wtorek, 30 kwietnia 2013

Epicki inaczej finał równie epickiej sagi, czyli Breaking Dawn part II


Ostatnio jakoś nie idzie mi prowadzenie bloga, cóż mój zapał często okazuje się słomiany, ale kiedy pomyślę, że prowadzę tego bloga już taki kawał czasu (dla mnie ponad pół roku to szmat czasu), to jakoś tak przykro mi go porzucić. Jak widać systematyczność na blogu nie jest moją mocną stroną, szczególnie kiedy w grę wchodzi przewartościowanie systemu wartości, to studia, no cóż, biorą górę nad blogiem, stąd brak notek. Pewnie dalej tak będzie, aż do lipca, bo teraz przede mną i kończenie pisania licencjatu i sesja, a potem jak dobrze pójdzie obrona i na bloga zostaje bardzo mało czasu. Ale czas na filmy i seriale dalej jest (musi być), więc odrobinę będę musiała go również znaleźć na napisanie o nich, bo inaczej wybuchnę. Kończę to użalanie się nad swoim marnym losem i napiszę o filmie, który był świetnym „odmóżdżaczem”, zresztą tak jak jego poprzednicy z owej sagi.

Ten film po prostu nie mógł być dobry, ale był całkiem niezłym filmem rozrywkowym, szczególnie dla kogoś kto bardzo dawno czytał książki i względnie orientuje się o co chodzi, ale nie pamięta większości szczegółów. Fabuły filmu raczej opisywać obszernie nie będę, bo i trochę jest jej tu mało i aż dziw bierze, że twórcy zdołali nakręcić z tego prawie dwugodzinny film. Ale dla niewtajemniczonych wypadałoby napisać, co nie będzie mam nadzieję ogromnym spojlerem, że Bella staje się wampirem, a co za tym idzie ładnieje, ale chyba tylko w książce, bo na ekranie jakoś jej to nie wyszło. Jej dziecko, Renesmee przeżywa i ma się dobrze, nawet za dobrze, bo bardzo szybko rośnie i staje się coraz bardziej creepy, a że jedna wampirzyca myśli, że dziewczynka jest nieśmiertelnym dzieckiem to donosi o tym do Voltery, czym sprawia, że rodzina Cullenów jest od teraz na cenzurowanym i z niepokojem czeka na wyrok. Oczywiście Cullenowie nie czekają bezczynnie i gromadzą swoją mini armię. No i masz, ot cała fabuła w trzech zdaniach.

Plakaty do tego filmu są równie nieudane co i film. Naprawdę więcej photoshoopa
nie dało się już nigdzie wcisnąć. Wszyscy aktorzy wyglądają jak
figury woskowe, a nie żywi ludzie. 

Jak już napisałam film nie mógł być dobry, bo mając taką historię naprawdę ciężko jest nakręcić coś sensownego. A mówię to ja, dziewczyna która w liceum pochłonęła trzy tomy tej jakże epickiej sagi w jeden tydzień, a ostatni przeczytała w oryginale bo nie dała rady doczekać do polskiego tłumaczenia. Niestety, po przeczytaniu ostatniej części, która mi się strasznie nie spodobała, cieszyłam się, że przeczytałam ją w oryginale, bo przynajmniej czasu poświęconego na jej czytanie nie mogłam uznać za zupełnie stracony. Może moja negatywna ocena filmu jest w jakimś stopniu odzwierciedleniem tego, że nie przepadam za ostatnią książką, a pomysł zrobienia z niej dwóch filmów uznałam za bezsensowny, ale wydaje mi się, że to nie tylko moje odczucia. Bo patrząc na poziom gry aktorskiej, efektów specjalnych czy nawet samych pomysłów na nakręcenie danej sceny, ustawienie kamery czy wybranie danego tła do kadru, można dojść do wniosku, że wszyscy począwszy od reżysera, a na aktorach skończywszy mieli już dość pracy nad tym projektem, który wydłużał się w nieskończoność. Zastanawiałam się, czy ma sens narzekanie na ten film i w praktyce wyśmiewanie w nim większości rzeczy, ale biorąc pod uwagę, że ostatnio przesiaduję nad rzeczami bardzo poważnymi, to odrobina docinków pod adresem tego filmu nikomu krzywdy nie zrobi, a mi poprawi humor, w końcu od czegoś jest ten blog.

Team Aro. Nic dodać nic ująć.

Jak już wspomniałam podzielenie ostatniej części na dwie było dla mnie pomysłem trochę osobliwym, ale czego się nie robi by wyciągnąć z kieszeni widza jeszcze trochę pieniędzy. Cóż to tylko moje zdanie i mam nadzieję, że nikogo nim nie urażę. Ale gdy się tak bliżej przyjrzeć jak podzielono Breaking Dawn na dwa filmy, to w pierwszym jest ślub i ciąża, a w drugim cała akcja, stąd podczas oglądania pierwszej części można było podziwiać około półgodzinny ślub, a potem długie, nie wnoszące zbyt wiele do historii romantyczne ujęcia dwójki głównych kochanków. Za to w drugiej części, o której ma być ta notka, połowę czasu wykorzystano na gromadzenie sojuszników, a drugą połowę na walkę, która była raczej jak pertraktacje a nie walka, mimo że w pewnym momencie dwa wrogie obozy biegły na siebie/w swoją stronę, nieważne... Wydaje mi się, że jednak autorka w książce zachowała jakąś lepszą równowagę między tymi elementami fabuły i w jakiś sposób, bardzo nieudolny, tworzyła swego rodzaju napięcie, którego w filmie ze świecą szukać. Dlatego kiedy do Cullenów zjeżdżają się sojusznicy, to powoli widzowi się zaczyna to nudzić, ale wtedy do akcji wchodzą charakteryzatorzy i projektanci kostiumów, którzy nie zawodzą i dają upust swojej wyobraźni. Tak więc wampirzyce z Amazonii noszą ubrania plemienne i szczerze mówiąc wyglądają tak, że ja bym bardzo szybko uciekała gdybym którąś z nich zobaczyła na ulicy. Zresztą uciekałabym przed każdym kto paradowałby w takim stroju po ulicy (chyba, że byłoby to Halloween, albo parada studentów w Juwenalia). Skoro przy uciekaniu jesteśmy, to przed rumuńskimi wampirami również bym uciekała, chyba nawet szybciej, bo bardziej stereotypowych odpowiedników Draculi chyba nie dane mi było nigdy wcześniej zobaczyć. Najnormalniej wyglądały chyba egipskie wampiry i te z Alaski, czego nie można powiedzieć o Irlandczykach, którzy nie zostali poinformowani że mamy wiek XXI. A na koniec chciałam napisać o tym co mnie strasznie drażniło przez całą sagę, a mianowicie o soczewkach. Wszyscy jak jeden mąż wyglądają tak, jakby gałki oczne miały im za chwilę wypaść. Taki wytrzeszcz nie dodaje ani uroku i raczej nie pomaga w uwiedzeniu ofiary, ani też nie dodaje punktów do bycia przerażającym, napisałabym jak to wygląda, ale byłoby to wtedy trochę niekulturalne…

Bella nabiera siły, ale niestety nie gracji. Bella w wersji Stewart
to zdecydowanie przypadek beznadziejny. 

O efektach specjalnych nie będę się rozpisywać, bo się na tym po prostu nie znam. Uważam jednak, że dzisiejsza technologia pozwala na wiele więcej, ale może budżet tego arcydzieła już na więcej nie pozwolił. Czego nie mogę zrozumieć jednak, to dlaczego twórcy lubują się w robieniu zbliżeń oczom wygenerowanych komputerowo zwierząt, tutaj akurat wilków/wilkołaków, a raczej powinnam napisać shape-shifter’ów. Rozumiem dać jedno zbliżenie, ale kilka, minimum dwa na każdy film? To naprawdę daje ładny efekt, ale co za dużo to niezdrowo. Powinnam jeszcze napisać o grze aktorskiej, ale ciężko mi będzie, bo jak dla mnie aktorzy bardzo ładnie wypowiadali swoje kwestie i na tym kończyli. Jedynie Michael Sheen próbował grać, a raczej siebie parodiować, co wyszło mu wręcz cudownie. Zamiast przerażającego pierwotnego wampira, dostaliśmy niezrównoważonego psychicznie wampira w pelerynie po liftingu twarzy. Za to Kristen Stewart jako wampirzyca jest jeszcze gorsza niż jako śmiertelniczka. O ile mi wiadomo, po przeczytaniu dawno temu książek pani Meyer, Bella po przemianie nabrała wampirzej gracji i jako takiej elegancji, a przynajmniej dobrze wyglądała w tym co kupiła jej Alice. W filmie Stewart zaś na szpilkach chodzi jak w trampkach od czasu do czasu łapiąc równowagę, a do tego garbi się i jakoś tak odstaje od reszty rodziny Cullenów. Zdecydowanie ciężko powiedzieć, że nabiera wdzięku.

Na koniec powinnam napisać, że lepiej będzie jak się ten film pominie i go nie obejrzy, bo zdecydowanie nic się nie straci. Ale tak nie napiszę, bo ja się świetnie bawiłam oglądając ten film. Można się przy nim trochę pośmiać, porobić żartów z aktorów, którzy zgodzili się w tym filmie zagrać, a podczas kręcenia zorientowali się, że chyba jednak to nie była rola ich życia. A na koniec można dojść do wniosku, że jednak człowiek potrafi, i ze złej książki można nakręcić film jeszcze gorszy, który mimo wszystko można darzyć sentymentem, bo przynajmniej ja pewnym sentymentem darzę Zmierzch, jedno z pierwszych czytadeł, które aż tak mnie wciągnęły i do tej pory nie znalazły następcy (oczywiście wśród tego pokroju czytadeł).   


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

„Mayday” mamy problem, umieram ze śmiechu!


W ramach prezentu urodzinowego dostałam od znajomych bilet do teatru i cóż, trzeba przyznać, że ów prezent był strzałem w dziesiątkę. Znajomi szukali spektaklu lekkiego, zabawnego, wpasowującego się w urodzinowy klimat i ich wybór spektaklu okazał się najlepszym jakiego mogli dokonać, bo dawno nie śmiałam się tak głośno i tyle razy w tak krótkim czasie. Spektakl Mayday wystawiany w warszawskim Och-Teatrze, to ten rodzaj świetnie skrojonej komedii, przy której nie można się nudzić, a jedynie czekać na kolejną katastrofę, która spotka bohaterów, a która u widza spowoduje niekontrolowany wybuch śmiechu.

Akcja spektaklu rozgrywa się w Londynie, gdzie to taksówkarz, John Smith, wiedzie spokojne życie u boku kochającej żony, a raczej dwóch żon, które nie mają pojęcia o swoim istnieniu. Mężczyźnie udaje się prowadzić podwójne życie, ale do czasu. Pewnego dnia bohater ma wypadek i nie wraca do domu, ani tego na Wimbledonie, ani tego na Stretham. Policja otrzymuje zgłoszenie zaginięcia Johna Smitha i wszystko byłoby dobrze, gdyby dwa posterunki nie otrzymały w podobnym czasie dwóch zgłoszeń zaginięcia dotyczących Johna Smitha, taksówkarza. Zdesperowany mężczyzna próbuje utrzymać swoją tajemnicę, ale nie jest to już takie proste, gdy na karku ma się i policję szukającą wyjaśnień i dziennikarza, piszącego o jego wypadku artykuł.

Nigdy nie byłam w Och-Teatrze, dlatego pierwsze co mnie zaskoczyło i przykuło moją uwagę, to scena znajdująca się pośrodku sali, otoczona z dwóch stron miejscami dla publiczności. Zastanawiałam się, jak grać na takiej scenie, skoro będąc twarzą do jednej części widzów, będzie się plecami do drugiej. Okazało się jednak, że dla aktorów nie było to zadanie trudne, a przynajmniej nie dało się tego po nich poznać. Poruszali się po scenie dynamicznie, sprawnie zmieniając kierunek w jakim stali, a najczęściej po prostu stali bokiem, tak by widzowie mieli podobny obraz. Kolejna rzecz, która w tym spektaklu jest niezwykle pomysłowa, to podział sceny wzdłuż i pomalowanie jednej części na żółto, a drugiej na niebiesko, tak by uzyskać efekt dwóch mieszkań. Zabieg ten pozwolił obserwować widzowi akcję dziejącą się w obu mieszkaniach. Na początku ciężko było się nie pogubić w tym która z przebywających na scenie postaci, jest w którym domu, ale szybko dało się przyzwyczaić do tego zabiegu i w pełni go docenić.

Aktorzy są niezwykle zabawni i oglądanie ich w tej sztuce to czysta przyjemność.

Mayday w reżyserii Krystyny Jandy, to świetnie zgrany i przede wszystkim zagrany spektakl. Akcja toczy się bardzo szybko, ale cały czas wszyscy aktorzy utrzymują narzucone na początku tempo. Rafał Rutkowski, jako John Smith, był świetny i widać było, że na scenie, w tej roli, czuje się niezwykle swobodnie. Artur Barciś, jako Stanley Gardner, przyjaciel taksówkarza, był fenomenalny, zaś panie: Maria Seweryn i Monika Fronczek w rolach żon Johna Smitha, były przezabawne. Ogólnie odnosiłam cały czas wrażenie, że aktorzy na scenie bawili się równie dobrze jak widownia, która reagowała bardzo entuzjastycznie. Całości dopełniały świetnie dobrane utwory The Beatles.

Spektakl Mayday na podstawie sztuki Raya Cooneya, to przezabawna komedia pełna zwrotów akcji, a przede wszystkim niezwykle pomysłowa opowieść, bo trzeba przyznać, że pod koniec ciężko było nie poplątać, które kłamstwo usłyszała która żona i który policjant. Zdecydowanie polecam sztukę wszystkim, a przede wszystkim tym, którzy są spragnieni dobrej, inteligentnej rozrywki. Cóż, nie jestem bywalczynią teatrów, bo niestety mnie na to nie stać, ale w tym przypadku cena za bilet nie jest wygórowana i zdecydowanie warto trochę dołożyć i zamiast na komedię do kina wybrać się do teatru.    

* Zdjęcia pochodzą ze strony Och-Teatru: http://www.ochteatr.com.pl/spektakl-mayday 

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

A może jednak szata zdobi człowieka?, czyli lista najładniejszych sukienek filmowych


Przy okazji różnych gali wręczenia nagród filmowych nie mogę się powstrzymać, by na różnych stronach nie szukać galerii ze zdjęciami aktorów i aktorek wystrojonych od stóp do głów. Oczywiście moją uwagę bardziej przykuwają panie w strojnych sukniach niż panowie w garniturach, na których oczywiście zawsze jest miło popatrzeć (na niektórych szczególnie…), ale ciężko jest się rozwodzić nad tym, który z nich miał lepszy garnitur. Zupełnie co innego tyczy się sukienek. Jednak kiedy znowu oglądałam Skyfall, przy scenie w kasynie naszła mnie mała refleksja. Otóż Berenice Marlohe nosi w tej scenie przepiękną suknię, w której mogłaby zrobić furorę na niejednej gali, jednak kiedy pomyślałam sobie, że w końcu bohaterki filmowe zawsze mają piękne stroje, czasami dużo bardziej wykwintne i eleganckie niż grające je aktorki na galach, to moja hipoteza mogła zostać bardzo szybko obalona. Bo o ile potrafiłam znaleźć w pamięci piękne suknie, to należały one albo do postaci z epoki, jak Anna Karenina czy Maria Antonina, albo do postaci bajkowych jak Królewna Śnieżka, albo zaś były przeznaczone do wyjścia na scenę opery czy teatru. Trudno mi było znaleźć takie suknie, które mogłaby założyć kobieta współczesna na jakąś galę mniej lub bardziej oficjalną, czy jakieś przyjęcie. Tutaj łatwiej takie suknie było znaleźć u serialowych, a nie filmowych bohaterek. Dlatego postanowiłam mocniej wytężyć moją pamięć, oraz poszperać trochę w zakamarkach Internetu, by stworzyć no cóż nie da się nie powiedzieć, że mocno subiektywną listę najładniejszych sukienek noszonych przez filmowe bohaterki. Przy czym próbowałam się zmieścić we wcześniej wspomnianych kryteriach, czyli że ową sukienkę mogłaby założyć na jakiś event kobieta współczesna, a co za tym idzie w zestawieniu nie ma sukien noszonych przez postacie historyczne, kurtyzany z Moulin Rouge, czy postacie bajkowe, czyli np.: czarownice, albo trybutkę z 12 dystryktu.

Berenice Marlohe w Skyfall
Skoro we wstępie wspomniałam o tej pani, to niech jej suknia będzie pierwsza. Cóż suknia jest zniewalająca i patrząc na piękną aktorkę w tej pięknej sukni można czuć lekkie ukłucie zazdrości, bo jedynie dziewczyna Bonda może nosić i tak wyglądać w czarnej, częściowo tiulowej sukni ozdobionej drogocennymi kamieniami. Suknia została zaprojektowana przez Jany Temime. Projektantka chciała uzyskać na sukni efekt tatuaży i jak dla mnie ten efekt jest przepiękny, szczególnie kiedy okazuje się że na wszystkie tatuaże na tiulowych rękawach, plecach i bokach zużyto ponad 60,000 tysięcy kamieni Swarovskiego. Sama liczba robi wrażenie…



Keira Knightley w Pokucie
Chyba jest niewiele osób, które nie kojarzy tej przepięknej, jedwabnej, zielonej sukni bez pleców, którą nosiła Keira w filmie Pokuta. Suknię zaprojektowała Jacqueline Durran, ale to podobno reżyser Joe Wright chciał by suknia miała odcień kojarzący się z pokusą, a dla nieo właśnie tym kolorem była szmaragdowa zieleń. Ciekawostką może być to, że suknia uznawana jest za jeden z najpiękniejszych kostiumów filmowych mimo, że wydaje się iż jest wiele innych które mogą bardziej zasługiwać na ten tytuł. Mimo to, właśnie tej sukni powstało wiele replik i co najciekawsze, można ją sobie kupić, ale pewnie ciężko będzie w niej wyglądać tak dobrze jak Knightley.



Audrey Hepburn w Sabrinie
Kiedy Sabrina wraca z Paryża ma już nie być nastolatką, a dojrzałą, świadomą swoich wdzięków kobietą. Takim momentem kiedy zauważają to wszyscy ma być bal, na który bohaterka zakłada przepięknie zdobioną suknię o dość nietypowym kroju. Trzeba przyznać, że Audrey Hepburn w sukni projektu Huberta de Givenchy wygląda przepięknie, a i suknia wydaje mi się, że nie zestarzała się ani trochę, bo tak jak Sabrina zrobiła wrażenie na balu u państwa Larrabee, tak każda aktorka mogłaby osiągnąć taki efekt wkładając podobną suknię na filmową galę.



Audrey Hepburn w Breakfast at Tiffany’s
Większość osób zapewne kojarzy początkową scenę ze Śnidania u Tiffany’iego, kiedy bohaterka grana przez Audrey Hepburn wysiada rankiem z taksówki w pięknej sukni i je śniadanie oglądając witrynę Tiffany’iego. Tę suknię, zwaną najbardziej znaną małą czarną naszych czasów, tak jak przepiękną suknię do filmu Sabrina, zaprojektował Hubert de Givenchy. Co jest ciekawe sukienka ma swoją stronę na wikipedii i jak twierdzi kochana przez wszystkich internetowa encyklopedia, oryginalnie zaprojektowana przez Givenchy suknia, odsłaniała zbyt dużo nóg, dlatego Edith Head zmieniła dół sukni, tak by sięgała do kostek. Mimo to za projektanta sukni uważa się Givenchy, mimo że jego oryginalna suknia nie została użyta ani w filmie, ani na zdjęciach promocyjnych.



Marilyn Monroe w Książę i aktoreczka
W porównaniu do innych znanych sukni noszonych przez Monroe w filmach, chyba właśnie tę, białą (ecru?) suknię z Księcia i Aktoreczki lubię najbardziej. Chyba przede wszystkim za prostotę i taką lekkość, zaś uroku wszystkiemu dodają liczne perełki. Nie mogłam znaleźć kto zaprojektował suknię, więc chwilowo zasługi te przypiszę projektantce kostiumów do tego filmu Beatrice Dawson.



Julia Roberts w Pretty Woman
Jeżeli chodzi o suknie, to nie można zapomnieć o pięknej, aksamitnej sukni, którą ubiera bohaterka grana przez Julię Roberts. Mi osobiście jakoś te długie, białe rękawiczki nie pasują, ale może w jakiś sposób dodają całości uroku, którego ja nie dostrzegam. Mimo to, suknia projektu Marilyn Vance jest prześliczna, a przede wszystkim pasuje do bohaterki. Jest bardzo ciekawy artykuł w Elle z projektantką, która opowiada jak owa suknia, miała nie być czerwona, a czarna. Vance musiała przekonać wielu ludzi, by nie popełnili tej zbrodni na sukni i nie kazali jej uszyć czarnej. Co jest ciekawe od momentu premiery filmu, Western Costumes, gdzie mieści się dokładny wykrój sukni, otrzymuje wiele próśb od mężczyzn, by uszyli taką samą dla ich wybranki, bo chcą dokładnie odtworzyć scenę z filmu. To romantyczne, ale według mnie strasznie dziwne…



Kate Winslet w Titanicu
To jedna z moich ulubionych scen, kiedy Jack, grany przez czeka na Rose i zamiera z wrażenia, gdy widzi ją schodzącą po schodach w przepięknej bordowej sukni z czarnym szyfonem pokrytym kamieniami na wierzchu. Scena jak i suknia robią wrażenie i chyba nigdy się nie zestarzeją (cóż należę do grona osób, które lubią Titanica). Szyfonową suknię w podobnych kolorach Rose ma na sobie kiedy pierwszy raz spotyka się z Jackiem. Druga suknia również jest przepiękna i została sprzedana na aukcji za bagatela 300,000 tysięcy dolarów. Obie suknie zostały zaprojektowane przez Deborah L Scott.



Kate Hudson w Jak stracić chłopaka w 10 dni
Lubię oglądać ten film, mimo że nie jest to dobry film, ale lubię kilka gagów z tego filmu i scenę przyjęcia, kiedy główna bohaterka, grana przez Kate Hudson, przychodzi na nie w pięknej, jedwabnej, żółtej bez pleców i sprawia, że wszyscy mówią tylko o niej. Cóż później mówią tylko o niej już z innego powodu, ale dziś nie o tym… Suknia została zaprojektowana przez Dina Bar-El.  




Nie ma dziesiątki, ale jest ósemka. Lista jest na pewno niepełna, ale nie znajduję już żadnej sukni, która zrobiła na mnie wrażenie, kiedy widziałam ją na ekranie. Może macie swoje typy, których nie uwzględniłam w mojej skromnej liście? A niedługo może uda mi się zestawić moje ulubione suknie z filmów kostiumowych oraz bajek, bo nie wiedziałam ile frajdy może sprawić oglądanie sukien i przypominanie sobie scen z filmów, w których bohaterki były w nie ubrane.


       

sobota, 13 kwietnia 2013

Zamknij oczy i wyobraź sobie co widzisz, czyli refleksyjne Imagine


Minęło już bardzo dużo czasu, od chwili, gdy po wyjściu z kina chciałam tak roztrząsać to co zobaczyłam na dużym ekranie, bo film zostawił mnie z tyloma rzeczami do przemyśleń i refleksji. Muszę się przyznać, że czekając na autobus do domu, stojąc na przystanku zamknęłam oczy i zaczęłam się wsłuchiwać w tę kakofonię dźwięków dookoła mnie. Faktycznie gdy się lepiej wsłuchać można usłyszeć ile samochodów jedzie, z której strony jadą, czy równocześnie nie jedzie z nimi autobus, albo gdzieś obok tramwaj. W oddali słychać stukot obcasów, zapewne wysokich, a niedaleko, gdzieś po mojej lewej stronie, grupa znajomych głośno opowiada o swoim dniu. Wszystko to nasz mózg tak selekcjonuje byśmy nie oszaleli przez ten natłok dźwięków, ale dla niewidomych słuch i zmysł powonienia, jest obok dotyku, najcenniejszym źródłem informacji. Twórcy Imagine starają się pokazać jak to jest nie widzieć, często w subtelny sposób pokazując widzowi perspektywę niewidomego. To plus pomysłowe kadry, wyważony scenariusz i bardzo dobra gra aktorska sprawiają, że Imagine to film, który trzeba zobaczyć.    

Akcja filmu rozgrywa się w pięknej, słonecznej Portugalii. Ian przyjeżdża do tamtejszej szkoły dla niewidomych, by uczyć ich orientacji w terenie i pomóc w wykonywaniu codziennych czynności. Mężczyzna stosuje jednak metody, które nie podobają się zwierzchnikom placówki, gdyż uważają je za zbyt niekonwencjonalnie. Ian, który również nie widzi, uczy swoich podopiecznych poruszania się bez laski, a przede wszystkim chce ich nauczyć patrzeć na świat za pomocą wyobraźni. W ośrodku przebywa również piękna Niemka, Eva, która jest zafascynowana stopniem samodzielności i pewności siebie nowego nauczyciela. Kobieta mimo lęku pragnie tak jak Ian chodzić bez laski, dlatego pewnego dnia wybiera się z nim na wycieczkę…

Imagine od pierwszych minut fascynuje i powoduje, że zaczynamy się zastanawiać jak to naprawdę jest nie widzieć, jak każda najprostsza czynność staje się wtedy niesamowicie trudna. Pamiętam, że jako dziecko często zamykałam oczy i próbowałam poruszać się na pamięć po domu. Zazwyczaj kończyło się to spotkaniem pierwszego stopnia ze ścianą, albo to mój palec u nogi przeżywał spotkanie pierwszego stopnia z kantem szafki czy futryną. Zawsze wtedy mogłam otworzyć oczy i zobaczyć o ile centymetrów się pomyliłam. Bohaterowie filmu jednak nie mogą zobaczyć przeszkody. Dlatego Ian, który również tak jak podopieczni ośrodka nie widzi, był dla tych dzieci tak niezwykły, bo on tę przeszkodę widział. Jednak nie tylko dla tych dzieciaków Ian był niezwykły, ale i dla widza. Byłam pod ogromnym wrażeniem jak determinacja i chęć uchodzenia za zdrowego może zmobilizować człowieka do wykształcenia u siebie tak precyzyjnych zdolności orientacji w terenie. Mężczyzna bowiem opanował tak świetnie korzystanie ze zjawiska efektu Dopplera, że nawet nietoperz nie powstydziłby się takich umiejętności, no może to za dużo powiedziane. Ale ucho Iana nauczyło się rozpoznawać tak niewielkie zmiany między częstotliwością dźwięku wysyłanego, a odbitego, że przez cały film patrzyłam na niego z ogromnym podziwem. Mężczyzna wypracował sobie również kilka sposobów, a dokładniej rodzajów dźwięków, które pomagały mu w lepszym określaniu odległości przedmiotu od niego. Stosował do tego specjalnie podbite buty (metalowa podeszwa mile widziana), pstrykał palcami, albo kląskał. Oczywiście metody te nie zawsze były niezawodne, ale dla bohatera były biletem do ogromnej samodzielności bez używania białej laski. Dlatego Ian tak fascynował podopiecznych ośrodka i jednocześnie tak denerwował przełożonych i lekarzy, którzy martwiąc się o bezpieczeństwo swoich pacjentów nie widzieli w metodach mężczyzny większego zysku dla pacjentów, a nawet dostrzegali w nich ogrom zagrożenia.



Co bardzo mi się podobało to, że film nie jest do końca ani opowieścią o Ianie, ani o trudach bycia niewidomym i walce chorych z codziennością, ani też o romantycznych relacjach między Ianem, a Evą. W filmie twórcy osiągnęli idealną granicę pomiędzy wszystkimi tymi wątkami. Jednak co najbardziej zasługuje na wyróżnienie, to sposób pokazania widzowi tego, jak czuje się niewidomy. Często reżyser zmusza widza by sobie wyobraził jaka przeszkoda stoi na drodze głównego bohatera. Niekiedy pozostawia widza w wątpliwości czy któryś z bohaterów chcąc być odważnym i pewnym siebie nie wpadnie pod samochód, albo pod tramwaj. Niejednokrotnie siedziałam przejęta i martwiłam się, czy zaraz stanie się coś strasznego. Wracając jednak do sposobu kręcenia, to podobały mi się ujęcia twarzy bohaterów, kiedy to próbowali znaleźć prawidłową drogę, albo starali się za kimś iść. W tych ujęciach widać wszystko, każdą najdrobniejszą emocję na twarzy bohatera, ale też sprawiają, że widz tak jak bohater nie widzi i nie wie co zaraz stanie na przeszkodzie bohaterce czy bohaterowi. Wypadałoby jeszcze wspomnieć, że oprócz ciekawych ujęć bohaterów w filmie jest wiele przepięknych kadrów miasta słonecznej Portugalii, w którym rozgrywa się akcja, a także zdjęć samego ośrodka.

Nie można zapomnieć również o aktorach. Podopieczni ośrodka zostali zagrani przez niewidome dzieci i młodzież i spisali się oni świetnie. Byli przeuroczy, szczególnie kiedy grali sceny, które w jakimś niewielkim stopniu pokazywały w sposób humorystyczny ich niepełnosprawność. Świadczy to o ich ogromnym dystansie do samych siebie i swojej choroby. Alexandra Maria Lara w roli Evy była magnetyzująca. Eva, która ma dość litości jaką okazują jej ludzie oraz oferowanej dość nachalnie przez nich pomocy gdy porusza się z białą laską, jest bohaterką, z którą nie jest ciężko się identyfikować. Kobieta łamie swoją białą laskę i chce być postrzegana jako osoba w widząca, a przede wszystkim chce sama się tak poczuć. Zafascynowana Ianem, pragnie tak jak on, dzięki dźwiękom i zapachom móc sobie wyobrazić otaczający ją świat.



Jednak film kradnie Edward Hogg grający Iana. Pewność siebie jego bohatera sprawia, że na początku wcale nie można mieć pewności, iż Ian jest niewidomy. Dopiero później widz odkrywa, że mężczyzna nie widzi, a mimo to oczami wyobraźni potrafi dostrzec to, co umyka i widzącym i niewidomym. Hogg gra tak przekonująco, że na koniec można zacząć się zastanawiać czy przypadkiem aktor nie jest niewidomy i to dość przewrotnie powinno się chyba traktować jako największy komplement dla niego. W filmie aktor nosi soczewki, które sprawiają, że oko wygląda tak jak u osoby chorej, zaś każdy ruch aktora, sposób w jaki stawia nogi, albo trochę za wysoko je podnosi przy każdym kroku, czy to lekko widoczne napięcie mięśni szkieletowych kiedy się porusza albo ten sposób patrzenia, kiedy wydaje się, że ktoś nie patrzy na nas, a przez nas sprawiają, że nie mamy problemu uwierzyć aktorowi, że grana przez niego postać nie widzi. Plus ta wiara w swoje wypracowane zdolności orientacji w terenie bez potrzeby używania białej laski, to wszystko czyni Iana bohaterem ciekawym i niezwykle sympatycznym, mimo jego przemądrzałości.
      
Na koniec chciałam gorąco polecić wszystkim ten film. Jak się okazuje Polacy potrafią kręcić dobre filmy, a nie tylko głupawe komedie romantyczne czy przeintelektualizowane filmy o tym jacy Polacy są źli. Po wyjściu z kina można trochę zmienić postrzeganie pewnych rzeczy. Mi utkwiło szczególnie jedno zdanie wypowiadane przez głównego bohatera, który mówi, że najpierw trzeba sobie coś (przedmiot) wyobrazić, a wtedy się to do nas odezwie. I tym akcentem kończę dzisiejszy post.    

* Zdjęcia zamieszczone w poście zostały znalezione na filmweb.pl

wtorek, 9 kwietnia 2013

To nie petarda, to niewypał, czyli Spring Breakers


Często zdarza się tak, że filmy mające dobrą promocję wcale nie są filmami dobrymi. Kiedy ostatnim razem byłam w kinie zostałam aż dwukrotnie uraczona zwiastunem Spring Breakers, plus pani Grażyna Torbicka mówiła w samych pozytywach o tym filmie. Dlatego stwierdziłam, że wybiorę się do kina na film, który zadebiutował na festiwalu w Wenecji i miał całkiem wysoką ocenę na imdb. Niestety, może mam zły gust, może nie potrafię docenić arcydzieła kiedy mi się je wyświetla na dużym, kinowym ekranie, ale gdyby nie to, że ze znajomą byłyśmy jedynymi widzami na sali kinowej i mogłyśmy bez skrępowania komentować na głos przez cały film, to chyba nie wytrzymałabym do końca seansu.  

Film opowiada o czterech studentkach/uczennicach college. Dziewczyny marzą o wyrwaniu się od codzienności, od szarej rzeczywistości i wyjechaniu gdzieś podczas wiosennych ferii. Okazuje się jednak, że nie dysponują wystarczającą ilością gotówki by móc pozwolić sobie na chociaż namiastkę wymarzonych wakacji. Dziewczyny biorą więc sprawy w swoje ręce i we trzy obrabiają restaurację. Łup jest tak duży, że wystarcza im na spędzenie ferii w LA. Bohaterki imprezują, piją, ćpają i w końcu podczas jednej z takich imprez zostają złapane przez policję. Z aresztu wyciąga je diler narkotyków i handlarz broni, nie robi tego oczywiście bezinteresownie.

Głównym zamierzeniem filmu było szokować i chyba się twórcom to udało. Nie jestem jednak pewna czy zaszokowali tym, czym chcieli, a dokładniej jeżeli chcieli zaszokować tym do czego zdolne są nastolatki i jak wyglądają imprezy amerykańskich nastolatków to chyba średnio im to wyszło, ale jeżeli chcieli zaszokować niedorzecznością fabuły, no to jak dla mnie udało im się to na cztery z plusem. Ale może po kolei. Bardzo dużą część filmu zajmują imprezy i to niekoniecznie te, w których uczestniczą główne bohaterki. Twórcy chyba chcą uzmysłowić widzowi jak bawią się amerykańskie nastolatki kiedy nikt nie sprawuje nad nimi nadzoru. Jest więc dużo sekwencji picia alkoholu, oczywiście nie można się napić normalnie tylko na sto pięćdziesiąt różnych sposobów. Na imprezie nie może też zabraknąć innych używek, a mianowicie narkotyków przeróżnej maści, do wyboru, do koloru. Najlepszym strojem na imprezę jest oczywiście bikini i kolorowe trampki/adidasy, ale jeżeli założyć, że młodzież bawi się niedaleko oceanu, albo w domu z basenem, to jest to w miarę normalne. Nie wiem jednak czy normalne jest zapominanie założenia góry od stroju kąpielowego i paradowanie tak przed wszystkimi. No cóż może ja czegoś nie rozumiem, ale zawsze zaliczałam się do tych ‘nudnych’, a nie szalonych imprezowiczek, ale patrząc na film wydaje mi się, że niczego nie straciłam. Nie jestem jednak pewna, czy aby widz zrozumiał, że nastolatki kiedy wyłączą wszelkie hamulce zachowują się tak, a nie inaczej, potrzebne było tyle ujęć nagich biustów i tyłków w kolorowych bikini zajmujących cały kadr. Jeżeli to miał być jakiś rodzaj estetyki, to zdecydowanie nie trafiał on w moje jej poczucie. Rozumiem, że reżyser przyjął taką, a nie inną konwencję, ale momentami byłam już znudzona tymi obrazkami, które tak jak niektóre wypowiedzi były powtarzane dwa razy. Naprawdę dałam radę zrozumieć za pierwszym razem, drugi raz był zbędny, no chyba że film wyszedłby za krótki i trzeba było gdzieś wcisnąć kilka minut. W takim razie zapewne nawet głupawy dialog byłby lepszy, niż pokazywanie dziesiąty raz czyjegoś tyłka.

Drugi plakat do filmu, który według mnie idealnie oddaje mentalność głównych bohaterek.
Na plakacie plus minus to co trzeba zabrać na wiosenne ferie...

Drugi zarzut to niedorzeczność niektórych zdarzeń. Dziewczyny obrabowują restaurację i nie ponoszą żadnych konsekwencji. Oczywiście do napadu są świetnie przygotowane, a mianowicie pamiętaj drogi czytelniku, jeżeli chcesz obrabować restaurację włóż: kominiarkę, szorty, kolorowe adidasy, modną bluzę wyglądającą jak ta ze znakiem kampusu albo stowarzyszenia studenckiego, weź pistolet na wodę i oczywiście plecak, najlepiej różowy albo w kształcie misia, żebyś miał gdzie włożyć pieniądze. Aha i dużo krzycz i przeklinaj, a wtedy sukces murowany. Żaden monitoring, żadni stróże prawa nie są ci straszni. Jak to się mówi, takie rzeczy tylko w Ameryce. Jeżeli jesteś dziewczyną i chcesz się zemścić na facecie, który skrzywdził twoją przyjaciółkę włóż neonowe, żółte bikini, standardowo kolorowe adidasy i koniecznie różową kominiarkę, wtedy kule się ciebie nie imają, a ty trafiasz w każdego bandziora mimo, że broń w ręku miałaś dopiero parę razy. Kiedy zaś chcesz się pokrzepić do walki, albo wprawić w rabunkowy nastrój i podnieść adrenalinę posłuchaj Britney Spears, to na pewno pomoże. Chyba na tym zakończę, bo zaczynam sobie kpić, a w końcu nie o to powinno chodzić, a może jednak o to …

Wypadałoby napisać słów kilka o grze aktorskiej, bo przecież jedne z głównych ról zostały powierzone gwiazdkom Disneya. Czytałam wywiady z aktorkami, które mówiły, że musiały się przemóc do zagrania niektórych scen, zaś pewne sceny pozostaną dla nich jako traumatyczne przeżycia. Teraz nie dziwię się takim wypowiedziom. Aktorki musiały zagrać sceny odważne, albo paradować półnagie przed kamerą, co zawsze jest wyzwaniem i pokonywaniem swoich granic, ale ciężko jest ocenić ich grę. Zagrały bardzo niedojrzałe psychicznie nastolatki i to im wyszło, ale z drugiej strony wydaje mi się, że oprócz grania rozwydrzonych dziewczyn ich role nie wymagały jakiegoś świetnego warsztatu aktorskiego. Jeżeli zaś chodzi o Jamesa Franco w roli handlarza narkotyków i broni, to ciężko mi ocenić jego występ, bo za nim nie przepadam. Mogę napisać tyle, że wyglądał strasznie, zdecydowanie srebrne zęby i warkoczyki na głowie nie dodawały mu uroku. Jeżeli miał odpychać, być obleśny i wyglądać jak typ, u którego wszystko w postawie i zachowaniu krzyczy ‘uciekaj’, to ta sztuka mu się udała. Na dodatek jego wykonanie piosenki Everytime z repertuaru Britney zapamiętam na długo. Zresztą owa scena \spojler tańca z bronią wokół fortepianu, na którym grał Franco \koniec spojlera, to jedna z głupszych scen jakie widziałam, ale jeżeli miała pokazać niedojrzałość bohaterek, ich brak jakichkolwiek wartości moralnych, to zdecydowanie wyszła świetnie. 

Spring Breakers nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Nie jest to kino za jakim przepadam i chyba spodziewałam się trochę innego filmu i trochę innej historii. Raczej jest to film do obejrzenia w domu, gdzie można sobie swobodnie pokomentować wszystko to, co widzi się na ekranie, bo wtedy może być zabawnie, a nie nudno i monotonnie. 

sobota, 6 kwietnia 2013

Chcecie bajkę, no to macie, a tytuł jej brzmi - Sabrina


Sabrina, to kolejny film z Audrey Hepburn, po który sięgnęłam. Miało być lekko i przyjemnie i tak było. Mimo, ze film ogląda się świetnie i zapomina o upływającym czasie, to nie jest to film dobry, to znaczy jeżeli się będzie go oglądać bezmyślnie, dla tak zwanego odmóżdżenia, to jest to film świetny, ale jeżeli zacznie się analizować zachowanie bohaterów, przyjrzy się im dokładniej, to wtedy już nie będzie tak różowo. Zacznę jednak od początku. 




F jak fabuła 

Fabuła filmu jest niezwykle banalna. Sabrina Fairchild jest córką szofera pracującego dla bardzo bogatej rodziny Larrabee. Ów rodzina mieszka w przepięknej posiadłości na Long Island, przy której mieści się wcale nie dużo mniejszy garaż, a nad nim dość przytulne mieszkanko zamieszkiwane przez Sabrinę i jej ojca. Dziewczyna potajemnie kocha się w Davidzie Larrabee, młodszym z braci, kobieciarzu, który zupełnie nie dostrzega młodziutkiej córki szofera. Sabrina wyjeżdża na dwa lata do Paryża do prestiżowej szkoły gotowania, jednak dalej doskwiera jej złamane serce. Na jednej z lekcji poznaje arystokratę, który pomaga dziewczynie stać się elegancką, światową kobietą. Kiedy odmieniona Sabrina wraca do domu, okazuje się że to teraz nie ona będzie zabiegać o czyjeś względy, a wszyscy będą zabiegać o nią, łącznie z Davidem. Jednak zauroczenie Davida Sabriną nie jest dobre dla rodzinnych interesów rodu Larrabee, dlatego do akcji wchodzi starszy z braci, Linus, który ma rozwiązać ten problem. Mężczyzna nie wie jednak, że Sabrina potrafi zauroczyć nawet najbardziej zlodowaciałe serce. 


B jak bajka 

Biorąc pod uwagę to, jak banalna jest fabuła filmu, zadziwia sukces jak obraz odniósł. Wspominałam, że jeżeli się zacznie chociaż trochę zastanawiać nad sensem tego, co reżyser podaje widzowi na ekranie, to nie można się nadziwić nad tym jak płytcy są bohaterowie, a przede wszystkim jak bezmyślni są. Sabrina zakochana jest w młodszym bracie, który nie wie o jej istnieniu i ma w nosie, to że jego kolejne romanse mogą mieć bardzo zły wpływ na rodzinne interesy. Gdy Sabrina wraca mamy uwierzyć, że jest już kobietą, bo ubiera się poważniej, ale po jej zachowaniu nie można już tego powiedzieć. Mamy również uwierzyć w to, że David dostrzega ją w mgnieniu oka, ale jeszcze drugi z braci, ten niemiły, chłodny mężczyzna, który stał na czele rodzinnego biznesu, ulega jej urokowi. Teraz to nie Sabrina wzdycha do Davida, ale obaj bracia wzdychają do niej. Jak to się mówi, takie rzeczy tylko w bajkach. 

Dzięki Hepburn, jej postać można polubić, bo Sabrina to dziewczyna, którą chciałoby się zdzielić po głowie
i krzyknąć by w końcu zeszła na ziemię.


H jak Hepburn 

Wydaje mi się, że gdyby nie naturalny urok Audrey Hepburn, Sabrina nie byłaby tak przyjemnym filmem jakim jest. Jej bohaterka dla mnie jest strasznie płytka, jej przemiana zaś widoczna jest jedynie w strojach, ale zupełnie nie w jej charakterze. Swoją charyzmą Hepburn ratuje tę postać, która mimo bardzo głupiego zachowania i ogromnej naiwności jest w jej wykonaniu zjadliwa, a nawet do polubienia. 


B jak Bogart 

Na wstępie tego akapitu chciałam przeprosić wszystkich fanów tego aktora, za to co za chwilę napiszę. Zupełnie nie znam filmografii Bogarta i nie wątpię, że jest on świetnym aktorem, ale dawno nie widziałam tak źle obsadzonego aktora w jakiejś roli. Po pierwsze Bogart był dużo starszy i od Hepburn i Williama Holdena grającego Davida, a ta różnica wieku była tak bardzo widoczna, że momentami aż lekko niestrawna. Po drugie Bogart w wielu scenach wyglądał tak, jakby grał w tym filmie za karę, a po trzecie dla mnie snuł się po ekranie jak jakiś grabarz. Garnitury w tamtych czasach były okropne, za duże z obszerną marynarką i workowatymi spodniami, które dodawały lat. Oczywiście Bogarta nie odmładzały, tylko postarzały a na dodatek sprawiały, że wyglądał jak jakiś typ spod ciemnej gwiazdy, szczególnie kiedy nosił kapelusz. Patrząc na niego zalecającego się do bohaterki granej przez Hepburn było świetną zabawą, a to dlatego, że ciężko było uwierzyć, że tych dwoje może łączyć jakieś gorące uczucie. 

Nie byłam w stanie uwierzyć w miłość tej dwójki, dlatego cała ta historia była tak zabawna. 


K jak kostiumy 

Jeżeli oceniać kostiumy w Sabrinie, to należałoby się skupić najbardziej na damskich strojach, bo mężczyźni w tym filmie chodzą ubrani tylko i wyłącznie w garnitury, raz czarne, raz brązowe, raz białe, ale ciągle są to garnitury o bardzo podobnym kroju. Dlatego na uwagę zasługują jedynie damskie ubiory, a dokładniej stroje bohaterki granej przez Audrey Hepburn. Sabrina jak na córkę szofera i nastolatkę ubiera się nad wyraz elegancko. Po powrocie z Paryża zaś wygląda jak wykwintna dama. Jej stroje są przepiękne, ale powiedzmy sobie szczerze nosić je może jedynie Audrey, bo wszystkie inne kobiety nie posiadające jej figury wyglądałyby źle, a ona błyszczy. Szczególnie uwagę przykuwa przepiękna suknia, którą Sabrina wkłada na bal. Nie ma się jednak co dziwić, że ubrania te leżą na niej przepięknie skoro sama je kupiła. Hepburn nawiązała umowę ze studiem, że sama kupi dla siebie kostiumy, oczywiście za pieniądze studia, ale to nie projektantka, a właśnie ona ubierze graną przez siebie bohaterkę. Wszystkie więc stroje Sabriny ostały zakupione przez Audrey w pracowni, zaczynającego dopiero swoją karierę projektanta, Huberta de Givenchy w Paryżu. Sabrina była pierwszym filmem, w którym tych dwoje nawiązało współpracę, ale nie ostatnim, gdyż ich wyczucie stylu i estetyki zapoczątkowało długotrwałą przyjaźń. 


O jak Oscary 

Sabrina wygrała jednego Oscara. Laureatką została Edith Head, za zaprojektowanie do filmu kostiumów. Co jednak jest najciekawsze, wyżej wspomniana pani zaprojektowała tylko jeden strój, który nosiła w filmie główna bohaterka. Wygląda to trochę dziwnie, szczególnie, że to stroje noszone przez Audrey, będącą prawie przez cały film na ekranie, przykuwały najwięcej uwagi widza. 

Mimo moich trochę niepochlebnych uwag, film polecam wszystkim, bo to naprawdę przyjemne, stare kino, przy którym można się zrelaksować i odpocząć. Przytoczone zaś przeze mnie ciekawostki pochodzą z książki Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn autorstwa Donalda Spoto, o której pewnie niedługo napiszę parę słów na blogu.

środa, 3 kwietnia 2013

Kiedy żyje się obsesją, czyli Zero Dark Thirty


Bardzo chciałam zobaczyć Zero Dark Thirty, jednak grane było w kinie w tak niesprzyjającym okresie czasu (sesja, dużo oscarowych propozycji), a do tego w gronie moich znajomych nie ma zbyt wielu miłośników dramatów wojennych, które trwają ponad 2,5 godziny, dlatego nim się obejrzałam już filmu nie grano. Nie wyobrażacie sobie jaką roześmianą miałam buzię, gdy patrząc co grają w poprzedni weekend w kinie zobaczyłam, że w repertuarze jest właśnie Zero Dark Thirty. Mimo mojego pozytywnego nastawienia obawiałam się jednak tych 2,5 godziny, ale jak się okazało zupełnie niepotrzebnie, bo nie wiem kiedy, a film się skończył. Na wstępie chciałam zaznaczyć, że nigdy nie interesowała mnie historia polowania amerykańskiego wywiadu na bin Ladena, nie znam dokładnych faktów historycznych, a już w innych recenzjach filmu czytałam o owym tajnym polskim więzieniu CIA, które podobno nigdy nie istniało naprawdę, więc gdy na ekranie zobaczyłam podpis, to nie byłam zbyt zszokowana. Wydaje mi się, że powinnam o tym napisać, bo moje poniższe uwagi dotyczą samego filmu, a nie faktów lub ich przeinaczeń, jakie ukazano w filmie. Wiem, że ciężko jest oddzielić wersje wydarzeń przedstawionych w filmie od tych, które miały miejsce w rzeczywistości, ale spróbuję.

Film przedstawia historię polowania amerykańskiego wywiadu na bin Landena, który po zamachach na WTC stał się wrogiem nr 1 Amerykanów, a co za tym niestety idzie, też i całego świata. W filmie nie widzimy żadnych rozgrywek politycznych, ani żadnych rozgrywek między ludźmi zajmującymi najwyższe stołki w CIA. Twórcy pokazują nam pracę agentów, którzy śledzą terrorystów, łapią ich, a następnie przesłuchują, próbując wyciągnąć z nich informacje o pobycie najbardziej poszukiwanych terrorystów, albo o miejscu i czasie kolejnego zamachu. Jak się można domyśleć laurów nie zbierają właśnie ci agenci, a agenci siedzący sobie w przytulnych gabinetach w Stanach. Jedną z agentek od brudnej roboty i główną bohaterką filmu jest Maya, która zaraz po studiach została zwerbowana do CIA i wysłana do Afganistanu by pomóc w poszukiwaniach bin Ladena.



Film podzielony jest na swego rodzaju rozdziały, przed każdym pokazywany jest czarny ekran, a na nim tytuł. Ten pomysł na zmontowanie filmu jest o tyle dobry, że sprawia, iż ukazywane wydarzenia z przestrzeni ponad 10 lat są zgrabnie uporządkowane, a widz ma szansę zorientować się, ile czasu minęło między danymi zdarzeniami, jak zmieniły się priorytety CIA oraz jak dużo czasu potrzebowały różne instytucje na podjęcie najważniejszych decyzji. Taka konstrukcja filmu ładnie uwypukla również kontrast między tym co jest stałe, a tym co się zmienia. Tutaj głównym, stałym punktem jest główna bohaterka Maya, która niezłomnie trzymała się swojego tropu i dalej drążyła, dalej szukała, żyła najmniejszymi strzępkami informacji jakie udało jej się znaleźć. Jednak kiedy ona była pochłonięta poszukiwaniami świat nie stanął w miejscu, nie zatrzymał się i na nią nie poczekał. Współpracownicy zmieniali się, sytuacja polityczna ulegała zmianie, a Maya stała w martwym punkcie porzucając wszystko dla wykonania powierzonego jej zadania.

Film przedstawia różne strony konfliktu zbrojnego jaki wywołały zamachy na WTC. Akcja filmu rozpoczyna się od autentycznych nagrań ludzi uwięzionych w drapaczach chmur, którzy dzwonili z prośbą o pomoc, nie wiedząc dokładnie co się dzieje, ale przeczuwając najgorsze. W tym przypadku czarny ekran i rozlegające się głosy przerażonych ludzi proszących o pomoc, działają na wyobraźnię mocniej niż obraz czy muzyka. Potem zostaje przedstawiona główna bohaterka i w praktyce pozostaje ona na ekranie do końca filmu, bo to wokół niej tworzona jest cała fabuła filmu. Reżyserka stopniowo buduje napięcie, często wzbudzając gamę różnych emocji, od śmiechu, przez oburzenie po strach. Ukazane w filmie metody tortur są przerażające i ciężko jest nie odwrócić wzroku. Maya chce jednak udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że jest w stanie wykonywać swoją pracę bez taryfy ulgowej i da radę uczestniczyć/przyglądać się brutalnym przesłuchaniom. Trzeba przyznać, że reżyserce udały się dwie rzeczy. Po pierwsze jest to film przeznaczony najbardziej dla widzów amerykańskich, gdyż to ich bezpośrednio dotknęły wydarzenia przedstawione w filmie, ale mimo to, widz pochodzący nie ze Stanów i nie znający tak świetnie współczesnej historii, jest w stanie wciągnąć się w opowiadaną historię, a na dodatek kibicować głównej bohaterce i CIA ogólnie. Ale wydaje mi się, że w tym przypadku większe zasługi należą się Jessice Chastain wcielającej się w główną rolę. Po drugie zaś, reżyserka w umiejętny sposób rozłożyła napięcie, tak że zupełnie nie czuć, iż film jest aż tak długi, a co ważniejsze mimo tej długości film nie nudzi. Nie ma tu zbyt dużych przestojów, a akcja rozwija się w miarę dynamicznie, co sprawia, że w połowie filmu ludzie zgromadzeni w kinie nie zajęli się sobą, albo swoimi komórkami, a siedzieli wpatrzeni w ekran.   

Jestem dziewczyną, ale naprawdę byłam zafascynowana tymi noktowizorami/specjalnymi
okularami na podczerwień (nie wiem jak to się nazywa, ale wygląda świetnie).

W The Hurt Locker Kathryn Bigelow skupiła się przede wszystkim na pokazaniu, że wojna może się stać dla człowieka narkotykiem, nałogiem z którego ciężko jest się wyrwać. W Zero Dark Thirty główna bohaterka, ambitna, młoda kobieta zostaje przydzielona w CIA do grupy zajmującej się poszukiwaniami bin Ladena. Dziewczyna zaczyna jednak traktować swoją pracę jako główny priorytet zapominając o życiu jako takim. Kiedy już przyzwyczaja się do trudnych warunków panujących w Pakistanie, w mniejszym lub większym stopniu odnajduje się wśród współpracowników, to rzuca się w wir pracy i powoli jej myśli zaczyna zaprzątać już tylko jedna idea. Idea, że to ona ma rację, że strzępki informacji jakie znalazła naprawdę tworzą logiczną całość i w końcu doprowadzą ją do wroga nr 1. Ów pomysł staje się obsesją Mai. Kobieta potrafi mówić tylko o tym, myśleć tylko o tym, a w rezultacie zostaje sama kurczowo uczepiona tego pomysłu, za który walczy jak tygrysica i do końca nie daje go sobie odebrać.



Pisałam wcześniej, że dużą zasługę za to, iż film jest wciągający, można spokojnie przypisać Jessice Chastain. Aktorka, którą uwielbiam za rolę w Służących, pokazała, że potrafi zagrać kobietę, która w obcym kraju pozostającym w stanie wojny, potrafi odnaleźć się w, powiedzmy sobie szczerze, męskim zadaniu i na dodatek być lepszą od wszystkich mężczyzn wkoło. Maya to ambitna, ale przede wszystkim bardzo inteligentna kobieta, która owładnięta obsesją złapania bin Ladena, nie spocznie póki nie udowodni, że ma rację. Ta jej wytrwałość, zapał i nieustępliwość w walce o swoje sprawia, że nie da się jej nie kibicować. Wielokrotnie bohaterka musi udowadniać, że jest dobra w tym co robi, że jej sposób myślenia i analizy zgromadzonych informacji jest poprawny, ale najbardziej do kibicowania bohaterce sprzyja fakt, iż o wszystko musi walczyć, nawet o to, by jej sukces został przypisany jej, a nie jakiemuś agentowi, który nie chciał kiwnąć palcem by jej pomóc.

Zero Dark Thirty polecam każdemu, bo to film dobry, który trzyma w napięciu, mimo że wszyscy dobrze wiedzą jak się kończy. Są jednak dwa mocne argumenty przemawiające za obejrzeniem filmu: po pierwsze kreacja Jessici Chastain, a po drugie przepiękna muzyka Alexandre Desplata. Na pewno 2,5 godziny poświęcone na obejrzenie tego filmu nie będą czasem straconym.