sobota, 23 lutego 2013

Mistrz suspensu we własnej osobie, czyli Hitchcock


Rzadko zdarza mi się chodzić na pokazy przedpremierowe, ale skoro nadarzyła się taka okazja to czemu z niej nie skorzystać. Alfred Hitchcock to reżyser powszechnie znany, ale to nie znaczy, że każdy widział jego filmy. Skoro o tym wspominam, to można się domyśleć, że należę do tego wąskiego grona osób, które filmów mistrza suspensu nigdy nie oglądały. Moje usprawiedliwienie jest dość proste, po prostu nie przepadam za horrorami, bo nie lubię się bać, więc abym obejrzała jakiś horror muszę mieć ogromną motywację, np.: w postaci bardzo silnego fangirlingu, ale takowy jeszcze nigdy nie nastąpił. Po wyjściu z kina byłam za to wielce zdziwiona, że można nakręcić o Hitchcocku film, tak bardzo pozytywny i utrzymany w lekkim tonie. To, plus dobra gra aktorska i genialna charakteryzacja sprawiły, że zupełnie nie żałowałam, iż opuściłam mój ciepły pokój i udałam się do kina.

Hitchcock nie skupia się na całym życiu reżysera, a jedynie na niewielkim jego fragmencie, a mianowicie okresie przygotowań do nakręcenia horroru, którego tytuł znają prawie wszyscy, czyli Psychozy. Twórcy przedstawiają nam jak reżyser szukał natchnienia do nakręcenia kolejnego filmu, jak walczył o to by zrobić film, który on chce zrobić, a nie wytwórnia, a na koniec uchyla się nam rąbka tajemnicy i pokazuje jak wielki mistrz suspensu pracował na planie filmowym i tworzył swoje chyba największe dzieło.

Twórcom udało się w tym filmie coś, co uważałam trochę za niemożliwe, a mianowicie opowiedzenie o Hitchcocku w sposób lekki, swobodny i przede wszystkim zabawny. Jest więc wiele scen z założenia poważnych, które bawiąc się trochę z widzem wywołują uśmiech na jego twarzy, a nawet śmiech. Wszystko to zaś utrzymane jest w dobrym guście i stylu, a do tego dochodzą świetne dialogi. Hitchcock był mistrzem suspensu, ale w tym filmie suspensu brak, jest za to ciekawie poprowadzona historia, która co najważniejsze nie nudzi. Może w filmie nie dzieję się zbyt wiele, nie ma żadnych efektów specjalnych, ale to uznałabym w tym przypadku za ogromną zaletę. Wychodząc z kina czułam się tak, jakbym obejrzała jakiś stary, dobry film, gdzie żeby zaciekawić widza nie trzeba było sięgać po kontrowersyjne środki, wykopywać o kimś brudów, a po prostu dać aktorom dobre dialogi i pozwolić im grać. Dodatkowo można prześledzić to, jak się robi filmy i jak długą drogę twórcy muszą przejść by pokazać nam w kinie swoją wizję. 

Anthony Hopkins jako Alfred Hitchcock.

Co by nie powiedzieć, to Hitchcock jest w dużej mierze filmem biograficznym, bo przedstawia się nam kawałek z życia reżysera, jego pracę, jak i życie osobiste. Ale nie jest to jeden z tych filmów biograficznych naładowanych patosem i doprowadzających widza do płaczu, po tym jak główny bohater walczył o swoje racje, a na koniec umarł samotnie, albo z rąk szaleńca. Może to dlatego, że w Hitchcocku nie ujęto całego życia reżysera, albo po prostu z założenia twórcy chcieli by ich film był zabawny, a nie poważny i pseudo refleksyjny. Wydaje mi się, że to jest również duża zaleta tego filmu, bo czasami przyjemnie jest zobaczyć życie, a nawet jego fragment, sławnej/znanej/uznanej osoby, które wcale nie było smutne i pełne trudu i ciężkich decyzji. Nie znaczy to też, że życie Hitchcocka było usłane różami, nawet w tym skrawku jego życia, widać, że zmagał się z wieloma trudnościami, ale potrafił je jakoś zwalczać, może nie z uśmiechem na twarzy, ale z jakimś takim pozytywnym podejściem do sprawy.    

Hellen Mirren jako Alma Reville.

Alfreda Hitchcocka zagrał Anthony Hopkins, według mnie koncertowo. Na ekranie nie widać aktora, a jedynie postać którą gra, za co dużo zasług można przypisać charakteryzatorom, którzy spisali się na medal, za co zasłużenie dostali nominację do Oscara. Ale im już nie możemy przypisać tego jak Hopkins spod tych warstw charakteryzacji gra oczami, albo sposobu w jaki mówi, czy się porusza. Aktor nie zawodzi i pokazuje, że nazwisko Hopkins, niezmiennie od wielu, wielu lat, nie spada z czołówki najlepszych aktorów. Jeżeli zaś chodzi o Hellen Mirren w roli żony Hitchcocka, Almy Reville, to nie pozostaje ona daleko w tyle. Świetnie odegrała kobietę ambitną, artystkę, wiernie wspierającą swojego męża mimo jego licznych przywar i dziwnych upodobań, a z drugiej strony osobę w dużej mierze odpowiadającą za sukces męża, ale zawsze pozostającą w jego cieniu. Nie jest łatwo zapewne żyć z takim człowiekiem, ale skoro Hitchcock i jego żona przeżyli i co najważniejsze ciągle współpracowali ze sobą tyle lat, to musi być na to jakaś recepta. Anthony Hopkins i Helen Mirren znaleźli może fragment tej recepty, bo idealnie zgrali się jako stare, dobre małżeństwo. Sceny, w których tych dwoje pojawiało się na ekranie były w filmie najbardziej wartościowe. Jeżeli chodzi o resztę obsady, to ginęli gdzieś w tle, może dlatego, że sposób opowiadania historii jaki obrali sobie twórcy, nie wymagał napisania postaci takich prawdziwych z krwi i kości. Z drugiej strony szkoda, bo i Scarlett Johansson i Jessicę Biel stać na dużo więcej, a tak, grane przez nie postaci były wręcz ‘płaskie’ i zupełnie nieinteresujące.          

Film zdecydowanie polecam i fanom Hitchcocka i tym, którzy nie są zupełnie zaznajomieni z jego twórczością. Sasha Gervasi stworzył naprawdę dobry film, który ogląda się bez świadomości o upływającym podczas seansu czasie. Warto również zobaczyć pracę charakteryzatorów i bardzo dobrą grę aktorską, chociaż do tego drugiego nie powinnam zachęcać, bo Anthony Hopkins i Helen Mirren razem na ekranie, to zdecydowane potwierdzenie, że to dobre kino. 

wtorek, 19 lutego 2013

Zakazana miłość po raz n-ty, czyli przeciętne acz intrygujące Upside Down


Upside Down to film, który gdy był grany w kinie zupełnie mnie nie zainteresował. W kinie wisiały jakieś plakaty, ale polski tytuł Odwróceni Zakochani, spowodował śmiech politowania, a nie chęć zobaczenia produkcji na dużym ekranie. Teraz stwierdziłam, że skoro mam czas i ochotę na coś lekkiego, to film o zakazanej miłości w alternatywnym świecie może się nadać. Nadal jednak nie wiem czy film mi się bardziej podobał czy nie podobał, bo chyba sam reżyser nie wiedział co chce w swoim obrazie pokazać – historię kochanków, czy wykreowany świat.

Eden (Kirsten Dunst) i Adam (Jim Sturgess) żyją na sąsiadujących ze sobą planetach, które w niektórych miejscach prawie się ze sobą stykają, a łączy je wielka wieża. Dlatego para może ze sobą rozmawiać, tyle że cały czas są oni do siebie odwróceni do góry nogami. Eden i Adam poznali się gdy byli dziećmi i od tamtej pory spotykali się w tym samym miejscu, w górach, tak by swoją, w praktyce zakazaną znajomość i w końcu miłość zachować w tajemnicy. Jak można się domyśleć rozmawianie ze sobą i brak jakiejkolwiek bliskości mocno doskwiera zakochanym, dlatego Adam postanawia opracować plan, który pozwoli im być razem.

Historie o zakazanej miłości mają to do siebie, że opierają się zazwyczaj na jednym, sprawdzonym schemacie. Najpierw jest wielka miłość w tajemnicy, potem tajemnica ta wychodzi na jaw i są tego srogie konsekwencje, a na koniec jedno z kochanków, najczęściej on, postanawia, że mimo wszystkim i wszystkiemu miłość zwycięży i oni muszą być razem, dlatego podejmuje działanie mające na celu bycie z ukochaną. Nasz zakochany zazwyczaj nie działa w pojedynkę, tylko pomagają mu przyjaciele pragnący jego szczęścia. Tutaj nie jest inaczej, tylko, że jest mała przeszkoda, a mianowicie grawitacja. I tutaj zaczyna się mój problem z tym filmem, bo wykreowany świat, mimo iż jest bardzo ciekawy, to przedstawione na początku zasady jego funkcjonowania są po pierwsze nie spójne, a po drugie twórcy zapominają o tym, że je w ogóle ustalili.

Poniższy akapit zawiera dziwne dywagacje na temat świata przedstawionego w filmie, a tym samym może zawierać niewielkie spojlery.



Świat jest tak skonstruowany, że mamy dwie planety, które się prawie ze sobą stykają i łączy je wieża, należąca do największej i chyba jedynej wielkiej korporacji, która trzyma w swoich łapach oba światy. Wszystko byłoby pięknie, ale na początku filmu pokazano iż planety, jak to planety są okrągłe i stykają się ze sobą, ale to oznacza, że są blisko siebie tylko na niewielkiej powierzchni i jeżeli się obracają, to w jakimś wspólnym rytmie, bo inaczej obecność wieży nie miałaby miejsca bytu. Niestety odpowiedzi na to pytanie, tłumaczące możliwość istnienia tych światów, widz przez cały czas trwania filmu nie uzyskuje. To samo tyczy się tego, że nikt nie wyjaśnił czy planety są zamieszkane w całości, nikt nie wspominał o żadnych państwach, ani tym bardziej miastach. Co wiadome, to świat, w którym mieszka Adam jest nazywany jako ten ‘dolny’ i jest to w praktyce krajobraz jak po wojnie (rozpadające się kamienice, brud, bieda), a świat Eden, jest światem ‘górnym’, czyli bogatym, a wszyscy opływają w dobrobyt. Jednak gdy się tak zastanowić, to nie wiadomo dlaczego, akurat nazwa ‘dolny’ ma funkcjonować dla świata biednego, a ‘górny’ dla bogatego, skoro i dla mieszkańców jednego i drugiego świata, ci drudzy są na górze. No chyba, że weźmie się pod uwagę to, że pieniądze kojarzą się z tym, kto jest na górze – na szczycie hierarchii społecznej. Najbardziej jednak nie dawał mi spokoju pomysł, iż na mieszkańców świata górnego działa tylko i wyłącznie grawitacja ich świata, a tym samym na mieszkańców dolnego świata ich grawitacja. Mamy więc możliwość, że gdy ktoś z jednego świata znajdzie się w tym drugim, to będzie cały czas przyciągany przez swoją grawitację, a nie przez grawitację planety, na której się obecnie znajduje. Wszystko pięknie, ale w jaki sposób siła grawitacji rozróżnia kto jest skąd i którą masę przyciągać, a którą nie? Jak wyjaśnić to, że na dane cząstki siła grawitacji oddziałuje, a na inne nie? To znaczy, że ludzi ze świata górnego mają inne cząsteczki wody, glukozy itd. od tych, które tworzą ludzi ze świata dolnego i akurat one będą przyciągane tu, a te drugie tam? Czyli, że poczciwa fizyka, prawa Newtona, a nawet efekty relatywistyczne nie działają, chociaż o fizyce kwantowej bohaterowie w filmie wspominają i to sporo, ale to chyba jest trochę zmieniona fizyka kwantowa od tej zawartej w książkach. Bo w tamtych światach materia z antymaterią, po godzinie stykania się ze sobą spalają się, ale ludzie już nie. A co się stało z procesem anihilacji, nie ma żadnych wybuchów, elektrony nie reagują z pozytonami, protony z antyprotonami i nie ma wydzielania promieniowania, oprócz cieplnego? Cały czas mi tu coś nie pasuje, szczególnie, że twórcy są bardzo niekonsekwentni i mimo, że ustalili jakieś reguły, to chyba do końca ich nie dopracowali i nie rozważyli wszystkich opcji. Albo po prostu stwierdzili, że ma być to lekki film o zakochanych, ale taki z gatunku sci-fi i nikt nie będzie głębiej wnikał w teorie fizyczne i zadowoli się pięknymi animacjami komputerowymi. No cóż, panowie twórcy, ja dalej mam problem i mogę wymyśleć jeszcze więcej pytań…   

Jak widać z miny tego Pana walka z grawitacją do łatwych nie należy, szczególnie kiedy scenarzyści
nie chcą niczego ułatwić...

Trzeba jednak oddać twórcom, to co ich (mimo tych nieszczęsnych, niedopracowanych reguł działania i egzystencji wymyślonych światów), a mianowicie to, że Upside Down to bardzo ładny film. Wykreowane światy, mimo że dla mnie dalej bezsensowne, są piękne (kręcone w odcieniach błękitu i różu) i momentami zapierają dech w piersiach, bo kto idąc spać nie chciałby patrzeć przez okno na pięknie oświetlone miasto, które znajdowałoby się nad nim zamiast nieba (ja bym chciała, ale zapewne tylko przez jedną noc, potem chciałabym z powrotem gwieździste niebo). Dalej ciężko jest mi wymienić jakieś pozytywy, oprócz tego, że film wciąga, co jest zadziwiające przy takiej niekonsekwencji i luk w scenariuszu. Bo twórcy każą nam wierzyć, że bohaterowie są zakochani, wcale nie widzimy jak rozwija się to uczucie, ani żadnych wielkich gestów miłości, nawet małych ciężko się doszukać. Potem jednak nasz bohater chce sprawić, by z Eden mogli być razem. I cóż ten wątek jest najciekawszy – wątek próby przezwyciężenia tych nieszczęsnych praw fizyki. Wątek ten zajmuje ponad połowę filmu i w pewnym momencie zapomina się że Adam robi to z miłości, a bardziej że robi to z ciekawości i dlatego, że jest w stanie.

Czekająca na swojego ukochanego do tego ślicznie się uśmiechająca główna postać kobieca.
Mimo wszystko dalej czegoś brakuje, może energii?

Aktorstwo w filmie jak dla mnie było przeciętne. Prawda jest taka, że Jim Sturgess przebywa na ekranie dużo dłużej niż partnerująca mu Kirsten Dunst, ale jeśli mam być szczera to z takiej proporcji wielkości ról wcale nie byłam niezadowolona. Sturgess jest takim typem aktora, którego lubię, ot tak po prostu i nie ważne czy gra dobrze czy nie, to zdecydowanie mi nie przeszkadza. Rola w Upside Down, to na pewno nie jest rola jego życia, ale do najgorszych też bym jej nie zaliczyła. O Kirsten Dunst można dużo pisać, ale jej Eden była mdła i denerwująca. Dużo w tym winy scenariusza, bo postać do ciekawych raczej nie należy, ale wydaje mi się, że aktorka mogła spróbować sprawić by jej postać była bardziej zjadliwa, a tak na ekranie widać kolejną nudną postać kobiecą, która czeka na swojego rycerza na białym koniu i ładnie się uśmiecha.

Dalej nie wiem co myśleć o tym filmie, bo w praktyce czasu poświęconego na jego oglądanie nie zaliczyłabym do straconego, ale oczekiwałam chyba czegoś trochę innego. Polecam obejrzeć w jakiś leniwy wieczór, szczególnie na dużym ekranie, aby lepiej przyjrzeć się wykreowanym światom i przy okazji może odkryć jak to wszystko tam działało i podzielić się swoją wiedzą ze zirytowaną lekko autorką tego bloga.  

sobota, 16 lutego 2013

Czy ktoś na sali ma chusteczkę?, czyli wzruszające Lo Imposible (The Impossible)


Filmy oparte na faktach, to kategoria filmów, które lubię oglądać, ale które każdorazowo wywołują u mnie dreszcze. Chodzi o to, że gdy zaczyna się film i na czarnym ekranie najpierw pojawia się krótkie wprowadzenie, a następnie widnieje napis ‘Oparte na faktach’, albo ‘To wydarzyło się naprawdę’, to moje podejście do opowiadanej historii w bardzo niewielkim stopniu już starcie zmienia się. Może niewiele, ale zmienia się, bo przecież nie jest to wytwór wyobraźni scenarzystów, a historia, którą napisało życie. Najczęściej są to historie przerażające, mrożące krew w żyłach, ale w ostatecznym rozrachunku kończące się happy endem. I taka jest historia amerykańskiej rodziny, którą w świetnym stylu na ekran przeniósł Juan Antonio Bayona.

W 2004 roku Tajlandię nawiedziło tsunami i zaskoczyło mieszkańców tego kraju, turystów przebywających tam na wakacjach, zaś jego daleko idące skutki i dokonane spustoszenia zszokowały cały świat. Traf chciał, że pewna rodzina znalazła się w samym centrum tragicznych wydarzeń. Kiedy niczego niespodziewający się bohaterowie spędzali beztrosko czas w ośrodku wakacyjnym, ogromna fala uderzyła w Tajlandię i zmiotła wszystko co stanęło na jej drodze. Rodzina ta została brutalnie rozdzielona: ojciec znalazł dwójkę najmłodszych synów, zaś matka najstarszego syna. Niestety ani jedni, ani drudzy nie wiedzieli czy ich najbliżsi pozostali przy życiu. Teraz ich celem jest przetrwać i odnaleźć siebie nawzajem.

Cóż tu można dużo mówić, film ten jest typowym „wyciskaczem łez”, wielokrotnie ciężko było mi powstrzymać napływające do oczu łzy. Zapewne gdybym film oglądała w domu, w samotności to dosłownie płakałabym się jak bóbr. Czytałam wiele recenzji, w których wielu ma pretensje do tego, że w filmie nie pokazano jak z kataklizmem radzili sobie mieszkańcy Tajlandii. Zarzut ten, choć słuszny, jest trochę śmieszny, bo twórcy chcieli akurat opowiedzieć losy tej, konkretnej, amerykańskiej rodziny, gdyby zaczęli się zagłębiać w losy Tajlandczyków, to długość filmu z dwóch godzin wydłużyłaby się zapewne o kolejne dwie. O fabule nie mogę więcej napisać, bo mogłabym wtedy zepsuć zabawę tym, którzy filmu nie widzieli, ale mogę napisać o innych aspektach filmu. Na wyróżnienie zasługują zdjęcia i te lądu i te robione pod wodą. Moment kiedy widzimy nadciągającą falę, albo gdy mamy obraz ogromnej powierzchni terenu zalanego przez wodę, jednocześnie zachwycają, pokazują siłę żywiołu i wywołują dreszcze. Druga rzecz to muzyka. Dawno nie słyszałam tak świetnie dopasowanej muzyki i efektów dźwiękowych jak w Lo Imposible. Jeżeli nie wzruszył widza obrazek pokazywany na ekranie, to muzyka dokończy dzieła i wzruszy go do łez. Dźwięki płynącej wody, szum fal, działały mocniej na wyobraźnię niż zdjęcia, to samo tyczy się tego okropnego dźwięku (takie przeciągłe ‘piii’, które kojarzy mi się z dźwiękiem aparatury, gdy przestaje bić serce pacjenta), gdy któryś z bohaterów znajdował się oszołomiony pod wodą. Podobało mi się jak reżyser grał i tworzył nastrój ciszą, czasami przeraźliwą, a innym razem pełną pozytywnych emocji ciszą. 


    
Nominacja do Oscara jest dla Naomi Watts jak najbardziej zasłużona. Aktorka gra świetnie, na jej twarzy i przede wszystkim w jej oczach widać wszystkie emocje, od radości, po strach i przerażenie. Jest jednak scena kiedy bohaterka grana przez Watts znajduje się w wodzie, jest sama, zszokowana i wystraszona, aktorka gra tak przejmująco, że siedziałam z zapartym tchem, równie przerażona jak ona. Ewan McGregor pojawia się na ekranie zdecydowanie rzadziej, jego sceny nie są aż tak dramatyczne i wymagające, ale nie oznacza to, że jego występ nie zasługuje na wyróżnienie. Jako ojciec nieporzucający poszukiwań swoich najbliższych i zmuszony do dokonania wyboru, przed którym żadne z nas nie chciałoby stanąć, jest bardzo przekonywujący. Kiedy aktor przytłoczony tym wszystkim co go spotkało, siedzący z innymi poszkodowanymi, zaczyna płakać jak dziecko, myślę że wielu widzów w tym momencie również nie powstrzymało łez, ja szczerze mówiąc nie nadążałam z ich ocieraniem. Na wyróżnienie zasługują również młodzi aktorzy. Największą rolę miał aktor grający najstarszego syna i według mnie spisał się bardzo dobrze. Nie był sztuczny, miał swego rodzaju wyczucie danej sceny, sytuacji i emocji, które ma zagrać, co pozwoliło mu na bardzo przyzwoity występ.

Naomi Watts gra świetnie, tak samo młody aktor Tom Holland.

Abstrahując jednak od filmu nie mogę nie wspomnieć o kilku rzeczach, które nie dają mi spokoju. Niewiele już pamiętam z tych wszystkich reportaży, wiadomości i wszelkich informacji przekazywanych po tym jak tsunami nawiedziło Tajlandię, pamiętam że byłam w szoku i nie mogłam napatrzeć się na ogrom zniszczeń jakie niósł ze sobą żywioł wody. Ale oglądając film nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że nikt nie poinformował mieszkańców Tajlandii jak i turystów o nadchodzącym kataklizmie. Biorąc pod uwagę to, że gdy do Stanów Zjednoczonych zbliża się jakiś huragan meteorolodzy ostrzegają o tym na ponad tydzień przed tym jak ów huragan ma uderzyć, to ciągle dla mnie dziwne jest to, że nikt nie ostrzegał o zbliżającej się fali. Druga przerażająca rzecz to ta, jak słabo na taką ewentualność przygotowana była Tajlandia, a dokładniej mówiąc szpitale. Rozumiem, że było bardzo dużo rannych, poszkodowanych, a szpitale można było policzyć na palcach u jednej ręki, co za tym idzie liczba lekarzy, pielęgniarek i personelu szpitala ogólnie było zdecydowanie zbyt mała, ale organizacja pracy szpitala, sam wygląd szpitala (sala operacyjna była przerażająca) oraz poziom warunków sanitarnych wołały o pomstę do nieba. To, że bohaterowie chodzili cały czas w tych brudnych, przepoconych ubraniach, a co tam ubrania, cały czas chodzili brudni, nie mieli bardzo gdzie się umyć (w szpitalu nie było takiej możliwości), to jest katastrofa. Człowiek mógł się ucieszyć, że przeżył katastrofę z lekkimi obrażeniami, ale mógł umrzeć próbując je wyleczyć, tutaj dosłownie brakuje słów. Równie przerażające co tsunami i jej pozostałości jest to jak ludzie zachowują się w obliczu takiej katastrofy, jak nie pomogą drugiemu, jakimi egoistami się stają. Wiem, że to mocne słowa, może nie powinnam ich napisać, ale pewna scena, a dokładniej zachowanie jednego mężczyzny niezwykle mnie oburzyło i to zapewne nie tylko mnie.

Chyba jury wszelkich festiwali nie przepada za Ewanem McGregorem, a szkoda bo
to była dobra rola i przede wszystkim dobrze zagrana.

Lo Imposible reklamowane na plakatach jako film ‘zasługujący na największe nagrody’, to bardzo dobry film, świetnie grający na emocjach widza, ale jednak zostający trochę w tyle w wyścigach po nagrody. Naomi Watts zdecydowanie zasłużyła na nominację do Oscara, ale wątpię, że statuetka powędruje w jej ręce. Żałuję, że Ewan McGregor nie dostał żadnej nominacji, według mnie również na takową zasłużył. Film zdecydowanie polecam, ale radzę zaopatrzyć się w chusteczki.  



czwartek, 14 lutego 2013

Najbardziej romantyczne sceny filmowe

Dziś to jakże cudowne święto Walentynki, święto z piękną ideą, które coraz bardziej kojarzy się z obrzydliwym kiczem. Gdy wchodzę do sklepów i widzę wszędzie serduszka i inne walentynkowe duperele to od razu dostaję jakichś dziwnych dreszczy. No cóż, nie wszystko jest dla wszystkich. Moja niechęć do całej tej walentynkowej otoczki nie ma na szczęście wpływu na podejście do komedii romantycznych i filmów o miłości ogólnie. Bo lubię oglądać zakochanych ludzi, którzy robią strasznie dziwne rzeczy z powodu zbyt dużego poziomu wydzielanych endorfin. Właśnie z tego powodu postanowiłam sporządzić listę moich ulubionych, romantycznych scen. Nie chciałam wymieniać filmów, tylko sceny, bo czasami gdy jest mi smutno, to nie oglądam całego filmu, a odtwarzam właśnie te poszczególne sceny, od których bije ten dziwny, lekko romantyczny optymizm. Oczywiście lista jest do bólu subiektywna i zapewne wielce niekompletna, więc miło by mi było, gdyby ktoś dorzucił jeszcze jakieś propozycje.

Bridget Jones Diary
Wiem, że niektórzy nie przepadają za tym filmem, ale ja go uwielbiam. Colin Firth w świątecznym sweterku z reniferem, to gwarancja poprawy nastroju. Mimo, że moją ulubioną sceną z filmu jest scena bójki między Darcym, a Markiem (gdzie panowie dość mocno przekonują się, że bójka, a w szczególności przelatywanie przez witrynę sklepową w rzeczywistości, a w filmie akcji to zupełnie co innego), to uwielbiam scenę kiedy Bridget biegnie za Markiem, bo myśli że ten nie chce jej już dłużej znać, po tym jak przeczytał jej pamiętnik. Ubieranie się w pośpiechu, brak spodni/spódnicy i płaszcza (przecież jest zima) i miny starszych pań, to scena, którą mogę oglądać w kółko i która nigdy mi się nie nudzi (zapomniałabym o piosence ‘No mountain high enough’ idealnie pasującej do sytuacji).

Love actually
Scena romantyczna nie zawsze musi mieć swój happy end. Scena kiedy bohater w końcu decyduje się wyznać miłość swojej ukochanej, chociaż wie, że nie mogą być razem, bo ona jest żoną jego najlepszego przyjaciela, to chyba jedna z najsmutniejszych, romantycznych scen w historii kinematografii. Do tego sam pomysł wyznania miłości (pisząc je na kartkach), był niezwykle prosty, ale jaki romantyczny, a przede wszystkim bardzo filmowy.




Because I said so
To nie jest dobry film, to bardzo średnia komedia romantyczna, ale kiedy pierwszy raz ją oglądałam bardzo dobrze się bawiłam, a trochę punktów dostała po tym, jak zorientowałam się po latach, że tego miłego gościa grał Gabriel Macht, czyli Harvey Specter. W filmie główna bohaterka spotyka się z dwoma facetami jednocześnie: jednym którego wybrała jej matka (chociaż bohaterka nie jest tego świadoma) i drugim (Gabriel Macht), którego poznała bardziej lub mniej przypadkowo. Nasza bohaterka ma gorszy dzień (była na randce z tym pierwszym i stłukła wartościową wazę, za co on zrobił jej awanturę), ale spotyka się z bohaterem granym przez Machta. Jak to w filmach bywa, tutaj też bohaterka coś tłucze, ale reakcja mężczyzny jest zupełnie inna. Mówi jej by się nie przejmowała i rysuje jej serduszko na ręce. Nic dodać, nic ująć.

Creazy, Stupid, Love
Bardzo lubię ten film, a przede wszystkim scenę, kiedy postać grana przez Emmę Stonę wchodzi do pubu cala przemoczona i rzuca się w ramiona ‘ciacha z baru’ (Ryan Gosling). Potem para udaje się do niego i mają spędzić ze sobą nocą. Scena, która trwa jakieś 10 minut jest świetna, zaś Gosling i Stone są przeuroczy, on jako rasowy podrywacz, który chyba pierwszy raz jest zakłopotany i ona, która pierwszy raz w życiu robi coś zwariowanego.



Breakfast at Tiffany’s
Skoro ostatnio oglądam filmy z Audrey Hepburn, to w zestawieniu musiała się znaleźć jakaś scena z jej filmu. Padło na Śniadanie u Tiffany’ego. Bohaterowie postanawiają, że przez jeden dzień będą robić rzeczy, których wcześniej nigdy nie robili. Jedną z tych rzeczy miała być kradzież. Bohaterowie wchodzą do sklepu przypominającego te ‘wszystko za X zł’ i próbują coś ukraść. Scena jest niezwykle zabawna i bardzo dobrze zagrana. Może nie jest jakoś bardzo romantyczna, ale widać, że ‘coś wisi w powietrzu’.

My Blueberry nights
Miałam jakieś trzy podejścia do tego filmu zanim obejrzałam go w całości, co najśmieszniejsze za trzecim razem byłam nim niezwykle oczarowana i nie mogłam zrozumieć dlaczego wcześniej mnie nudził. Moja ulubiona scena z tego filmu to ta, w której bohaterka grana przez Norah Jones wraca do Nowego Jorku i odwiedza swojego dawnego znajomego (Jude Lawa), do którego ciągle pisała listy, a który cały czas czekał na nią z jagodowym ciastem.



Blue Valentine
Film ten wywarł na mnie bardzo duże wrażenie, może dlatego, że nic nie udawał, pokazywał miłość taką, jaka jest naprawdę, a nie w komediach romantycznych. Scena, która jest niezwykle urocza i romantyczna, to scena kiedy postać grana przez Ryana Goslinga gra na ukulele, a bohaterka grana przez Michelle Williams tańczy swój improwizowany taniec.

The Amazing Spider-man
Lubię tę nową odsłonę przygód Spider-mana zdecydowanie bardziej niż poprzednie w reżyserii Sama Raimiego. Może to ze względu na zmianę głównej postaci kobiecej, bo Gwen Stacy w wykonaniu Emmy Stone jest dużo bardziej przekonywująca niż Mary-Jane wykreowana przez Kirsten Dunst. Zaś scena, o którą mi chodzi, to scena kiedy Peter próbuje zaprosić Gwen na randkę. Oboje zachowują się tak uroczo, że przez całą scenę nie sposób powstrzymać się od głupich uśmiechów.




Notebook
Na liście oczywiście nie mogło zabraknąć Pamiętnika. W filmie jest bardzo dużo romantycznych scen, ale ja najbardziej lubię dwie. Pierwsza kiedy Noah (Ryan Gosling) wspina się po Diabelskim Młynie, by zaprosić Allie (Rachel McAdams) na randkę, a druga kiedy wracają z owej randki i tańczą na ulicy, a potem leżą na skrzyżowaniu.

Tata do pary
A na koniec film nieanglojęzyczny i ogólnie mało romantyczny. Głównym jego tematem jest bardziej miłość ojcowska, mimo to znalazło się miejsce na trochę romantyzmu i to romantyzmu w barze. Ukochana głównego bohatera wybacza mu i mają się spotkać… w pubie, bohater nie ma jednak z kim zostawić córki (dziesięciolatki bodajże) i zabiera ją ze sobą. Scena godzenia jest zabawna, a Til Schweiger i grająca jego córkę młoda aktorka przeuroczy.      

wtorek, 12 lutego 2013

Funny Face, czyli Fred Astaire, a potem długo, długo nic…


Kontynuując moją przygodę z filmami z Audrey Hepburn natknęłam się na kolejny musical. Funny Face to broadwayowski musical będący na afiszu w drugiej połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku. Filmowa jego wersja mocno odbiega od oryginału, a w praktyce wykorzystuje z niego tylko cztery piosenki, zaś swoją fabułę bardziej wzoruje na innym broadwayowskim musicalu - Wedding Bells. Co mnie zaciekawiło, piosenki do musicalu zostały napisane przez George’a Gershwina. Film jakoś niespecjalnie podbił moje serce, bo i fanką akurat takiej koncepcji musicalu nie jestem, mimo to bardzo przyjemnie się go oglądało i słuchało, przede wszystkim Freda Astaire’a.

Film opowiada historię Jo Stockton, młodej dziewczyny pracującej w księgarni oraz pałającej miłością do filozofii, a w szczególności do empatializmu. Życie Jo zostaje brutalnie zakłócone przez pracowników pisma modowego, którzy niezapowiedziani wpadają do księgarni, w której pracuje Jo i urządzają tam sesję zdjęciową. Wszystko to było pomysłem fotografa Dicka Avery’ego, który chciał by fotografowana modelka wyglądała mądrzej, a półki pełne książek miały jej w tym pomóc. Ekipa zdjęciowa zostawia za sobą ogromny bałagan oraz fotografa, który czując się winny za wyrządzone szkody chce pomóc dziewczynie w sprzątaniu. Przy okazji Dick dostrzega w Jo coś więcej niż zabawną buzię, widzi w niej potencjalną modelkę, idealną by reprezentować pismo i by stać się twarzą nowej linii ubrań znanego projektanta. Mimo niechęci do zawodu modelki i mody ogólnie, Jo postanawia skorzystać z zaproponowanej jej oferty i wyjeżdża na sesję zdjęciową i pokaz mody do Paryża. Bo kto nie chciałby polecieć do Paryża? Na pewno nie młoda filozofka, której mistrz będzie w tym czasie rezydował tej stolicy sztuki i mody.

Dziewczyna z księgarni też może zostać modelką, mimo swojej zabawnej buzi...

Historia opowiedziana w filmie jest bardzo prosta i bardzo przewidywalna, ale mimo to nie nudzi. Może momentami irytować, bo bohaterowie czasami zachowują się w sposób irracjonalny, ale na pewno nie nudzi. W filmie zachwycają przede wszystkim dwie rzeczy, a w praktyce jedna rzecz i jedna osoba. Zacznijmy od rzeczy, a mianowicie zdjęć Paryża. Miasto jest ukazane najpierw z perspektywy turystycznej. Mamy śliczne kadry najbardziej znanych zabytków Paryża, na czele z Wieżą Eiffla, katedrą Notre Dame i dzielnicą Mortmart. Potem miasto jest bardziej ukazane z perspektywy fotografa szukającego ciekawego tła dla swoich zdjęć. Mamy wtedy ukazane wnętrze bodajże Opery Paryskiej, znane ulice oraz scenerie bardziej przyziemne, można by rzec intymne, jak mały kościół stojący na uboczu przy rzece. W każdej takiej scenerii Jo ma odgrywać kogoś innego, a Dick szczegółowo opowiada jej historię bohaterki, w którą ma się wcielić. Początkowo pozowanie jest dla dziewczyny niezwykle trudne i męczące, potem zaś staje się świetną zabawą. Zmienia się również w bardzo niewielkim stopniu jej podejście do zawodu modelki, fotografa mody czy naczelnej modowego magazynu, nabiera wobec nich odrobiny szacunku. Jeżeli już piszę o postaci Jo, to nie dawała mi spokoju myśl, że taka intelektualistka, filozofka jak ona, ma problem z odnalezieniem się w społeczeństwie, jest bardzo naiwna, a na dodatek momentami zachowuje się jak rozpuszczone dziecko, które nie docenia szans jakie podsuwa jej pod nos życie. Jeżeli o to chodzi, z jej postacią jest się ciężko utożsamić, czy obdarzyć większą sympatią, przynajmniej ja miałam z tym kłopot. Dużo bardziej przypadła mi do gustu postać naczelnej modowego magazynu, która była czasami wredna, potrafiła mówić to co myśli i nie zważała na to czy może kogoś urazić, ale przynajmniej była zdecydowana w swoim działaniu, a kiedy wymagała tego sytuacja pokazywała swoją drugą stronę, tę bardziej sympatyczną.  

To pierwszy film z Hepburn, który oglądałam, w którym to nie ona przyćmiła wszystkich,
a sama została przyćmiona.

Wspomniałam, że w filmie zachwyca jedna rzecz i jedna osoba, przejdźmy więc do osoby. Wiedziałam, że Fred Astaire był genialnym aktorem, tancerzem i śpiewakiem w jednym, ale wiedzieć, to znaczy ślepo podążać za opinią publiczną, a przekonać się na własne oczy i uszy to zupełnie coś innego. Astaire kradnie każdą scenę, nawet wtedy gdy mówi tylko jedno zdanie, a co dopiero gdy otwiera usta by śpiewać, albo tańczyć. Głos aktora ma tak cudowną barwę i jest tak mocny, że przy zbiorowych numerach inne głosy giną w tle. Mogłabym się bardzo długo rozwodzić nad tym, jak bardzo aktor podobał mi się w tym filmie, ale po co, skoro wszyscy wiedzą, że Astaire świetnym aktorem był.

Jeżeli chodzi o formę musicalu, to działa ona na tej samej zasadzie co w My Fair Lady, czyli musical nie jest cały śpiewany, tylko mamy mówione dialogi i w pewnym momencie ni z tego ni z owego wszyscy zaczynają śpiewać. Za tą konwencją musicalu niezbyt przepadam, przynajmniej tutaj wypadała ona średnio, a najlepszym tego dowodem jest to, że po obejrzeniu filmu żadna piosenka nie została mi w głowie. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, bym po obejrzeniu musicalu nie chodziła i nie nuciła jakiejś melodii, próbując przypomnieć sobie jej słowa. Po Funny Face jest dosłownie pustka, nie potrafię z pamięci zanucić, nawet bardzo nieudolnie, żadnej melodii. Albo świadczy to o moim marnym guście muzycznym, guście do piosenek z musicali, albo po prostu piosenki te świetnie sprawdziły się w filmie, ale zupełnie nie dają rady samodzielnie. Za to jeżeli o chodzi o inne elementy musicalowe, to choreografie były naprawdę dobre i zupełnie nie przeszkadzały, chociaż momentami mogły dodawać sytuacji śmieszności.

Funny Face to dobry film, który łączy trochę dramatu z elementami komedii romantycznej, a wszystkiemu temu uroku dodaje Paryż, który wyłania się z tła. Niestety jako musical, film ten mnie do siebie nie przekonał, a piosenki nie zapadły w pamięć. Warto jednak zobaczyć Funny Face przede wszystkim dla Freda Astaire’a i całkiem udanej roli Audrey Hepburn. Jeżeli jednak ktoś spodziewa się wspaniałego kina, albo musicalu to może się rozczarować.
  

poniedziałek, 11 lutego 2013

Roman Holiday, czyli inspiracja twórców na przestrzeni kilkudziesięciu lat


Zastanawiałam się czy pisać o filmie, który wszyscy znają i zapewne uwielbiają, bo czego w tym filmie nie lubić. Jest świetna obsada, dobre aktorstwo, śmieszna, prosta historia, a w tle mamy Rzym. Ale stwierdziłam, że raczej nikomu nie zaszkodzi, a na pewno nie mi, napisanie słów kilku o filmie, który szczerze mówiąc nie wiem dlaczego stał się inspiracją dla scenarzystów, reżyserów, autorów książek czy artystów reprezentujących inne gatunki sztuki szeroko pojętej. Bo nie ma w tym filmie ani nic odkrywczego, ani niezwykłego co wywołałoby chęć śpiewania peanów na cześć tej zabawnej i w dużym stopniu romantycznej historii. Ot przyjemne, rozrywkowe kino i tyle. Dlatego postanowiłam napisać ten wpis, by znaleźć te zalety filmu, które sprawiły, że wielu twórców zapożyczyło kilka scen z tego filmu, albo w całości wzorowało na nim historię swojego filmu.

Rzymskie wakacje opowiadają historię księżniczki Anny, która jest zmęczona swoimi książęcymi obowiązkami. Ciągłe audiencje, wypowiadanie się w trudnych kwestiach czy to ekonomicznych czy społecznych jest wyczerpujące dla osoby starszej, a co dopiero dla młodej dziewczyny. Przestrzeganie etykiety, piękne prezentowanie się i bycie życzliwym dla każdego, też nie należy do zadań łatwych. Wszystko to sprowadza księżniczkę to podjęcia radykalnych kroków – ucieczki na jeden dzień ze swojej szklanej kuli. Akurat tak się składa, że księżniczka przebywa w Rzymie, a jakie miasto może być lepsze na zrobienie sobie w nim wakacji niż Rzym? Podczas swojej wycieczki po Rzymie Anna spotyka amerykańskiego dziennikarza, który próbując zdobyć temat na artykuł udaje jej przyjaciela i spędza z nią cały dzień. Mężczyzna nie podejrzewa jednak, że jego plany zyskania sławy w dziennikarskim świecie legną w gruzach kiedy bliżej pozna księżniczkę.

Film ogląda się niezwykle przyjemnie, zaś zdjęcia Rzymu są naprawdę przepiękne, nawet w odcieniach szarości. Główna bohaterka odwiedza wszystkie bardziej znane zabytki Rzymu, spaceruje przy fontannie di Trevi, je lody na Schodach Hiszpańskich, pije szampana w kawiarni, siedząc przy stoliku zaraz przy ulicy, tak by móc podziwiać spacerujących Włochów i szykowne Włoszki. Jeździ na skuterze, można by rzec we włoskim stylu, czyli nie przestrzegając żadnych przepisów drogowych i przez większość czasu jadąc pod prąd. Wszystko to składa się w bardzo ładny obrazek, bardzo naiwny również, bo i historia sama w sobie jest bardzo naiwna. Gdy księżniczka ucieka z pałacu, wszystko układa się tak jakby tego chciała, zaś śpiącą przy Koloseum znajduje ją dziennikarz amerykański, który jest przejęty losem dziewczyny, mimo że jeszcze wtedy nie ma pojęcia o jej tytule szlacheckim. Możemy więc uznać, iż jest człowiekiem prawym, zdolnym do bezinteresownej pomocy. Tak zaczyna się ich znajomość, która zaprowadzi ich… Nie powinnam zdradzać więcej fabuły, bo może jednak jest ktoś kto filmu nie widział i komu mogłabym zniszczyć dobrą zabawę zdradzając, co będzie dalej.

Cóż bycie księżniczką nie jest łatwe, tyle zajęć, balów, pięknych sukien... To może znudzić
do tego stopnia by uciec i przeżyć przygodę życia w Rzymie.

Audrey Hepburn za rolę księżniczki Anny została nagrodzona Oscarem i teraz widać, jak kino poszło do przodu, bo za tę rolę teraz zapewne nie dostałaby nawet nominacji, mimo iż uważam, że zagrała bardzo dobrze. Księżniczka jest dziewczyną niezwykle naiwną i ta naiwność była dla mnie na początku wręcz przerażająca. Dopiero później gdy przyzwyczaiłam się do koncepcji tej postaci, zaczęło mnie to wszystko bawić. Bo księżniczka jest osobą urodzoną w czepku i patrzącą na świat przez różowe okulary. Wszystkie złośliwości ją omijają, mimo ogromnej naiwności nikt jej nie wykorzystał, wręcz przeciwnie to jej założenie, iż wszyscy są dobrzy i uczynni zmieniało postawę ludzi, którzy chcieli w jakiś sposób ją skrzywdzić. Partnerem Audrey Hepburn w filmie był Gregory Peck, który w roli amerykańskiego dziennikarza, który utknął w Rzymie, trochę wbrew swojej woli, jest czarujący i zabawny, mimo iż z początku wydawał się niemiły i arogancki. Dwójka głównych bohaterów błyszczy na ekranie i daje widzowi to jakże przyjemne uczucie beztroski i odprężenia, można się momentami poczuć jak na rzymskich wakacjach.

Genialna para na ekranie: Gregory Peck i Audrey Hepburn.

Film mi się bardzo podobał, bo czasami trzeba obejrzeć coś lekkiego i zabawnego, Dalej jednak nie potrafię zrozumieć fenomenu tego filmu, a w szczególności tego zamiłowania twórców do zapożyczania z niego scen, scen które wcale nie są jakieś fenomenalne, albo do pisania bohaterek na wzór księżniczki Anny, czy lubujących się w tym filmie. Po prostu nie wiem jak można znowu pisać postać tak strasznie naiwną i pozbawioną realizmu co główna bohaterka Rzymskich wakacji. Jedna księżniczka Anna, jak na mój gust, w kinematografii w zupełności wystarczy. Wątek romantyczny jest i owszem dość udany, ale też chyba nie na tyle by go kopiować, czy na nim się wzorować. Może nie dostrzegłam tych wszystkich cudowności w Rzymskich wakacjach jakie ujrzeli inni i chcieli przemycić do swoich filmów, ale mimo to śmiesznie było zobaczyć sceny, które już się gdzieś kiedyś widziało, w filmach nakręconych ponad czterdzieści lat po filmie Williama Wylera.

Zapewne większość osób film widziała, ale jeżeli nie to zdecydowanie polecam obejrzeć. Bo mimo mojego narzekania i niezrozumienia dlaczego film stał się taką inspiracją dla innych twórców, to dalej uważam, że Rzymskie wakacje są filmem bardzo dobrymi i zasługują na uwagę. Zapewne czas poświęcony na ich obejrzenie nie będzie czasem straconym.    

niedziela, 10 lutego 2013

Silver Linings Playbook, czyli bardzo pozytywnie ale nie do końca oscarowo


Od samego początku miałam problem z tym filmem, najpierw gdy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun, wzruszyłam tylko ramionami i nawet nie kwapiłam się do zapamiętania tytułu, ale potem wszyscy zaczęli mi wmawiać, że ten film jest cudowny. Mówiąc wszyscy, mam tu na myśli krytyków, jury wszelkich filmowych festiwali, a na dodatek również widzowie za oceanem poszli za ich zdaniem i tłumnie zawitali do kin. Pełna irytacji obejrzałam jeszcze raz zwiastun i dalej nie czułam tego, co ci wszyscy ludzie, wręcz przeciwnie, zaczęłam się zastanawiać co się może podobać w kolejnym filmie o tańcu i to jeszcze takim ‘tańcu połamańcu’, bo do zawodowstwa bardzo daleka droga. Potem były Złote Globy i nominacje do Oscarów i stwierdziłam, że z moim gustem jest coś mocno nie tak i jak to zazwyczaj bywa docenię coś ‘dobrego’ po długim czasie zwlekania z odkryciem tego. Tak było w przypadku wielu filmów, tak też było w przypadku Pottera (książki), ale stwierdziłam że tym razem tak nie będzie. Mimo niechęci do Silver Linings Playbook (jak ludzie zachwalają, to zazwyczaj przeczekuję tę falę entuzjazmu i potem złoszczę się, że jestem aż tak uparta) stwierdziłam, że tym razem nie będę czekać, podejdę do filmu obiektywnie, zapomnę o zachwytach pod adresem tej produkcji i po prostu sama wyrobię sobie ocenę. Okazuje się, że film jest dobry, nawet bardzo dobry, ale dalej nie rozumiem tylu nominacji do Oscarów i nikt mnie nie przekona, że aktorom należały się nominacje we wszystkich aktorskich kategoriach, bo po prostu na ekranie tego nie widziałam.

Silver Linings Playbook opowiada historię Pata Solitano, byłego nauczyciela, który zostaje wypuszczony ze szpitala psychiatrycznego po 8-miesięcznym przymusowym pobycie. Pat trafił tam za brutalne pobicie kochanka swojej żony. Mężczyzna stara się wrócić do normalnego życia, próbuje nauczyć się żyć z chorobą dwubiegunową i przede wszystkim pragnie odzyskać swoją żonę. W rekonwalescencji pomagają mu rodzice, którzy tolerują wszelkie wybuchy i dziwne zachowania syna. Pewnego dnia, na kolacji u przyjaciela, Pat poznaje młodą dziewczynę Tiffany, która jak się okazuje również ma problemy ze zdrowiem psychicznym. Po śmierci męża, Tiffany przeżyła załamanie nerwowe, wpadła w depresję, co w rezultacie zaowocowało jej zwolnieniem z pracy. Pat i Tiffany zaprzyjaźniają się i zawierają swego rodzaju układ, który ma pomóc im obojgu w osiągnięciu swoich celów.



Film nastraja niezwykle pozytywnie. Jest bardzo lekki, świetnie wyważony i znakomicie łączy wątki dramatyczne z komediowymi czy romantycznymi. Widz nie ma trudności z polubieniem wszystkich bohaterów, nawet Tiffany, która nie jest typem osoby czy postaci, którą od razu lubimy, bardzo szybko zaskarbia sobie naszą sympatię. Co mi się podobało, to bardzo przyjemnie jest obejrzeć film, który nie opowiada losów wybitnego człowieka mającego wpływ na losy świata czy jego wygląd w czasach współczesnych, albo kobiety z misją, albo przywódcy religijnego czy jeszcze kogoś ważnego. Silver Linings Playbook opowiada losy ludzi zwykłych, zamieszkujących przedmieścia Filadelfii, kibicujących swojej ulubionej footballowej  drużynie, ludzi, którzy próbują żyć szczęśliwie, nie mając żadnych wygórowanych pragnień. Wydaje mi się, że właśnie tą prostotą tematu, film ten wyróżnia się spośród ostatnio nakręconych i nominowanych do największych nagród filmów. Nikt tutaj do nikogo nie strzela, nie przeżywa kataklizmu czy nie ratuje świata przed terrorystami, ale w bardzo swobodny, ciekawy, a przede wszystkim często zabawny sposób twórcy przedstawiają nam historię zwykłych ludzi z problemami materialnymi czy zdrowotnymi. Moim ulubionym wątkiem był wątek oglądania meczów i wszystkich tych śmiesznych przesądów oraz dziwnych rytuałów odprawianych w domu mających pomóc zawodnikom na boisku. Przypomniało mi się wtedy jak cała Polska dmuchała Małyszowi pod narty żeby leciał jak najdalej. Jak widać co kraj to obyczaj. Wątkiem zaś, który średnio pasował do całości był wątek tańca. Nie był to wątek tańca rodem tych ze Step Up, Honey czy Street Dance, bo i aktorzy widać, że jakoś niespecjalnie przyłożyli się do tańca, bo i nie o to tu chodziło, ale idea tańca, jako pomocy w zmianie życia została tutaj wciągnięta. Mimo mojego początkowego kręcenia nosem na ten wątek, w ostateczności nie przeszkadzał mi on, a wręcz przeciwnie wniósł wiele komediowych scen i w jakimś stopniu, a nawet w dużym stopniu, wyśmiewał się z tych wszystkich pseudo poważnych filmów o tańcu, gdzie taniec ratuje i nadaje sens czyjemuś życiu.

Kibicowanie przybiera czasami dziwne formy, ale lepsze takie niż pójście na stadion z kijem baseballowym.

Wydaje mi się, że kręcenie filmów o osobach chorych psychicznie, to takie stąpanie po bardzo cienkiej linii i często bardzo łatwo jest przekroczyć granicę dobrego smaku. Bo kiedy pokazujemy widzowi psychopatę czy mordercę, to nawet jeżeli postać jest zbyt przerysowana, to często działa to nawet na bonus. Zupełnie inaczej sytuacja ma się kiedy w filmie ma zostać ukazana osoba chora psychicznie, osoba, która nie jest bardzo poważnie chora, na tyle by musieć przebywać w szpitalu psychiatrycznym, ale osoba, która stara się żyć normalnie. Wtedy trzeba uważać żeby nie przesadzić, żeby bohater nie był wariatem, czy świrem okładającym pięściami wszystkich dookoła i wykrzykującym w twarz ludziom na ulicy sprośne teksty, a osobą chorą. W Silver Linings Playbook twórcy momentami wręcz balansują na krawędzi, ale każdorazowo wychodzą cało z opresji. Bo oboje i Pat i Tiffany, a jak mam być szczera to rodzice Pata też się zaliczają do tego grona, mają problemy mniejsze lub większe z psychiką, ale wszystko to jest ukazane jako zabawne, a nie prześmiewcze, czy chcące kogoś urazić. Zresztą kto uważa, że jest od początku do końca normalny niech podniesie rękę, wątpię że ukaże się las rąk...

Dużą zaletą filmu są zabawne, często sarkastyczne dialogi.

Film jest tak skonstruowany, że daje aktorom duże pole do popisu, do wykazania się umiejętnościami i grania scen dramatycznych i komediowych. Trzeba przyznać, że wszyscy wywiązują się z powierzonych im zadań wręcz koncertowo. Robert de Niro błyszczy i widać, że rola ojca Pata mu niezwykle pasowała. Gdy pojawia się na ekranie od razu ściąga w swoją stronę uwagę widza, a we mnie wywołał swego rodzaju sentyment, bo takiego de Niro lubię i chcę oglądać na ekranie. Jacki Weaver, którą szczerze mówiąc, niezbyt kojarzę z innych produkcji, w roli pani Solitano jest urocza i świetnie zagrała partie komediowe. Jeżeli chodzi o głównych aktorów, duet Bradley Cooper i Jennifer Lawrence, oboje zagrali chyba najlepiej jak potrafili, a przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Zresztą lubię takie filmy/role, które przekonują mnie do danego aktora i to właśnie rolą Pata Cooper przekonał mnie do siebie. Nie lubiłam go, albo to za mocne określenie, prędzej nie przepadałam za nim, bo i nie cierpię, tu słowo jest odpowiednie, wręcz wywołują u mnie mdłości filmy takie jak Kac Vegas, a tylko z tego kojarzyłam Coopera przed Silver Linings Playbook. Jak się okazało aktor potrafi grać i zdecydowanie nadaje się do filmów bardziej ambitnych niż te głupkowate komedie, które za nic nie trafiają w moje poczucie humoru. Cooper zagrał dobrze, ale chyba nie zasłużył na Oscara, to samo Lawrence. Jej postać jest bardzo wyrazista, głośna, zdecydowana w działaniu, ale pod tą tarczą kryje się bardzo wrażliwa i samotna dziewczyna. Lawrence to wszystko świetnie zagrała i była przekonująca, ale chyba nie jest to aż tak wybitna i świetnie zagrana rola, by dać za nią młodej aktorce Oscara.

To jedyna scena z trailera, którą zapamiętałam, a która w filmie rozbawiła mnie do łez. 

Silver Linings Playbook to film bardzo dobry, z ciekawym, mimo swojej prostoty, scenariuszem, który jednak cały czas mam wrażenie, że na największe laury nie zasłużył. Bardzo dobrze bawiłam się na nim w kinie, ale nie byłam nim, ani żadną kreacją aktorską tak zachwycona żebym nie mogła przestać wyrażać na głos swoich zachwytów czy uwag. Nie wzbudził on we mnie aż tylu pozytywnych emocji, ale na pewno przekonał mnie do siebie i utwierdził w przekonaniu, że te dobre recenzje i góra nominacji nie są przypadkowe, a przede wszystkim, że z moim gustem filmowym nie jest jeszcze tak źle.

A na koniec nie mogę nie wspomnieć o starszym Panu w kinie, który bez skrępowania, na głos wyrażał swoje zachwyty nad biustem Jennifer Lawrence oraz zdegustowanie jej makijażem oczu, a potem prowadził dialog z towarzyszką na temat schizofrenii i choroby dwubiegunowej. Chciałabym bardzo serdecznie Pana pozdrowić, bez Pana ten seans nie byłby tak interesujący.

piątek, 8 lutego 2013

We are infinite, czyli The Perks of being a Wallflower


Są filmy, które wzruszają, są również te, potocznie zwane ‘wyciskaczami łez’. Dla mnie istnieje jeszcze jedna kategoria - kategoria filmów, na których się rozklejam, oglądając film w pewnej chwili orientuję się, że siedzę i płaczę, mimo że na ekranie wcale nikt nie umiera, ani nie mówi nic co mogłoby wywołać u każdego widza łzy. Po prostu dana scena, a najczęściej przedstawione w filmie wydarzenia, rozwiązanie jakiegoś problemu/tajemnicy sprawia, że w jakiś dziwny i pokrętny sposób tak utożsamiam się z bohaterem, albo odczuwam tak ogromną empatię, że nie nadążam z ocieraniem łez – całkowicie się rozklejam. Mimo iż często się wzruszam na filmach, uronię jedną, góra dwie łzy, to muszę przyznać, że rozklejam się bardzo rzadko. Ostatnio przydarzyło mi się to oglądając The Angels take Manhattan (to jest naprawdę smutny odcinek Doctora), potem Służące, a moją listę kończy film The Perks of being a Wallflower. Tu powinnam wspomnieć, że książki nie czytałam, a na film nie czekałam, dlatego byłam w ogromnym szoku gdy historia Charliego tak mnie wciągnęła, a przede wszystkim do jakiego stanu mnie doprowadziła.   

Charlie to nastolatek z problemami. Zapytacie kto ich nie ma w tym wieku, albo kto uważa, że ich nie ma. Charlie jednak zmaga się z demonami z przeszłości, których sam do końca nie jest świadomy, dlatego próbuje je zagłuszyć, a gdyby tego było mało to jego najlepszy przyjaciel zastrzelił się. Mimo wszystkich przeciwności losu, Charlie stara się być normalnym nastolatkiem – pierwszoroczniakiem w liceum. Dla Charliego jest to nie lada wyzwanie, zresztą dla kogo nie jest – nowa szkoła, nowi znajomi, nowi nauczyciele, zazwyczaj gdy jest za dużo rzeczy ‘nowych’, wszystko staje się lekko przerażające. Aby lepiej radzić sobie ze swoimi problemami Charlie pisze listy do ‘przyjaciela’, w których opowiada o tym co go danego dnia spotkało, co się wydarzyło w szkole. Upływa trochę czasu zanim samotnik i introwertyk Charlie znajduje swoje miejsce w licealnej hierarchii, a przede wszystkim znajduje przyjaciół, którzy zmieniają jego życie.

Czasami ludzie pragną być niewidzialni, ale chyba częściej chcą by w końcu ktoś ich zauważył.

Film głównie skupia się na poszukiwaniu własnego miejsca w świecie, w rodzinie, w szkole. Główny bohater musi odnaleźć się w nowej szkole, wśród nowych ludzi, ale także nauczyć się egzystować obok tych, których zna i za którymi nie przepada z wzajemnością. Nie jest to łatwe kiedy jest się bardzo dobrym uczniem, a przy tym introwertykiem, który dusi wszystko w sobie, a to sprawia, że zawieranie nowych znajomości  wcale nie jest rzeczą łatwą. Charlie jednak, bardzo powoli i w sposób bardzo niezdarny zyskuje sympatię dwójki nastolatków z ostatniej klasy. Widać, że chłopak jest nimi wręcz oczarowany i łaknie ich towarzystwa, a to dlatego że też chce być przez kogoś akceptowany takim jakim jest. Bo ta dwójka, przyrodnie rodzeństwo jak się później okazuje, zna i  toleruje wszystkie swoje wady. Oni się odnaleźli, a kiedy Charlie ich odnalazł po raz pierwszy poczuł, że znalazł miejsce do którego przynależy. Wydawać się to może błahe i naiwne, ale jak ktoś kiedyś mi powiedział, zapewne nieudolnie cytując kogoś mądrego, przyjaźń jest piękniejsza i silniejsza od miłości, bo gdy miłość przemija, przyjaźń nadal pozostaje. Charlie znajduje przyjaciół i dzięki nim uczy się jak żyć, bawić, kochać.   



Film jest głównie kierowany do młodzieży, bo i opowiada historię nastolatka i odnosi się do jego problemów. Na końcu filmu widać jednak, że problemy nastolatka, to nic innego jak problemy jego rodziców. Rodziców którzy są zupełnie nieświadomi tego przez jakie piekło czasami może przechodzić ich dziecko i jak te złe rzeczy ciągną się za nim przez bardzo długi czas. Często jest tak, że dzieci, nastolatkowie, a potem już dorośli ludzie boją się rodzicom powiedzieć co złego, bolesnego się stało, bo strach przed zawiedzeniem ich i straceniem w ich oczach jest dużo większy niż ból odczuwany z powodu przeżytej nieprzyjemności czy krzywdy. Chęć bycia wzorowym synem/córką, często wcale nie spowodowana wysokimi ambicjami rodziców, potrafi doprowadzić człowieka do miejsca, w którym zostaje sam ze swoimi problemami, a co gorsza sam ze sobą. A przecież miłość powinna być bezwarunkowa przynajmniej jeżeli chodzi o dzieci i rodziców i kiedy ogląda się takie filmy, nie sposób nie uronić łzy, z jednej strony nad tym, że Charlie nic nie powiedział rodzicom, bo był za mały by do końca zdawać sobie sprawę z tego co się stało, z drugiej strony nad rodzicami, którzy nie zauważyli co działo się z ich dzieckiem.


Jak na tak prosty film, to bardzo dużo w nim zdań, które można później
bez skrępowania cytować jako złote myśli.

Casting w tym filmie wydawał mi się dość dziwny, a aktorzy jakoś mi do siebie nie pasowali. Jednak już po kilku minutach zrozumiałam, że dobrani są bardzo dobrze, może nie idealnie, ale to był naprawdę dobry casting. Główną rolę powierzono Loganowi Lermanowi, który może nie zachwyca, może nie korzysta ze wszystkich środków aktorskich jakich mógłby użyć, ale gra na tyle przekonywująco, że jestem w stanie mu uwierzyć. W ciągu trwania filmu jego Charlie z zamkniętego, duszącego w sobie wszystko nastolatka z problemami staje się bohaterem, którego jesteśmy w stanie polubić, któremu kibicujemy i odczuwamy swego rodzaju empatię wobec niego. Razem z bohaterem my też ewoluujemy, przynajmniej ja miałam cały czas takie uczucie oglądając ten film. Emma Watson zagrała nieźle, podoba mi się jak próbuje wyrwać się ze świata Pottera, w którym większość widzów ją zamknęła i tam pozostawiła. Wydaje mi się, że z filmu na film udowadnia, że potrafi zagrać postaci zupełnie różne od Hermiony Granger i jak na razie bardzo dobrze sobie radzi. Film jednak kradnie wszystkim Ezra Miller. Aktor gra tu postać Patricka, postać drugoplanową, chłopaka zwariowanego i niezwykle pozytywnego, co nie znaczy, że i on nie ma problemów czy kłopotów dużo mniej poważnych niż reszta bohaterów. Patrick jest typem nastolatka, a może po prostu człowieka, który mimo wszelkich przeciwności losu idzie przez życie z podniesionym czołem, a przy tym swoim optymizmem potrafi zarażać innych dookoła. Posiada cechy, których pozazdrościłby mu nie jeden, a przynajmniej ja bym kilka pożyczyła, chociaż na tę krótką chwilę. Miller swojego bohatera gra, powiedziałabym z ogromnym rozmachem, zaś swoją charyzmą i co tu dużo mówić talentem aktorskim przyćmiewa wszystkich dookoła ilekroć pojawia się na ekranie.

Świetny i kradnący każdą scenę Ezra Miller.

The Perks of being a Wallflower nie przekazuje żadnych odkrywczych idei, ani jakichś bardzo głębokich myśli. Mówi o tym, co każdy w praktyce wie, a przynajmniej czuje gdzieś w głębi serca, tylko boi się o tym powiedzieć na głos. Reżyser i jednocześnie scenarzysta jak i autor książki, na podstawie której powstał film, używając niezwykle prostych środków przekazu, głośno, bez skrępowania mówi o tym, o czym nie powinniśmy się wstydzić mówić. Bo w każdym z nas jest jakiś ułamek Charliego, Patricka czy Sam, zagubionych nastolatków, którzy sami nie potrafią sobie poradzić, ale kiedy mają przy sobie swoich przyjaciół, czują że są nieograniczeni, czują się akceptowani i wreszcie mogą być sobą, nie wstydząc się i przede wszystkim nikogo nie przepraszając za to kim są. Nie dziwię się, że książka zyskała popularność wśród młodych ludzi, teraz trochę żałuję że wcześniej jej nie przeczytałam, ale na pewno bardzo szybko nadrobię zaległości. Jeżeli ktoś filmu nie widział to zdecydowanie polecam, bo film może nie jest bardzo dobry, ale mocno wyróżnia się spośród filmów wrzuconych do worka z napisem ‘młodzieżowe’. Wygrywa z tamtymi produkcjami, po pierwsze tym, że nie nabija się, ani nie umniejsza, tylko w sposób poważny podchodzi do problemów nastolatków, a do tego widz bardzo łatwo może się utożsamić z bohaterami i zgodnie z przekonaniem bohaterów filmu o świetności starej muzyki, uzupełnić swoją muzyczną edukację i playlistę przy okazji, o kilka dobrych, starych piosenek.  

środa, 6 lutego 2013

'I could have danced all night', czyli przednia zabawa z ‘My Fair Lady’


Kontynuując moją przygodę ze starymi filmami, a dokładniej z filmami, w których grała Audrey Hepburn, natrafiłam na film My Fair Lady, który ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, ale także i radości okazał się być musicalem. Teraz jest chwila dla Was złośliwcy na uwagi odnośnie mojej nikłej wiedzy jeżeli chodzi o musicale. Bo cóż, tak się stało, że moja przygoda z musicalem rozpoczęła się tak na poważnie od musicali francuskich (Le Roi Soleil, Notre Dame de Paris, Romeo et Juliette, Les Dix Commandements), potem zakochując się w twórczości Andrew Lloyd Webera, następnie poznając polskie musicale/polskie wersje światowych musicali, takich jak Koty, Les Miserables czy Taniec Wampirów, a kończąc na musicalach, które doczekały się w ostatnich latach swoich ekranizacji (Hairspray, Chicago, Sweeney Todd). Mimo, że o wielu musicalach słyszałam, a nie znałam piosenek/treści, to o My Fair Lady albo zapomniałam, albo zupełnie nie zwróciłam na niego uwagi. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że znam niektóre piosenki z tego musicalu, a jedna wręcz nie może opuścić mojej głowy, dźwięcząc w niej całymi dniami. Tak więc dziś znowu będzie o tym, o czym wszyscy dobrze wiedzą, znają i zapewne lubią bądź nienawidzą (bo chyba ciężko być obojętnym jeżeli chodzi o musicale, albo się je lubi, albo ich nie znosi), a ja znowu okazałam się tą, która nie wiedziała.

Wouldn't it be lovely?

My Fair Lady opowiada historię dziewczyny, Elizy Dolittle, która na życie zarabia sprzedając bukieciki z kwiatów, które nie nadawały się do sprzedaży w kwiaciarni. Eliza jednak ma większe ambicje, niż jej ojciec, cwaniaczek, który robi wszystko tak żeby się nie narobić, ale mieć z tego pełne korzyści. Dziewczyna chce się wyrwać z życia jakie teraz wiedzie i spełnić swoje marzenie - pracować w prawdziwej kwiaciarni. Do tego jednak potrzeba umiejętności poprawnej wymowy i bogatego słownictwa. W praktyce w tym miejscu zaczyna się całe sedno tego musicalu, bo znajduje się pewien profesor, Henry Higgins, który zakłada się ze swoim przyjacielem, że przemieni kopciuszka w księżniczkę. Okazuje się, że zadanie to nie jest łatwe ani dla profesora, ani dla Elizy i mimo dobrych chęci wszystko może skończyć się wielkim fiaskiem.

Historia opowiedziana w musicalu jest bardzo sympatyczna i jak to zwykle w musicalach bywa, trochę bajkowa. Eliza na początku zupełnie nie wie jak się zachować w towarzystwie, jej akcent woła o pomstę do nieba, a na dodatek jest strasznie głośna i jakby to powiedzieć, skrzekliwa. Na każdą uwagę reaguje panicznym płaczem/zawodzeniem co jest niezwykle irytujące i w pewnych momentach może przyprawiać wręcz o dreszcze (jeżeli ogląda się musical dość głośno w słuchawkach, a Eliza zaczyna skrzeczeć w zupełnie niespodziewanym momencie). Jej przeciwieństwem ma być poważny, szanowany, opanowany profesor Henry Higgins, znawca kultury i języków, który po wypowiedzeniu przez kogoś zaledwie kilku słów potrafi z niezwykłą precyzją określić gdzie ktoś mieszka. Traktuje on ludzi z wyższością, ocenia ich już po paru minutach znajomości, a przy tym jest zatwardziałym kawalerem, który uważa że z kobietami zupełnie nie da się żyć. Wszystko to zmienia się kiedy pod jego dach wprowadza się Eliza. Mimo początkowo wielu spięć, bohaterowie przyzwyczajają się do siebie nawzajem i w jakimś stopniu uzależniają się od swojego towarzystwa.

Niestety nauka poprawnej wymowy jest niezwykle ciężka, ale gdy wszystko się
uda można zaśpiewać z radości.

Na pierwszy rzut oka jednak, głównym tematem musicalu ma być przemiana Elizy z kopciuszka w księżniczkę. Przemiana ta zachodzi bardzo powoli, wymaga wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy, bo nie wiem czy wszyscy są świadomi jak ogromnym wyzwaniem jest wymówienie wszystkich samogłosek poprawnie, albo wymawianie litery ‘h’ występującej na początku wyrazów. Jak można się domyśleć przemiana nie polega tylko na nauczeniu się kwiecistej mowy. Eliza z każdą sceną pięknieje, chociaż wcale bym nie powiedziała żeby na początku filmu była jakoś bardzo brzydka. Twórcy serwują tu przemianę w stylu: uczeszmy, umalujmy, ubierzmy w ładną sukienkę i zadziwmy widza, który na pewno nie uwierzyłby, że Audrey Hepburn jest bardzo ładna. Na balu, który miał być ostatecznym sprawdzianem powodzenia całego tego przedsięwzięcia, Hepburn wygląda wręcz zjawiskowo.

My Fair Lady to musical, więc wypadałoby napisać słów kilka o muzyce i piosenkach, a także o ich wykonaniu. Tutaj znowu błyszczy Hepburn, która ma naprawdę ładny głos i dostała chyba najbardziej wymagające wokalnie piosenki (EDIT: Jak się później dowiedziałam, to nie Hepburn śpiewa, a zawodowa piosenkarka. Hepburn śpiewa tylko jedną piosenkę, a szkoda, bo podobno aktorka bardzo dużo pracy włożyła w przygotowania i naukę śpiewu, a producenci już na samym początku postawili na jej umiejętnościach wokalnych krzyżyk.). Reszta uprawia bardziej recytację w rytm muzyki, albo piosenkę aktorską, bo raczej nie śpiew, do którego zostałam przyzwyczajona w musicalach. Jest jeszcze chór, a raczej dwa chóry: służący w domu Higginsa oraz ludzie pracujący na rynku, które bardzo ładnie brzmią. W takich kategoriach można wyróżnić jeszcze zespół, który tworzą ojciec Elizy i jego dwaj koledzy. Mają oni być też elementem komicznym, ale niestety nie trafiają z humorem w mój gust i bardziej się przy ich sekwencjach męczyłam niż bawiłam. My Fair Lady nie jest musicalem w stylu Upiora w Operze czy Les Miserables, gdzie wszystko jest śpiewane, każdy dialog, monolog czy nawet pojedyncze zdanie (w Upiorze jest kilka zdań mówionych, ale giną gdzieś przy natłoku piosenek). Tutaj zaś mamy zwykłe, nieśpiewane sceny przeplatane sekwencjami musicalowymi i szczerze nie wiem, czy przypadkiem sceny zwykłe nie wyszły dużo lepiej niż te śpiewane. Bo w cenach tych widać dramatyzm, pretensje bohaterów, a przede wszystkim nie ma tej dużej różnicy umiejętności wokalnych między aktorami. My Fair Lady jest więc skonstruowane tak, że bohaterowie rozmawiają, po czym jedno wychodzi, a drugie ni z tego ni z owego zaczyna śpiewać, albo bohaterowie siedzą i zastanawiają się nad czymś, po czym jeden radośnie wstaje i zaczyna śpiewać, a drugi w połowie piosenki zaczyna mu wtórować. Taka konwencja też ma swoje zalety, ale gdybym miała wybierać zdecydowanie wolę tę drugą, czyli albo śpiewamy wszystko, albo nic.

Od Kopciuszka do księżniczki.

Nie ma chyba co się rozwodzić nad aktorstwem, bo aktorzy zagrali świetnie, co najwyżej miło byłoby posłuchać więcej śpiewania, a mniej recytacji, no chyba że to był zabieg z góry zamierzony, to w takim razie przestaję się już tego dłużej czepiać. Jeżeli ktoś nie widział filmu, to bardzo polecam, bo warto się zaznajomić z kolejnym musicalem, a niektóre piosenki są zdecydowanie warte uwagi. Mi ciągle po głowie chodzi ‘I could have danced all night’, która nastraja niezwykle pozytywnie i sprawia, że sprzątanie czy zmywanie naczyń nabierają nowego, bardziej radosnego oblicza. Na chandrę spowodowaną tą cudowną pogodą za oknem film ten jest wręcz idealny.  

poniedziałek, 4 lutego 2013

Breakfast at Tiffany’s, czyli o co tyle krzyku?


Audrey Hepburn to aktorka, o której wiele słyszałam, ale jakoś te wszystkie wiadomości i zachwyty nad nią nie zachęciły mnie do obejrzenia jakiegokolwiek filmu z jej udziałem. Może dlatego, że u mnie w domu nie oglądało się aż tak starych filmów, bo i nie było okazji, bo telewizja publiczna rzadko sięga po takie produkcje. Wiem, że istnieje kanał TCM, ale zawsze mi do niego nie po drodze było i jakoś tak wolałam kino bardziej mi współczesne, niż stare filmy, które w czarno-białych odcieniach wydawały mi się zdecydowanie mniej atrakcyjne. Film, o którym chcę dziś napisać jest już w kolorze (albo przynajmniej wersja, którą ja posiadam), ale mimo wszystko dalej mnie do siebie nie przekonywał. Co jest śmieszne przekonały mnie do niego zachwyty blogerek modowych (ostatnio strasznie dużo czasu marnuję na oglądanie strojów, które ładnie wyglądają na zdjęciach, ale na co dzień tak się ubrać, serio kosmiczne legginsy na uczelnię?). Prawie na większości blogów z tej kategorii, wszystkie autorki twierdzą, że Hepburn jest ikoną mody, bardzo je inspiruje, a jej filmy są cudowne, przede wszystkim Śniadanie u Tiffany’ego, oczywiście. Nie rozumiałam co może być ciekawego w historii dziewczyny, która żyje na koszt bogatych mężczyzn, ale nie mogłam być jednak dłużej obojętna na zachwyty wszystkich nad filmem Śniadanie u Tiffany’ego, dlatego w końcu zakupiłam DVD i z dość niepewną miną zasiadłam do oglądania.

Zapytacie może, po co pisać wpis o filmie starym i wszystkim znanym? Odpowiedź jest bardzo prosta. Bo to o dziwo film dobry (nie zawsze wszechobecne zachwyty świadczą o jakości obrazu), a do tego to film niezwykle lekki i przyjemny, który bawi i wzrusza. Przede wszystkim jednak, jest to film, który można określić mianem ‘ponadczasowy’, bo podoba się on i starszym kobietom i tym trochę młodszym, nawet nastolatkom i zapewne w końcu sięgną po niego kolejne pokolenia. Byłam zdziwiona, że film ten tak mnie wciągnął w opowiadaną historię, że zapomniałam o wszystkich egzaminach i problemach i wraz z bohaterką mogłam chociaż przez chwilę udawać kogoś innego. Co gorsza zapoczątkował on jakąś nową manię, manię na oglądanie filmów z Audrey Hepburn. Nie wiem dlaczego je oglądam, bo co raz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że bazują one na tym samym sprawdzonym schemacie, mimo to każdorazowo dostarczają mi sporą dawkę rozrywki i radości, nawet jeżeli niektórym brak jest kolorów. O Śniadaniu u Tiffany’ego chcę napisać jeszcze z jednego prostego bardzo powodu. A mianowicie, że mam nadzieję iż nie byłam jedyną, obojętną na urok Hepburn i starego kina osóbką i teraz mogę przekonać resztę takich jak ja, że te filmy, a w szczególności ten, mają to ‘coś’ i nie należy dłużej odkładać ich oglądania.  

Do niedawna film ten kojarzył mi się z tym wizerunkiem Hepburn, teraz myślę,
że może nie powinnam o tym głośno mówić, bo trochę jest mi wstyd...

Śniadanie u Tiffany’ego opowiada historię zwariowanej i zakręconej dziewczyny imieniem Holly. Dziewczyna prowadzi dość wystawny tryb życia, ale o nic nie musi się martwić, bo wszystkie rachunki płacą za nią jej adoratorzy. Pewnego dnia do kamienicy, w której mieszka Holly wprowadza się młody, przystojny mężczyzna, jak się okazuje - początkujący pisarz, Paul Varjak. Ich pierwsze spotkanie jest, jakby to ująć, dziwne i bardzo nierealistyczne, potem oczywiście wszystko nabiera sensu, ale dalej kołacze się po głowie myśl ‘takie rzeczy tylko w filmach’. Paul wprowadzając się nie ma ze sobą kluczy, dzwoni pod przypadkowy numer, a traf chce, że jest to numer pod którym mieszka Holly. Zaspana dziewczyna wpuszcza go do środka i pozwala skorzystać z telefonu, który trzyma akurat w walizce. Dalszy rozwój wydarzeń też nie stroni od dziwnych sytuacji, ale najważniejsze jest to, że Holly i Paul stają się przyjaciółmi, ona pomaga mu pisać (pomaga to za duże słowo w tym przypadku, bardziej pasowałoby dopinguje), on zaś bywa na jej przyjęciach i opiekuje się nią. Wszystko jest pięknie, dopóki nie dojdziemy do jakże lubianego przez wszystkich scenarzystów morału, że przyjaźń między mężczyzną, a kobietą bardzo rzadko jest możliwa, bo prędzej czy później jednemu z nich przyjaźń przestanie już wystarczać. A wszystko to dzieje się w jednym z ukochanych przeze mnie miast – Nowym Jorku, a w tle gra przepiękna muzyka autorstwa Henry'ego Mancini'ego.



Jak widać fabuła filmu jest prosta jak drut, ale postać głównej bohaterki już taka być nie może, a może tylko w założeniu taka być nie miała. Holly miała być postacią z trudną przeszłością, dużym bagażem życiowym, która porzuca swoje dawne życie, by zakosztować czegoś nowego. Holly jednak nie jest skomplikowana, jej zachowanie momentami bardzo mnie irytowało i zastanawiałam się czy nie ma ona problemów ze sobą, albo tylko z głową. Bo Holly to takie duże dziecko, które stwierdziło, że będzie szczęśliwe jedynie u boku bogatego męża, a nie pozwalając sobie na prawdziwą miłość, uniknie zranienia i tego, że może stać się ‘czyjaś’ i jej życie nie będzie należeć już tylko do niej. Mimo takiego podejścia do życia głównej bohaterki, dalej jej kibicowałam, a może bardziej jemu, by przemówił jej do rozumu. Tak czy owak, wątek romantyczny jest tak skonstruowany, że nie da się odejść od ekranu dopóki tych dwoje w końcu nie będzie razem.

Film jest tak skonstruowany, że nie nudzi, nie ma niepotrzebnych przestojów, a co najzabawniejsze potrafi zadziwiać. Bo mnie w tym filmie zadziwiło wiele rzeczy, od niekonwencjonalnego zachowania bohaterów, przede wszystkim głównej bohaterki (jedzenie tytułowego śniadania u Tiffany’ego, odwiedzanie mafiosa w Sing Sing), po krótkie sceny, a nawet czasami zdania, które dźwięczały gdzieś z tyłu głowy i czekały na dalszy rozwój wydarzeń. W praktyce w ciągu pierwszych trzydziestu minut filmu nazbierało się tyle znaków zapytania, że w potem byłam pełna podziwu gdy zostały one tak sprytnie objaśnione. To jest chyba, obok wątku romantycznego, wielka zaleta tego filmu. Wprowadza widza w lekką konsternację, bo spodziewając się filmu niezwykle prostego, otrzymuje film prosty, który prosty nie jest, a raczej być nie chce, dlatego bawi się niedopowiedzeniem i dużo odpowiedzi odkłada na potem. W końcu miłosna historia nie powinna być łatwa, kochankowie muszą pokonać wiele przeszkód, porzucić swoje przekonania, by w końcu bez żadnych wyrzutów sumienia paść sobie w ramiona.



Pisząc o Śniadaniu u Tiffany’ego nie można nie wspomnieć o Audrey Hepburn, bo powiedzmy sobie szczerze jej partner, George Peppard, każdorazowo ginie gdzieś w tle przysłonięty jej ogromną charyzmą. Hepburn w tym filmie kradnie każdą scenę, to ona jest gwiazdą, nawet wtedy gdy nie ma na sobie pięknej czarnej sukni, czy drogiej biżuterii. Jest śliczna, zwariowana, czasami gra wszystko zbyt przesadnie osiągając efekt komiczny, zamiast wzruszyć widza, wywołuje jego uśmiech. Ale może takie było założenie reżysera, może taki był jej pomysł na tę postać. Ważne jest to, że Hepburn potrafi kupić widza już od pierwszych minut na ekranie i z każdą minutą sympatia do niej rośnie. A jej postać w Śniadaniu u Tiffany’ego, mimo że momentami niezwykle irytująca, dzięki urokowi Hepburn staje się postacią, z którą można się utożsamić i której nie sposób nie polubić.

Zapewne film ten obejrzę jeszcze nie jeden raz i od tej pory będę go darzyć swego rodzaju sentymentem, bo dzięki niemu odkryłam nowe dla mnie filmy i kino ogólnie. Kino lekkie, przyjemne, zabierające widza w ciekawe miejsca i stawiające go gdzieś z boku, by przyglądał się rozgrywanej historii. Dlatego zapewne na blogu zawita jeszcze wiele recenzjo-podobnych wpisów starych filmów z udziałem Audrey Hepburn i nie tylko, bo to teraz moja nowa mania i świetny sposób na ucieczkę od otaczającej mnie rzeczywistości pełnej egzaminów/zaliczeń. Mam też nadzieję, że może komuś takiemu jak ja – zupełnie nie zaznajomionemu ze starymi filmami lub nie należącemu do grona fanów Hepburn, takie wpisy pomogą się zdecydować i przełamać by w końcu sięgnął po filmy, które nakręcono długo przed tym jak przyszedł na świat.