moffata nie zna granic?). Doctor trafia do więzienia, a River i Amy pracują nad tym by Doctor nie musiał zginąć, a Cisza żeby przestała istnieć.

Odcinek jest niezwykle ciekawy i pokręcony. Ogląda się go bardzo dobrze, a jedyną jego wadą jest to, że nie składa się z dwóch odcinków. Podobała mi się siedziba jaką obrała sobie River i Amy, trzeba przyznać, że z piramidą im do twarzy. Jak to zwykle przy wszelkich manipulacjach z czasem bywa, najbardziej oberwało się Rory’iemu, no bo komu jak nie jemu.  Ślub River i Doctora w tak dramatycznych okolicznościach był świetnie zagrany, a wykorzystanie Teselecty mistrzowskie. Niestety śmierć jest nieuchronna, a może jednak nie?   




poniedziałek, 12 listopada 2012

Coś się kończy, coś się zaczyna, czyli wrażenia po obejrzeniu Skyfall


Fanką filmów o agencie 007 nigdy nie byłam, może dlatego, że za każdym razem gdy pokazywano Bonda w telewizji, w domu zaraz przełączano na inny kanał. Nigdy nie rozumiałam tego zjawiska, ale założyłam, że skoro się zmienia kanał, to znaczy że na wcześniejszym nie leci nic ciekawego. Dlatego jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do tego, by nadrobić zaległości w oglądaniu filmów o agencie 007, nawet wtedy kiedy odczuwałam wewnętrzną potrzebę obejrzenia wszystkiego w czym grał Sean Connery (co oczywiście nigdy mi się nie udało). Co najciekawsze, mój pierwszy film o Bondzie obejrzałam tylko dlatego, że grał w nim Mads Mikkelsen, na którego punkcie obsesję miała koleżanka, a która to obsesja dotknęła również mnie. Tak o to natknęłam się na Casino Royale, które bardzo lubię i lubię do niego wracać, potem niestety pojawiło się Quantum of Solace, a teraz nie mogłam się nadziwić temu jak wiele emocji (głównie pozytywnych) towarzyszyło mi oglądając Skyfall.


Uwaga SPOJLERY!

Nakręcone na 50 rocznicę przygód agenta 007 Skyfall idealnie spełnia rolę łącznika między tym jak kiedyś postrzegano agentów oraz filmy o agentach, a jak dzisiaj patrzymy na tę profesję. W tej części przygód nasz dzielny agent nie ratuje świata przed terrorystami, ani przed nadchodzącą wojną światową, a ratuje swój dom – MI6 i wszystkich tych, którzy razem z nim pracują. Okazuje się, że komuś bardzo zależy na tym, by M straciła w oczach całego kraju i żeby zapłaciła za wszystkie błędy jakie popełniła prowadząc agencję. Gra z osobą, która za tym wszystkim stoi jest niezwykle niebezpieczna i zaprowadza agenta 007 tam, gdzie wszystko się zaczęło, czyli do Skyfall.

Scenariusz filmu jest bardzo dobrze skonstruowany, nie ma tu niepotrzebnych przestojów, a i akcja rozwija się tak, że widz ma duży problem z przewidzeniem co stanie się potem. I to jest chyba największa zaleta Skyfall, nieobliczalność głównego bohatera, jak i głównego czarnego charakteru. Nie serwuje się nam prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi, a agent 007 nie używa jedynie swojej tężyzny fizycznej do walki, ale korzysta również z głowy. Przez co film ogląda się z niesłabnącym zaciekawieniem i rosnącym napięciem. Cała zaś akcja rozgrywa się na tle zatłoczonego Stambułu, nowoczesnego Szanghaju i Londynu oraz malowniczych krajobrazów Szkocji. Bo jakby mogło zabraknąć przepięknych zdjęć i bardzo dobrze dobranej muzyki w filmie z Bondem.

Bond i Londyn, to w tym filmie świetne połączenie.

Jednak co mnie niezwykle ujęło to sama postać Jamesa Bonda, która jakoś w poprzednich częściach nie wzbudziła we mnie aż tak dużo emocji, bym zaczęła mu kibicować przez cały film. Tutaj scenarzyści obnażyli głównego bohatera, pokazali, że nie jest to zaprogramowana maszyna do wykonywania niezwykle niebezpiecznych misji, posiadająca licencję na zabijanie. W Skyfall mamy dojrzałego mężczyznę, który owszem jest agentem i posiada umiejętności, o których szary, prosty człowiek może pomarzyć, ale tak jak ten szary, prosty człowiek agent 007 ma uczucia, odczuwa emocje, a po odniesionych ranach potrzebuje czasu na rekonwalescencję. Czasami również potrzebuje się napić piwa i trochę poużalać nad sobą (mimo, że robi to na jakiejś egzotycznej wyspie), jak każdy człowiek. Właśnie to sprawia, że w Skyfall od samego początku trzymałam za Bonda kciuki, bo zobaczyłam człowieka, a nie superbohatera. Daniel Craig bardzo dobrze wpasował się w powierzone mu zadanie, sprawiając że losy jego bohatera śledziło się z nieukrywaną przyjemnością. Co najdziwniejsze, w tym filmie, Craig mimo że nie zmienił się zbytnio od poprzednich części, to pierwszy raz zauważyłam przysłowiowe „to coś”, co sprawiło, że uwierzyłam, że jest on bardzo dobrym wyborem do roli agenta 007.      



Aktorsko film wypada wręcz znakomicie. Judi Dench kradnie większość scen, w których pojawia się na ekranie. Javier Bardem sprawdził się w kolejnej już roli czarnego charakteru. Jego bohater budził strach i wywoływał dreszcze na ciele (blond włosy chyba trochę się do tego przyczyniły), ale mimo wszystko, w jakimś stopniu nie dało się mu nie współczuć. Poczucie opuszczenia i zdrady, wywołane przez ludzi z którymi pracował i których cenił doprowadziło go do miejsca, gdzie zemsta zastąpiła wszelkie uczucia i pozbawiła umiejętności sprawiedliwego osądu. W niektórych scenach gra Bardema wydawała się być aż nadto teatralna, a bohater przerysowany, mimo to, chemia jaka była na ekranie pomiędzy nim, a Danielem Craigiem oraz Judi Dench rekompensowała wszystkie inne niedociągnięcia. Kolejnym aktorem, który nie zawiódł moich oczekiwań był Ralph Fiennes. Idealnie pasował mi do roli Mallory’iego, mężczyzny, który na pierwszy rzut oka wydaje się być niemiły i niedostępny, ale przy dalszym poznaniu zyskuje bardzo wiele. Na wyróżnienie zasługuje również Ben Whishaw, który był niesamowity w roli Q. Wyglądający niepozornie (i bardzo hipstersko), ale będący niezwykle inteligentny Q każdorazowo powodował, że mimowolnie na mojej twarzy pojawiał się uśmiech.

Wystarczy, że pojawiała się na ekranie, a jej M kradła całą uwagę widza.

Oczywiście jak przystało na dobry film o Bondzie, w Skyfall nie brakuje widowiskowych scen pościgów i walk. Są również zachwycające efekty specjalne, takie, że będąc w Londynie parę razy zastanowię się zanim wsiądę do tamtejszego metra. Nie zabrakło również pięknej kobiety u boku agenta 007, w tej roli zjawiskowa Berenice Marloche. Scenarzyści nie zapomnieli też o lekkim odsapnięciu, od tych wszystkich pościgów, dla widza, dlatego umieścili w filmie odrobinę inteligentnego humoru oraz ciekawych dialogów. Osobiście ujęła mnie scena kiedy Bond spotyka Q, jak i ta kiedy potwierdziły się wszelkie teorie na temat mężczyzn, a mianowicie, że najważniejszą dla nich rzeczą są oczywiście ich zabawki (z trudem powstrzymałam się w kinie od głośnego śmiechu). Nie mogę również zapomnieć o bardzo ciekawej czołówce jak i tytułowej piosence Adele.

Jedna z moich ulubionych scen filmie: młodość Q i doświadczenie agenta 007.

Na początku wspomniałam, że Skyfall to idealny film na okrągłą rocznicę przygód o agencie 007. Złożyło się na to kilka czynników. Pokazano nam Bonda, który jest już dojrzałym agentem, któremu chyba bliżej już do pracy za biurkiem niż w terenie (może to zbyt okrutne stwierdzenie, ale chyba najbardziej trafne). Widzimy również, że nic nie jest stałe i niczego nie możemy sobie postawić za pewnik, bo ludzie odchodzą i pojawiają się nowi zajmując ich miejsce. Scenarzyści w bardzo zgrabny sposób łączyli elementy z czasów, które już przeminęły z rzeczami nowymi, które już niedługo będą na porządku dziennym. I tak doświadczony agent 007 spotyka młodego Q, który wręcza mu wydaje się bardzo prosty gadżet, mówiąc iż nie zajmują się już wybuchającymi długopisami. Pomysłowe nawiązanie do starych czasów pojawia się również gdy agencja zmuszona jest zmienić siedzibę i wybiera na nią stare przedwojenne pomieszczenia, schodząc w ten sposób w podziemia Londynu. Bo również złoczyńcy się zmienili i nie działają tak jak kiedyś. Są nowe technologie, nowa broń, dużo większe możliwości, ale jedyne co się nie zmieniło to motyw i bodziec do popełnienia zbrodni. Również Bond wraca do korzeni, scenarzyści przedstawiają nam skąd pochodzi nasz tajemniczy agent, a i nie brakuje nawiązań do poprzednich filmów o agencie 007.

Skyfall okazał się niespodziewanie bardzo dobrym filmem, filmem który ma wszystko począwszy od dobrego scenariusza, po świetną grę aktorską, a skończywszy na genialnych zdjęciach. W kinie nie było momentu kiedy bym zerkała na zegarek, bądź choć przez sekundę się nudziła. Na dodatek, Skyfall, to chyba jeden z niewielu filmów w tym roku, kiedy zwiastun był dobry, a film jeszcze lepszy. Tak więc jeżeli jeszcze ktoś nie widział Skyfall, a zastanawia się czy pójść do kina, to niech sprawdza godziny grania.
      

czwartek, 1 listopada 2012

Hello Sweetie, czyli luźne uwagi na temat Doctor Who s06 e01 – e07

“The Impossible Astronaut”, “Day of the Moon” by Steven Moffat
Według mnie są to idealne odcinki na rozpoczęcie sezonu. Doctor wysyła listy, w niebieskich kopertach, do osób którym ufa, a do tego szacownego grona należą państwo Pond, River Song, Canton Everett Delaware III oraz jeszcze jedna tajemnicza osoba. Niestety osoby te nie wiedzą co je czeka, gdyż Doctor jest również tajemniczy. Zabiera przyjaciół na piknik nad jezioro (jakie piękne widoki! świetne zdjęcia), po czym z jeziora wychodzi astronauta (ale, że co?), pojawia się Canton, po czym astronauta strzela do Doctora i go zabija. Nasi bohaterowie, zdezorientowani całym tym zajściem nie wiedzą co zrobić, ale skoro znajdują się nad jeziorem i jest łódź, a ich przyjaciel nie żyje to wypadałoby wyprawić mu pogrzeb (Rory czasami myśli), a łódź jest  do tego celu idealna. Po wystawnym pogrzebie nasi przyjaciele wracają do restauracji gdzie spotkali się rano z Doctorem i spotykają… No właśnie Doctora, tylko trochę młodszego, który jest zupełnie nieświadomy tego co zaszło niedawno nad jeziorem. Dla jego dobra przyjaciele postanawiają nic mu nie mówić o jego śmierci, co wcale nie jest takim prostym zadaniem.

Moffat przedstawia nam później historię, w której Doctor poznał Cantona, agenta za czasów prezydenta Nixona. Uwielbiam gdy nasi bohaterowie cofają się w czasie i wtrącają się w wydarzenia, które już kiedyś miały miejsce. Oczywiście jak w takich przygodach bywa, Ziemię wtedy opanowało The Silence, których trzeba zaliczyć do jednych z najbardziej przerażających istot z uniwersum Doctora. Są odrażający, ubrani w garnitury (co dodaje im trochę punktów w kategorii straszny), ale najgorsze jest to, że gdy tylko przestaje się na nich patrzeć od razu się ich zapomina, za to oni mogą sterować naszym zachowaniem. Chyba w skali straszności dorównują Płaczącym Aniołom. Pomysł Doctora na przechytrzenie ich był niezwykle błyskotliwy, a pokonanie ich wymagało wiele odwagi. Jednym z ciekawszych momentów było lądowanie River w basenie w Tardis oraz większość scen z Cantonem. Ogólnie oba odcinki cały czas trzymają w napięciu, ciężko jest przewidzieć co będzie później i jak zachowają się bohaterzy. To jeden z tych odcinków, w których nie można ufać temu co się widzi, bo nic nie jest takie jakie się wydaje.    

       

“The Curse of the Black Spot” by Stephen Thompson
Najsłabszy odcinek tej serii, ani pomysł, ani wykonanie nie podbiły mojego serca. W ogóle oglądając ten odcinek miałam wrażenie, ze pomyliłam kolejność odcinków/sezon albo jeszcze co gorsza serial (mimo, że główni bohaterowie się zgadzali), bo konwencją pasował on do poprzednich odcinków jak pięść do nosa. Wcześniej nasi bohaterowie przenosili się w czasie, na inne planety, odwiedzali słynnych ludzi, ale wszystko to jakoś w ogólnym rozrachunku miało sens i nie trącało nudą. Tutaj za to scenarzysta stwierdził, że Doctor pomoże piratom, bo przecież piraci to taki świetny temat na odcinek! Niestety proszę Pana, piraci byli ‘fajni’ tylko w Piratach z Karaibów (w dwóch pierwszych, no może i jeszcze w trzeciej części), ale ogólnie opowieści o korsarzach już wyszły z mody i o ile sobie przypominam, to rzadko filmy z tej tematyki zyskiwały sobie przychylność widzów i krytyków. Więc pytam się dlaczego Pan musiał napisać odcinek o piratach, a ktoś go zrealizował? A dla kontrastu po Pańskim odcinku dał odcinek napisany przez Neila Gaimana, to może od razu powinien Panu strzelić w kolano. 

Napisałam co mi na sercu leżało i od razu mi lepiej. Ale krótko o fabule: Doctor ląduje swoją Tardis na statku pirackim. Okazuje się, że statek osiadł na mieliźnie, a piratów jeden za drugim zabija syrena wabiona ich krwią. Jak to w Doctorze Who bywa, nic nie jest takim jakim się z początku wydaje, dlatego nasi bohaterowie muszą znowu stawić czoła idącej krok w krok za Doctorem śmierci. Ogólnie nie ma tu zbytnio o czym pisać, bo odcinek to średniej, bardzo średniej jakości bajka, nawet dramat Amy i Rory’ego nie dodał punktów w skali atrakcyjności tego odcinka, niestety do porządnego odcinka serialu sci-fi było mu bardzo daleko.



“The Doctor’s Wife” by Neil Gaiman
Jeden z najciekawszych dotychczas odcinków opisujących przygody Jedenastego Doctora. Nie ma się czemu dziwić, skoro autorem scenariusza jest sam Neil Gaiman, który podobno fanem Doctora jest nie od dziś i który według wszelkich znaków na niebie będzie autorem paru epizodów do sezonu siódmego. Po pierwsze bardzo spodobał mi się sam pomysł. Doctor dostaje wiadomość w pudelku, w którym jest wołanie o pomoc innego Władcy Czasu. Niesiony nadzieją, że niemożliwe właśnie stało się możliwe, Doctor wyrusza mu na pomoc i w ten sposób trójka bohaterów ląduje w innym wszechświecie, na planecie zwanej ‘Dom’. Niestety okazuje się, że Doctor dał się nabrać i został zwabiony na tę mówiącą planetę i co gorsza traci Tardis, no może nie do końca. Bo ten główny zły, czyli ‘Dom’, który zamieszkiwał planetę przeniósł matrix Tardis w ciało kobiety, a sam przeniósł się do Tardis i zabrał ukochany wehikuł czasu Doctora. Ale nie do końca… 

W tym miejscu zaczyna się najlepszy pomysł, na jaki ktokolwiek,  kiedykolwiek mógł wpaść, a mianowicie umożliwienie Doctorowi porozmawiania z Tardis i na odwrót. Może nie wszyscy wyobrażaliby sobie Tardis akurat jako kobiety wyglądem i zachowaniem przypominającej mix postaci granych przez Helenę Bonham-Carter, ale mnie ten pomysł niezwykle urzekł. Niezwykle zabawną sceną, była scena kiedy Doctor nie wie jak się ma zwracać do matrix swojego wehikułu czasu, z czym Tardis nie ma najmniejszego problemu, bo przecież zawsze Doctor mówił do niej „Sexy Beast”. Trzeba przyznać, że scenariusz tego odcinka jest pełen różnych smaczków i ciekawych dialogów między Doctorem, a ludzką postacią Tardis. W końcu podróżują ze sobą już tak długo, a nigdy nie mieli ze sobą okazji porozmawiać, co najwyżej Doctor mógł prowadzić monologi, ale nie mógł liczyć na odpowiedź Tardis. Aktorzy mają tu spore pole do popisu i zaprezentowania swoich umiejętności aktorskich, Matt Smith błyszczy, a przy nim również Suranne Jones, która zagrała ucieleśnienie Tardis. Ukoronowaniem tego wątku jest jednak kłótnia Doctora z Tardis, kiedy to Doctor twierdzi, że on ją ukradł, na co jednak ona ma odmienne zdanie, bo przecież to ona ukradła jego.

Amy i Rory w tym odcinku nie mają za dużo do powiedzenia, gdyż utknęli w porwanej przez ‘Dom’ Tardis. Biegają po wehikule w poszukiwania drogi ucieczki, ku rozrywce ‘Domu’ oczywiście, który funduje im nie lada horror. Scena kiedy Amy widzi starego i zabiedzonego Rory’ego, pełnego pretensji do niej, że go zostawiła, to jedyna naprawdę dobra scena dana państwu Pond w tym odcinku.       



“The Rebel Flesh”, “The Almost People” by Matthew Graham
Bardzo dobre odcinki, mocno osadzone w klimacie science-fiction. Nasi bohaterowie trafiają na niewielką wyspę, na której w fabryce, umiejscowionej w starym klasztorze pracuje grupka ludzi. Pracuje ona przy produkcji jakiegoś kwasu, jednak nie to jest kluczowe w tym odcinku. Kwas, czyli substancja żrąca, wymaga niezwykłych środków ostrożności przy pracy z nim, dlatego przy jego wytwarzaniu nie pracują ludzie, a ich doppelgangery. Ganger tworzony jest z Ciała, które to przejmuje wszystkie cechy swojego pierwowzoru, nie jest jednak człowiekiem. Nad wyspą rozpętuje się burza słoneczna i cały obrót wydarzeń przyjmuje niespodziewany tor. Gangerzy się buntują i chcą przejąć kontrolę.

Oczywiście jeżeli ktoś ma wpaść w tarapaty, to jest to mój ulubiony centurion Rory, który chcąc pomóc jednej z pracownic fabryki, zostaje oszukany przez jej Gangera i wplątany w jej intrygi. Jak w takich przypadkach bywa, ludzie chcą zniszczyć swoje Gangery, bo przecież to nie są istoty żywe, a Gangery, które mają wspomnienia swoich pierwowzorów i odczuwają ich emocje, uważają się za pełnowartościowych ludzi i chcą żyć dalej. Wszystko to dzieje się w bardzo klaustrofobicznym miejscu, skąd ciężko jest uciec. Najjaśniejszym punktem tych odcinków jest jednak Doctor, a raczej Doctor i jego Ganger. Myślałam, że nie może być nic lepszego niż wariat z budką, a jednak może, bo dwóch wariatów z budką wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy. Zresztą wszystko było dobrze rozegrane, do tego świetne dialogi, dlatego pomysł ten miał rację bytu. Ciekawe było też rozwiązanie wątku Amy i jej ciąży/nie ciąży. Doctor i jego Ganger w niezwykle pomysłowy sposób zorientowali się co się dzieje z Amy, jednak najbardziej smutną sceną była ta, kiedy Amy myśląc, że rozmawia z Gangerem wyjawia mu tajemnicę, która ciążyła jej już od tak dawna. 



“A Good Man Goes to War” by Steven Moffat
Jak wiemy z poprzedniego odcinka, okazuje się, że Amy, która podróżuje w Tardis, to od jakiegoś czasu nie jest prawdziwa Amy, a jej Ganger. Najprawdopodobniej została ona podmieniona podczas przygody pokazanej w drugim odcinku. Oczywiście Doctor nie byłby Doctorem, gdyby zostawił Amy na pastwę losu, dlatego Władca Czasu porusza dosłownie, niebo i ziemię i cały wszechświat, by odnaleźć swoją towarzyszkę, Amelię Pond. W tym celu Doctor zbiera armię, stworzoną z istot/ludzi/kosmitów, którym kiedyś pomógł, oraz  lokalizuje miejsce przetrzymywania Amy. Jedyną osobą, która nie odpowiada na wołanie o pomoc Doctora jest River Song.

Odcinek ten jest bardzo dobrze skonstruowany, cały czas nie pozwala się widzowi nudzić. Amy przetrzymywana przez cały ten czas ciągle wierzy, że Doctor i Rory ją odnajdą. Oczywiście Doctor nie ma zamiaru wszczynać krwawej wojny, a zamierza pokonać swoich wrogów sposobem, chce ich przechytrzyć, niestety przy okazji dając się złapać w pułapkę i samemu zostać przechytrzonym. Jak w większości przypadków najbardziej cierpią na tym niewinni ludzie oraz państwo Pond. Dla Doctora jednak najbardziej gorzka jest gorycz przegranej i tego, że nareszcie zaczyna do niego docierać to jak postrzegają go inne istoty we wszechświecie. Dla jednych jest bohaterem (scena kiedy dziewczyna z wrogiej armii przyłącza się do walki u boku Doctora i ginie w walce o jego sprawę, pokazuje jak dużo znaczy dla ludzi spotkanie z nim, ale niestety nie jest tak na odwrót), dla drugich niestety ogromnym zagrożeniem.

Na koniec pojawia się River, na której Doctor wyładowuje swój smutek i wściekłość, bo on był na każde jej zawołanie, a ona opuściła go wtedy, gdy najbardziej jej potrzebował. Jest to jedna z tych scen, kiedy chcemy bronić naszego bohatera, ale nie możemy, nie mamy żadnych kontrargumentów, bo stawiane mu zarzuty są jak najbardziej słuszne i prawdziwe. River tłumaczy mu, że mieszkańcy wszechświata widzą w nim ogromne zagrożenie i to przeciwko niemu została stworzona ta armia. To przeciwko istocie, która mówi o sobie Doctor – uzdrawiacz, lekarz, a wzbudza w nich tyle strachu, że aby czuć się bezpiecznie musieli zbudować armię, bo dla nich pojawienie się Doctora niosło śmierć ich najbliższych, nawet jeżeli intencją Doctora nie było skrzywdzenie nikogo, to zawsze były jakieś ofiary. To dlatego stworzyli broń, która miała go zniszczyć. 

Odcinek nie kończy się jednak smutno, bo w końcu dowiadujemy się kim jest River Song (dlaczego musi być tym kim się okazała być?). Mimo, że nie podobało mi się całe to rozwiązanie a propos tożsamości River, teraz wydaje mi się ono w miarę logiczne, jeżeli cokolwiek jest w tym serialu logiczne.   

    

To by było na tyle moich wynurzeń. Napisałam co chciałam i od razu mi lepiej.