sobota, 24 stycznia 2015

The Immigrant, czyli w pogoni za obietnicą o „american dream”

Są filmy, które podobają nam się od początku do końca, są też filmy które od czołówki aż po napisy końcowe przyprawiają nas o ból głowy i zgrzytanie zębami. Są też takie filmy, które oglądamy z dużym zainteresowaniem, ale cały czas mamy świadomość, że to nie są do końca dobre filmy, ale koniec ukazanej historii tak nas ciekawi, że nie mamy wyjścia i oglądamy dalej. The Immigrant w reżyserii Jamesa Graya jest dla mnie takim filmem. Fabuła bardzo mnie wciągnęła, ale cały czas miałam to nieodparte wrażenie, że dużo rzeczy nie pasuje i dużo rzeczy nie gra tak jak powinno, by film ten był ucztą dla widza, a nie tylko dobrym filmem na wieczór. Ale po kolei... 

Akcja filmu Jamesa Graya rozgrywa się w Nowym Jorku w czasach prohibicji. Film opowiada historię Ewy Cybulskiej, która wraz z siostrą przyjeżdża do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Seria niefortunnych zdarzeń sprawia, że Ewa trafia do „teatru”, gdzie zgadza się robić wszystko co każe jej robić właściciel, tylko po to, by wykupić siostrę, która została zatrzymana na Ellis Island. Okrutny los daje jednak Ewie nadzieję na wyjście z tej okropnej sytuacji w postaci Emila, występującego w teatrze jako iluzjonista.

niedziela, 18 stycznia 2015

Zbiorowo (7), czyli odrobina pozytywnego myślenia

Podczas przerwy świątecznej (niezwykle długiej w tym roku) udało mi się obejrzeć kilka filmów. Pomyślałam, że podzielę je na dwie kategorie i wpakuję do dwóch wpisów. Dzisiejszy wpis, jak tytuł wskazuje, będzie o filmach które zdecydowanie poprawiły mi humor, chociaż nie zaprzeczę, że wycisnęły też sporo łez. Trzy z tych filmów widziałam już dawno temu, ale do tej pory nie napisałam o nich na blogu, a skoro miałam okazję jeszcze raz sobie je obejrzeć w te święta, to postanowiłam, że muszą się znaleźć w tej notce. Kolejny wpis będzie zaś o filmach, które mnie rozczarowały. A są to filmy, które wielu osobom się podobały, a mnie niestety przyprawiły o ból głowy. Dziś jednak o filmach które lubię, a narzekanie zostawię sobie na następny wpis. Zacznę od dwóch tytułów, które widziałam po raz pierwszy.


Flipped (Dziewczyna i chłopak – wszystko na opak)
O istnieniu tego filmu dowiedziałam się z bloga Pocahontas recenzuje. Tytuł trafił na listę „filmów do obejrzenia” i długo figurował na niej nieodhaczony. Znacie to uczucie kiedy długi czas zbieracie się do obejrzenia filmu, a potem okazuje się, że film tak się Wam podoba, że jesteście trochę na siebie źli, iż wcześniej nie sięgnęliście po ten film? Właśnie takie uczucie towarzyszyło mi już po dwudziestu minutach oglądania filmu Roba Reinera. 
Historia opowiadana we Flipped może nie należy do jakichś wybitnie ciekawych, ale opowiedziana jest w taki sposób, że cały czas widz jest zainteresowany co będzie potem. Do tego główni bohaterowie są tak napisani i zagrani, że nie da się ich nie lubić. Jednak główną zaletą filmu jest ukazanie wydarzeń z dwóch perspektyw. Najpierw możemy śledzić przebieg zdarzenia z punktu widzenia chłopaka, a potem widzimy jak całe to zdarzenie odebrała dziewczyna. Taka narracja bardzo fajnie wpływa na to, jak postrzegamy dwójkę dzieci, a potem nastolatków, bo każdorazowo otrzymujemy wyjaśnienie dlaczego chłopak postąpił tak, a dziewczyna zareagowała akurat tak i na odwrót.
Film Reinera to bardzo życiowy, sympatyczny film, który bardzo przyjemnie się ogląda. Jeżeli jesteście akurat w złym nastroju i na poprawę humoru macie ochotę obejrzeć jakiś film, to zdecydowanie polecam Wam Flipped.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

What Maisie Knew, czyli niezwykle poruszający film

Dziś blogosfera huczy od rozważań nad zwycięzcami tegorocznych Złotych Globów, a ja jak zwykle nie napiszę nic na temat nagrodzonych i pokonanych, bo na chwilę obecną ciężko jest mi napisać cokolwiek, gdyż widziałam niewiele nominowanych filmów i seriali. Może do Oscarów nadrobię zaległości (jeśli dystrybutorzy się zlitują). Moją jednak najbardziej przyjemną niespodzianką tegorocznych Globów jest nagroda dla Julianne Moore, za Still Alice, film który do tej pory nie doczekał się polskiej daty premiery, a chętnie zobaczyłabym go na dużym ekranie. Jako że uwielbiam Moore, a wczoraj udało mi się obejrzeć z nią film, który do tej pory nie daje mi spokoju, to dziś w ramach świętowania Złotego Globu Julianne Moore, będzie krótki wpis o filmie What Maisie Knew.

Film opowiada o losach Maisie, kilkuletniej mieszkanki Nowego Jorku, której rodzice są w trakcie rozwodu i toczą zaciętą walkę o prawa opieki nad córką. Na nieszczęście dziewczynki, jej rodzice mają mocne osobowości i zupełnie nie mogą się ze sobą porozumieć. Najgorsze jest jednak to, że w całej tej zawierusze i matka i ojciec zapominają o najważniejszym – szczęściu ich dziecka.

sobota, 10 stycznia 2015

White Collar, czyli pożegnanie z serialem





Nie wiem czy wiecie, ale w grudniu swój byt na antenie USA Network zakończył jeden z bardziej lubianych przeze mnie seriali, a mianowicie White Collar (czy Białe Kołnierzyki, jak kto woli). White Collar nigdy nie był moim ulubionym serialem i nigdy nie wyczekiwałam na jego kolejne odcinki, ale zawsze potrafił umilić mi czas, kiedy zdecydowałam się śledzić dalsze losy jego bohaterów. Dlatego stwierdziłam, że małe pożegnanie na blogu z tym serialem musi się pojawić, bo jak by nie było, to serial ten darzę swego rodzaju sentymentem i na pewno będę go mile wspominać. 







piątek, 9 stycznia 2015

The Hobbit: The Battle of the Five Armies, czyli ze łzami w oczach żegnam się ze Śródziemiem

Pisanie obiektywnie o filmie takim jak Hobbit: Bitwa Pięciu Armii, dla kogoś kto uwielbia Władcę Pierścieni, dla kogo Hobbit był możliwością odbycia nowej przygody na wielkim ekranie w bliskim jego sercu Śródziemiu, jest jak zwykłam mówić mission impossible. Dlatego zbieranie się do tego wpisu zajęło mi dużo czasu i dlatego nadal nie wiem co mam napisać. Wszak z jednej strony mój mózg widział jak durne rozwiązania fabularne zastosował w tym filmie Jackson, z drugiej zaś serce podpowiada, że to Śródziemie i że przynajmniej na obecny czas to ostatnia w nim wizyta. I chyba to jest argument chwilowo dla mnie największej wagi, bo nieważne co o tym filmie napiszę, to i tak nie zmieni to faktu, że na koniec seansu miałam łzy w oczach i nadal jest mi przykro, że to już koniec. 

Zaczynając ten wpis jednak trochę z innej beczki, muszę przyznać się bez bicia, że nie zdążyłam przypomnieć sobie Hobbita przed seansem. A do przypomnienia sobie tej książki zbieram się od ukazania się zwiastuna The Hobbit: The Unexpexted Journey. Jak większość rzeczy, które planowałam zrobić w grudniu i tej mi się nie udało. Po części szkoda mi tego, że nie byłam na świeżo po lekturze przed seansem, jednak z drugiej strony ten film jest tak naszpikowany scenami, których w Hobbicie Tolkiena nie było, że wcale nie jest mi przykro że nie miałam pojęcia co będzie dalej, przynajmniej nie zgrzytałam zębami tak jak fani książki.

Dalej roi się od spojlerów, bo inaczej o tym filmie nie potrafię napisać i chyba też nie chcę...

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Co tam słychać w serialowym świecie?, czyli podsumowanie zimowych finałów





Wiem, że jestem bardzo spóźniona z tym wpisem i zapewne nie pamiętam większości ważnych rzeczy, które wydarzyły się podczas finałów pół-sezonów, ale jak widać nie powstrzymuje mnie to od napisania wpisu o tychże finałach. Taka jest właśnie moc posiadacza niesamowicie nieprofesjonalnego bloga – może pisać o czym chce, kiedy chce i ma cichą nadzieję, że z tego powodu nikt go nie zlinczuje. 
Dalej roi się od spoilerów do Once Upon a Time, Forever, Arrow, Flash, Marvel's Agents of SHIELD i The Vampire Diaries, czyli seriali które oglądam w miarę na bieżąco. 






niedziela, 4 stycznia 2015

Love, Rosie, czyli czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie

Moja grudniowa seria niefortunnych zdarzeń sprawiła, że całkowicie straciłam motywację do pisania bloga. Po pewnym wydarzeniu, które miało być takim cudownym doświadczeniem, a okazało się ogromnym rozczarowaniem, blogowanie stało się czymś, co zaczęłam omijać szerokim łukiem. Po prostu przestało przynosić mi radochę, czy to pisanie bloga, czy też czytanie innych blogów i komentowanie. Szczerze mówiąc miałam ochotę wykasować bloga i dać sobie z tym wszystkim spokój. Mądra osoba zadała mi wtedy bardzo proste pytanie. „Czy po takim czasie pisania nie byłoby Ci żal skasować bloga?”. Cóż, odpowiedź okazała się jeszcze prostsza. Dlatego przełamując moje lęki i obawy oraz przezwyciężając moją obecną niechęć do blogowania, postanowiłam napisać kolejny wpis, pierwszy w tym roku (roku, który mam nadzieję okaże się dużo lepszy, niż na razie się zapowiada). Kończąc więc moje wywnętrznianie się, za które najmocniej przepraszam, postaram się w dalszej części tego jakże wątpliwej jakości wpisu, napisać kilka sensownych zdań na temat filmu Love, Rosie, który trafił na moją listę filmów „na poprawę humoru”.

Film Christiana Dittera opowiada o dwójce przyjaciół, którzy znają się od dziecka i których spokojnie można by określić mianem papużek nierozłączek. Rosie i Alex, bo o nich mowa, wiedzą o sobie wszystko, a raczej prawie wszystko, bo jak można się domyśleć nie mają zielonego pojęcia, że są dla siebie stworzeni. Owa niewiedza przysporzy im wielu zawodów miłosnych i od groma problemów, których mogliby uniknąć gdyby wcześniej wiedzieli o swoich uczuciach do siebie nawzajem.