sobota, 26 lipca 2014

Spartacus, czyli krew, sex, intrygi i... bardzo dobra fabuła

Ostatni wpis był o ekranizacjach książek młodzieżowych, a dziś o serialu, którego młodzież młodsza chyba raczej nie powinna jeszcze oglądać. Jak widać rozstrzał tematyczny w filmach, serialach czy książkach po które sięgam jest dość duży. Świadczyć to może o moim całkowitym braku gustu, albo tym że uporczywie trzymam się zasady iż nic co popkulturowe nie jest mi obce. Przyjmijmy to drugie, dobrze? Jednak gwoli wyjaśnienia, w życiu nie pomyślałabym że sięgnę po serial, który reklamowany był rzeczownikami: krew, sex, przemoc. To jakoś nie moja bajka. Nie sięgnęłam też po serial ze względów estetycznych (czytaj: nagich męskich klat) o co z szerokim uśmiechem na twarzy oskarżał mnie mój znajomy. Tak naprawdę nie wiem dlaczego włączyłam pierwszy odcinek tego serialu. Wiem natomiast dlaczego włączyłam kolejne odcinki. Otóż pomijając te jakże momentami namolne i niezwykle potrzebne sceny erotyczne i przesadnie brutalne sceny walk, które po drugim odcinku przestają robić na widzu jakiekolwiek wrażenie, to Spartacus może pochwalić się ciekawą fabułą. Może nie obfituje ona w niesamowite zwroty akcji, ale potrafi zaskakiwać i co najważniejsze jest dość spójna. A to gwarantuje naprawdę przyjemny seans, chociaż nie wiem czy „przyjemny” to akurat odpowiednie słowo, ale niech stracę, Spartacusa się bardzo przyjemnie ogląda.

czwartek, 24 lipca 2014

Zbiorowo (6), czyli o adaptacjach i ekranizacjach książek dla młodzieży

Blog ten staje się ostatnio takim moim miejscem spowiedzi z różnych filmowych/ książkowych/ serialowych guilty pleasures. Ale cóż mogę na to poradzić, że mój gust filmowy nie jest zbyt wysublimowany i zamiast pracowicie nadrabiać klasyki, wolę obejrzeć film, który powstał na podstawie tzw. young adult novel, które po sukcesie Zmierzchu wyrosły jak grzyby po deszczu. Oczywiście jak można się domyśleć filmy te nie są najwyższych lotów, a czasami swoją nieporadnością wręcz przyprawiają o ból głowy. Ale zastanawiająca jest dla mnie jedna rzecz. Otóż książki młodzieżowe, które zostały przeniesione na ekran z dobrym skutkiem, czyli zadowoliły i fanów książek i krytyków, a także ich produkcja zwróciła się, to książki pozbawione postaci obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami (The Fault in Our Stars, The Perks of being a wallflower), albo to książki których akcja rozgrywa się w post apokaliptycznym świecie i nie ma w nich kosmitów (seria The Hunger Games). Kiedy twórcy biorą na warsztat jakąś powieść, w której mamy wampiry, wilkołaki, czarownice i inne cuda niewidy, w tym też kosmitów, to film jest do bólu przeciętny, historia nuży, a bohaterowie pozbawieni są jakiegokolwiek charakteru. Zastanawia mnie to, kto w tym momencie zawodzi. Czy już na wstępie zawodzi książka, chociaż według mnie to najmniej prawdopodobne. A może zawodzi scenarzysta, który ma w nosie książkę i nie przykłada się do swojej pracy myśląc, że w ty przypadku nawet największy szajs się sprzeda. Czy może to wina autora książki, który bezmyślnie sprzedał prawa do ekranizacji i nie miał prawa głosu przy pracy nad scenariuszem. Czy może to wina reżysera, który pracując z dość kulawym scenariuszem nie potrafi już zrobić z tego nic przyzwoitego? Szczerze mówiąc (czy jak kto woli pisząc) myślę, że wszystkie te rzeczy składają się na to, że taki film już na początku nie ma szans na bycie dobrym filmem, co udowodniono przy adaptacji The Host, Beautiful Creatures i The Vampire Academy, o których dziś chciałam napisać.

wtorek, 22 lipca 2014

Madonna za kamerą, czyli nierówne W.E.

Bardzo długo zbierałam się do napisania wpisu o tym filmie. Zresztą wcale nie miałam ochoty pisać o tym filmie, bo w praktyce pozostawił mnie po seansie zupełnie obojętną na swój urok. Dopiero kiedy bezmyślnie przełączając kanały w telewizji znowu na niego trafiłam i po raz drugi zaczęłam go oglądać, okazało się, że wcale nie chcę zmieniać kanału. Dlaczego ten dość nudnawy film tak mnie oczarował? Odpowiedź jest prosta. Ciekawa historia, bardzo dobre zdjęcia i przepiękna muzyka. Przepiękna muzyka przede wszystkim.

W.E. to w praktyce historia dwóch romansów. Pierwszy z nich to jeden z najgłośniejszych romansów XX wieku, pomiędzy królem Edwardem VIII i Amerykanką Wallis Simpson. Drugi zaś rozgrywa się już w czasach współczesnych pomiędzy zamężną kobietą, która swoje imię odziedziczyła właśnie po wyżej wspomnianej pani Simpson i która ma swego rodzaju obsesję na punkcie owego głośnego romansu, a rosyjskim ochroniarzem pracującym w muzeum, gdzie wystawiane są pamiątki po Edwardzie VIII i Wallis Simpson.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Ulubieńcy tygodnia #1

Ostatnio zaczęłam więcej pisać na blogu (chyba mogę sobie pogratulować, nie to wcale nie była zamierzona ironia) i jak nietrudno zauważyć, są to w większości recenzje czy też pseudo-recenzje, a przecież pisanie i czytanie w kółko różnych recenzji może być dość nudne. Postanowiłam więc, że postaram się prowadzić cotygodniowy cykl, w którym będę pisać o zupełnie przypadkowych rzeczach, w większym lub mniejszym stopniu związanych z popkulturą, które albo poprawiły mi humor, albo mocno mnie zirytowały. Chętnie też dowiedziałabym się co Wam w danym tygodniu przypadło do gustu, bo uważam że fajnie jest wymieniać się takimi rzeczami. Wpisy z tego cyklu będą ukazywały się w poniedziałek, a nie w niedzielę, która uważana jest za koniec tygodnia, wszak w niedzielę mogła się trafić jakaś przyjemna albo denerwująca rzecz o której chciałam napisać.

sobota, 19 lipca 2014

It Happened one night, czyli nadrabiam klasyki #2

„Jak ja lubię stare kino”, właśnie to zdanie dźwięczało mi w głowie po obejrzeniu filmu Franka Capry. Dawno po seansie jakiegoś filmu nie czułam się tak zrelaksowana i pozytywnie nastawiona do życia. Może to magia starych filmów tak na mnie podziałała, a może to tylko i jedynie urok Clarka Gable i niesamowita energia bijąca od partnerującej mu Claudette Colbert. Zapewne temu i jeszcze paru rzeczom składającym się na ten niezwykły efekt prezentowany na ekranie, można przypisać nieustający uśmiech na mojej twarzy ilekroć pomyślę o tym filmie.

Główną bohaterką Ich nocy jest Ellie Andrews (Claudette Colbert), córka milionera, która wychodzi za mąż za Kinga Westleya. Małżeństwo zostało zawarte mimo sprzeciwów ojca panny młodej, stąd milioner postanawia je unieważnić. Zdenerwowana i zdesperowana Ellie ucieka od ojca i postanawia dotrzeć do Nowego Jorku. Po drodze kobieta poznaje Petera Warne (Clark Gable). Mężczyzna okazuje się być dziennikarzem, który obiecuje jej pomóc dostać się do celu podróży, ale pod jednym warunkiem – będzie miał jej historię na wyłączność. Ellie musi się zgodzić, gdyż w przeciwnym razie Peter wyda ją jej ojcu. Oczywiście jak to w filmach bywa, na drodze tych dwojga napatoczy się wiele przeszkód, ale jednej szczególnie się nie spodziewali.

środa, 16 lipca 2014

O tajemnicach ludzkiego mózgu, czyli aż „Chce się żyć”

(źródło)
Nie wiem czy powinnam zaczynać post od stwierdzenia, że nie lubię polskich filmów. Niestety nie jestem fanką ani tych do bólu depresyjnych filmów o złych Polakach, ani tych romantycznych komedyjek na jedno kopyto obsadzonych tymi samymi aktorami, ani pompatycznych filmów historycznych, ani też tych pseudo artystycznych filmów, które próbują upodobnić się do produkcji, które są nagradzane na festiwalach takich, jak ten w Sundance, za to nadają się jedynie do puszczenia w pewnej stacji telewizyjnej, która je głównie sponsoruje. Po prostu nic nie ciągnie mnie do tej jakże różnorodnej i urozmaiconej rodzimej kinematografii. Czasami, czyli raz na ruski rok, zdarzy się jednak polski film, który naprawdę chcę obejrzeć, co nie znaczy że trafię na niego do kina. Na szczęście są wakacje, a niektórzy ludzie, jak np.: moi kochani rodzice posiadają ten jakże cudowny wynalazek jakim jest telewizor z dekoderem z dużą ilością filmowych kanałów, a wiadomo że jak akurat w telewizji leci film, który chcieliście obejrzeć, to przecież trzeba go obejrzeć i nie zmieniać kanału na inny. Tak było w przypadku filmu Macieja Pieprzycy Chce się żyć.

czwartek, 10 lipca 2014

Już jej niosą suknię z welonem, czyli najładniejsze filmowe suknie ślubne #3

Dawno temu napisałam dwa posty o moich ulubionych sukienkach filmowych. Jeden był o sukienkach, drugi o sukniach balowych. Teraz przyszła kolej na suknie ślubne. Oczywiście jest to lista do bólu subiektywna i znalazły się na niej suknie, w których bohaterki filmów, bądź seriali wzięły ślub, albo dotrwały jedynie do momentu dojścia do ołtarza (jednej nawet i ta sztuka się nie udała), albo założenie owej sukni wymagała od nich ich praca. Lista liczy jedynie 10 pozycji, dlatego z chęcią dowiem się jakie są Wasze ulubione filmowe/serialowe suknie ślubne.

Na pierwszy ogień idą suknie, w których wydaje mi się, że w obecnych czasach można stanąć na ślubnym kobiercu.

Audrey Hepburn w Funny Face
Suknia ślubna Jo Stockton to bardzo prosta sukienka, której krój nie sprawdzi się na każdej sylwetce, ale na Audrey Hepburn wygląda zjawiskowo.

(source)

środa, 9 lipca 2014

Walcząc o to, co kochamy najbardziej, czyli Saving Mr Banks

Długo zastanawiałam się czy powinnam pisać recenzję tego filmu, chociaż patrząc na moje wpisy recenzja to chyba za duże słowo. Pozostanę więc przy słowie wpis. Mianowicie nigdy nie czytałam Mary Poppins. Jako dziecko nie lubiłam czytać książek, może dlatego że miałam jakiś uraz do szkolnych lektur. Oczywiście przyszedł czas kiedy zaczęłam wręcz połykać książki i co śmieszne stało się to po przeczytaniu jednej z lektur szkolnych (Sposób na Alcybiadesa), która pokazała mi, że czytanie książek może być bardzo przyjemne. Niestety przez tę moją niechęć do czytania, nie sięgałam po inne książki oprócz tych, które musiałam przeczytać, żeby nie dostać w szkole jedynki. Dopiero teraz powoli zdaję sobie sprawę jak dużo straciłam i jak wielu ciekawych historii nie poznałam. Oczywiście kochana rodzicielka zachęcała mnie do czytania i podsuwała jakieś książki, ale po tym jak w żaden sposób nie mogłam przetrawić Ani z Zielonego Wzgórza (i do tej pory nie mogę zdzierżyć tej książki i zapewne jestem jedną z niewielu osób, które pałają aż taką niechęcią do tej powieści) zaprzestała swych daremnych wysiłków i poczekała aż sama zmądrzeję. Jak widać zmądrzałam, ale za późno i nigdy nie wróciłam do książek, które większość osób czyta w czasach dzieciństwa. Nie znam więc historii Mary Poppins, nie wiem nic o jej autorce, ani o jej walce o to, by filmowa Mary Poppins była jak najbliższa jej wizji. Jak można się domyśleć filmu również nie widziałam. Dlatego zastanawiałam się długo czy powinnam pisać o filmie, który pokazuje jak P.L.Travers pertraktuje z Waltem Disneyem o tym, by Mary Poppins na kinowym ekranie była Mary Poppins Travers a nie Disneya. Mimo to postanowiłam, że jednak napiszę kilka słów, bo przecież kto blogerowi laikowi zabroni?

poniedziałek, 7 lipca 2014

W pogoni za wymarzonym życiem, czyli Chasing Life


Stacja ABC Family ma dobrą rękę do produkowania przyjemnych seriali, zaryzykowałabym stwierdzenie, że takich trochę wakacyjnych seriali. Zazwyczaj są to dość lekkie historie o losach mniej lub bardziej skomplikowanych rodzin (Switch at Birth), bądź też są to luźne adaptacje książek młodzieżowych (Pretty Little Liars). Tym razem twórcy wzięli na warsztat dość często wykorzystywany ostatnio w kinematografii temat jakim jest choroba nowotworowa bardzo młodej osoby. Na razie zostały wyemitowane cztery odcinki Chasing Life, ale mogę stwierdzić, że jest to dość przyjemny serial, który może zagościć na antenie na dłużej, jeżeli oczywiście scenarzyści podźwigną ciężar tematu z jakim rozpoczęli zmagania. Co innego jest nakręcić dwugodzinny film, a co innego dwudziestoodcinkowy sezon serialu.

sobota, 5 lipca 2014

The Shawshank redemption, czyli nadrabiam klasyki #1

Długo zastanawiałam się czy tego typu wpisy mają sens. Zazwyczaj, jeżeli chodzi o filmy i seriale, ludzie nie przyznają się do dwóch rzeczy: do oglądania filmów złych , bądź całkiem niezłych ale uważanych za „guilty pleasure” oraz do tego, że nie widzieli klasyków kina. Przyznanie się do tego, iż nie widziało się jakiegoś filmu, który figuruje na listach typu „Top 250”, czy „100 filmów, które musisz obejrzeć przed śmiercią” często spotyka się z dużą dezaprobatą i uwagą w stylu „Jak mogłaś tego nie widzieć, przecież każdy to widział!?”. A właśnie, że nie każdy. W większości przypadków okazuje się, że nigdy nie nadarzyła się okazja żeby jakiś film obejrzeć. Poza tym, bardzo często bywa tak, że mamy błędne pojęcie o danym filmie, uważamy że jest bardzo poważny, albo nudnawy i wolimy sięgnąć po coś nowszego. Jednak najczęstszym powodem, dla którego przynajmniej ja omijam klasyki kina jest to, że boję się wielkiego rozczarowania. Rozczarowania, że film wcale nie będzie taki dobry jak go malują, albo że nie dostrzegę w nim tego, co sprawiło że zapisał się w historii kina, jako film, który każdy powinien zobaczyć. Dlatego postanowiłam, że za każdym razem kiedy uda mi się obejrzeć jakiś klasyk, będę próbowała napisać o nim kilka zdań, chociaż to nie będzie chyba zadanie zbyt proste, bo od zebrania się do oglądania takich filmów gorsze jest chyba tylko pisanie o nich. Pewnie niektórzy pomyślą, że jestem głupia iż przyznaję się np.: dzisiaj do faktu, że pierwszy raz w życiu widziałam Skazanych na Shawshank kilka dni temu, ale ja się tego nie wstydzę i nie będę za to przepraszać.

piątek, 4 lipca 2014

Magia zawsze ma swoją cenę, czyli Once Upon a Time

Bardzo rzadko wracam do porzuconych seriali. Może powinnam uściślić czym dla mnie jest porzucony serial. Jest to mianowicie taki serial, który po kilku, kilkunastu odcinkach zaczyna mnie tak denerwować/nudzić/irytować, że przestaję go oglądać i omijam go szerokim łukiem (i już do niego nie wracam, ani nie czekam żeby uzbierało mi się kilka odcinków). Tak było z Once Upon a Time, kiedy obejrzałam ze zgrzytaniem zębów pewien odcinek, w którym głównymi bohaterami mieli być krasnolud i wróżka. Poziom naiwności i cukierkowości tego odcinka był nie do zaakceptowania przez mój biedny mózg i obiecałam sobie, że nie będę psuć sobie nerwów jakimś serialem. Mam zdecydowanie zbyt dużo problemów żeby jeszcze zmuszać się do oglądania czegoś, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. Jednak pod koniec tej wiosny, po jakichś dwóch latach, ni z tego ni z owego, a raczej z braku ochoty na oglądanie czegokolwiek włączyłam następny w kolejności (po wspomnianym wyżej feralnym odcinku) epizod i wsiąknęłam. I nie wiem czy to przez to, że mój mózg zmęczony nawałem nauki do egzaminów był w stanie zaakceptować każdą papkę jaką go karmiłam, a może to Szalony Kapelusznik, ale w tamtym momencie Once Upon a Time wydał mi się tak cudownie poprawiającym humor serialem, że teraz skoro już skończyły mi się odcinki to muszę napisać o nim więcej niż kilka słów.

środa, 2 lipca 2014

Spóźnione podsumowanie serialowego sezonu

Z racji tego, że nie było mnie na blogu dość spory kawałek czasu i nie napisałam nic o końcu serialowego sezonu, a raczej wiosennego sezonu (w końcu w czerwcu wystartowały kolejne seriale), to postanowiłam to nadrobić i naskrobać po kilka zdań podsumowania do kilku seriali. Zanim przejdę do sedna, muszę napisać jednak parę uwag. W podsumowaniu znalazły się jedynie te seriale, które albo w miarę regularnie oglądałam, albo dość niedawno nadrobiłam najnowszy sezon. Na liście nie ma zbyt wielu „dobrych” seriali (lub powszechnie uważanych za bardzo dobre), ale cóż wychodzę z takiego założenia, że jak muszę się uczyć, to w przerwie przyjemnie jest obejrzeć coś przy czym nie trzeba zbyt wiele myśleć.

Oczywiście dalej roi się od spojlerów.

wtorek, 1 lipca 2014

Rzadko zdarzają się tak dobre filmy, czyli znakomite Rush

Powroty do pisania bloga po długiej przerwie nie są łatwe, gdyż jak zawsze uczucie zawodu jest dość ciężkie do zniesienia. Ktoś kiedyś powiedział mi żebym przestała przepraszać, że żyję (była to uwaga jednego z wykładowców odnośnie zbyt uprzejmych maili), więc nie będę Was przepraszać że mnie tu nie było jakiś czas, bo chyba bardziej powinnam przeprosić siebie. Dlatego bez zbędnych ceregieli przejdę do tego o czym ma być dzisiejszy wpis.

Są filmy, które mogę oglądać w kółko. Nie ważne, że dokładnie wiem co się za chwilę wydarzy i że powoli zaczynam cytować bohaterów. Jeżeli lubię jakiś film to nie ma to większego znaczenia, bo znaczenie ma jedynie to, że za każdym razem odczuwam tę samą fanowską radość z jego oglądania. I tak ostatnio stało się z Rush Rona Howarda. Miałam okazję zobaczyć film w kinie, ale nie potrafiłam sklecić jako takiej recenzji zaraz po seansie. Chociaż, jakby się nad tym dłużej zastanowić to mogłam, brzmiałaby tak: „Rush to świetny film. Zwiastun nie kłamał i umieszczone na plakacie onelinery też.”. Po obejrzeniu już kilka razy na DVD Wyścigu moja opinia nie uległa zmianie, ale jestem w stanie wyrazić ją w więcej niż dwóch zdaniach.