sobota, 26 stycznia 2013

‘I dreamed a dream’, czyli filmowe Les Miserables


Dawno nie odczuwałam tak natrętnego uczucia oczekiwania na jakiś film. Od kiedy zobaczyłam zwiastun filmu Hoopera nie mogłam się doczekać, aż wreszcie zasiądę w kinie i obejrzę, przecież bardzo dobrze mi znaną, opowieść o Jean Valjeanie, Fantine i obrońcach barykady. Niestety mimo, że film był dobry i bardzo mi się podobał, to po wyjściu z kina odczuwałam swego rodzaju niedosyt, bo czegoś zabrakło. A może zabrakło wszystkiego po trochu, tu lepszego wykonania piosenki, tam lepiej nakręconej sceny, a z kolei tam brakowało całej sceny czy kawałka piosenki. Ale wszystko po kolei.

Ciężko jest przenieść musical na ekran, bo i musical i film rządzą się trochę innymi prawami. W filmie momentami widać, że reżyser miał dylemat, czy nakręcić tę scenę bardziej w wydaniu teatralnym, czy w filmowym. Dlatego czasami wydaje nam się, że aktorzy znajdują się na scenie, pośród teatralnej scenografii, a innym razem chodzą po brukowanych ulicach czy mostach Paryża, a więc idealnej filmowej scenerii. Kolejnym zarzutem mogłyby być też stroje i charakteryzacja, które też były wręcz teatralne, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że ktoś ubierał się tak, jak komediowy duet Thenardierów. Ale na to jeszcze można przymknąć oko, nie można jednak przymknąć oka na młodniejącego w filmie Hugh Jackmana. Jego charakteryzacja skazańca jest świetna, potem jako burmistrza niezła, ale każda kolejna charakteryzacja mająca go postarzyć, sprawiała, że wyglądał momentami komicznie, a nie staro. Zabieg założenia siwej peruki sprawdza się w teatrze, bo nie widzimy z bliska twarzy aktora, ale w filmie, gdzie mamy bardzo dużo czasu na stworzenie i założenie odpowiedniej charakteryzacji, jest dość dużym uchybieniem.

Les Miserables to opowieść smutna, ale ten wątek nieszczęśliwej miłości zawsze wzrusza mnie tak samo.

Zaczęłam od tego co mi się nie podobało, ale teraz powinnam napisać co szczególnie mi się podobało. Mianowicie to, że Les Miserables, to film bardzo dobrze zagrany, nie jest świetnie zaśpiewany, ale jeżeli chodzi o aktorstwo, to nie można wymagać więcej, bo chyba lepiej zagrać się już nie da. Wszyscy począwszy od młodziutkich debiutantów, a skończywszy na najbardziej znanych nazwiskach spisali się koncertowo. Druga rzecz, która się z tym wiąże, to sceny kiedy zostajemy sam na sam ze śpiewającym aktorem czy aktorką. Reżyser zastosował tu bardzo ciekawy zabieg, a mianowicie, kiedy aktorzy śpiewają, zostają na ekranie sami i wtedy dostajemy zbliżenie, by zobaczyć wszystkie emocje malujące się na ich twarzach. Widzimy każdy grymas, przelotny uśmiech czy spływającą powoli po policzku łzę. To był zabieg, który uratował większość piosenek śpiewanych solo w tym filmie. Bo kiedy widzimy jak aktor czy aktorka płaczą i śpiewają, to zamiast denerwować się na nieczyste dźwięki, przeżywamy razem z bohaterem jego dramat i walczymy z napływającymi do oczu łzami, a przynajmniej ja miałam z tym problem. Dlatego „I dreamed a dream” mimo, że nie brzmi fantastycznie, to jest tak genialnie zagrane przez Anne Hathaway, że nie można mieć do niej pretensji o kilka fałszów. Kolejna rzecz, która zasługuje na wyróżnienie, to pomysł by Javert zawsze stał gdzieś u góry, bardzo wysoko nad Jean Valjeanem. Zresztą Javert chodzący po krawędzi dachu, czy potem po moście, to naprawdę świetne sceny. Do scen bardzo dobrych, a przede wszystkich przepięknych wizualnie trzeba zaliczyć początkową scenę wciągania statku do doku przez skazańców oraz wszystkie zbiorowe sceny, a szczególnie końcową kiedy wszyscy stoją na ogromnej barykadzie. O scenach zbiorowych należałoby również napisać, ze wokalnie brzmią świetnie, dosłownie tak jak w teatrze muzycznym, a może nawet trochę lepiej.  



Przejdźmy do kwestii śpiewania, bo mimo wszystko jest ono w musicalu niezwykle ważne. Twórcy postanowili, a aktorzy im przyklasnęli (zapewne jedni głośniej, drudzy trochę ciszej), że nie będzie nagrywania wcześniej piosenek w studiu, tylko wszyscy będą śpiewać podczas kręcenia scen. Miało to sprawić, by utwory nabrały jeszcze więcej emocji i by aktorzy już podczas kręcenia sceny, a nie kilka miesięcy wcześniej, zdecydowali jak chcą daną piosenkę zaśpiewać, jaką interpretację jej nadać. Ten pomysł sprawdził się genialnie, bo aktorzy czego nie dośpiewali, to świetnie to dograli, dając widzom genialny spektakl umiejętności i wokalnych i aktorskich. Wypadałoby powiedzieć słów kilka o samych wykonawcach i ich wykonaniach. Wiedziałam, że Hugh Jackman potrafi śpiewać, nie wiedziałam, że potrafi to robić aż tak dobrze. Może nie wszystkie dźwięki były czyste („Bring Him Home” niestety nie powaliło mnie na kolana) i nie wszystkie nuty wyśpiewane, ale jego Jean Valjean zdecydowanie mnie do siebie przekonał. To samo uczyniła Anne Hathaway. Jej śpiew połączony ze świetną grą aktorską, powodowały automatyczny napływ łez do moich oczu i jakakolwiek czepliwość odnośnie nieczystych dźwięków nie wchodzi w grę. Zresztą wydaje mi się, że nie dało się nie wzruszyć słuchając śpiewającej Fantine. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie fakt, iż Russel Crowe całkiem nieźle poradził sobie z rolą Javerta, od strony wokalnej oczywiście, bo w jego aktorstwo nie wątpiłam. Nie ma on jednak takiego głosu, by wyśpiewać wszystkie wysokie dźwięki, ale mimo wszystko brzmiał przyzwoicie. Kolejnym odkryciem, jeżeli chodzi o umiejętność śpiewania był Eddie Redmayne. Martwiłam się, że młody aktor nie podoła wokalnie roli Mariusa (szczególnie w piosence ‘Empty chairs and empty tables’), ale muszę przyznać, że bardzo podobał mi się jego głos i wykonania piosenek. Podsumowując, czego aktorzy nie dośpiewali, to dograli, zupełnie nie ujmując dużo z wartości śpiewanemu utworowi.

Anne Hathaway dała popis gry aktorskiej, patrząc na to zdjęcie nie można uwierzyć, że w wakacje
biegała po ekranie jako piękna kobieta kot.

Jeżeli jednak mam być obiektywna, to najlepiej zaśpiewała Samantha Barks, debiutantka na dużym ekranie, ale nie debiutantka w musicalu. Jej wersja ‘On my own’ z koncertu na 25 rocznicę Nędzników, jest moim ulubionym wykonaniem tego utworu. W filmie zaśpiewała to zupełnie inaczej, więcej było zagrane, wyszeptane, wszystko było bardziej filmowe, a szkoda, bo tamto wykonanie bardziej przypadło mi do gustu. Mimo to, wokalnie, Barks była najmocniejszym  punktem tego filmu i swój debiut powinna zaliczyć do niezwykle udanych. Zaskoczeniem dla mnie był aktor wcielający się w postać Enjolras, a raczej rola, z której go kojarzę. Bo kiedy zorientowałam się, że to kuzyn Nate’a z Plotkary, to nie mogłam uwierzyć w to co widzę i słyszę (lubię takie niespodzianki). Miłym zaskoczeniem było dla mnie zobaczenie znanej mi twarzy w roli biskupa. Wcielił się w niego Colm Wilkinson, jeden z najlepszych aktorów musicalowych, którego uwielbiam i podziwiam, że mimo już podeszłego wieku, z powodzeniem potrafi wyśpiewać partie Upiora czy Jean Valjana, bijąc na głowę dużo młodszych od siebie kolegów po fachu. Na koniec zaś zostawiłam ocenę postaci dziecięcych. Młodzi aktorzy grający małą Cosette i Gavroche wypadli wzorowo (scena kiedy Gavroche śpiewa i jedzie na tyle powozu jest i świetnie zaśpiewana i zagrana). Ale czemu się dziwić, skoro w filmie odtworzyli swoje role grane już spory czas na deskach teatru.

Najlepszy głos wśród głównej obsady, ale nic dziwnego skoro  na co dzień aktorka
 gra na deskach teatru muzycznego.

Podsumowując Les Miserables to dobry film, który momentami chwyta za serce. Na pewno zobaczę go jeszcze parę razy, ale jeżeli chodzi o soundtrack, to pewnie nie zagości na moim odtwarzaczu, bo większość wykonań nie ma większej racji bytu bez patrzenia na śpiewającego aktora czy aktorkę. Zastanawiałam się czy o tym napisać, ale w końcu po coś jest ten blog, więc to z siebie wyduszę. Hugh Jackman, mimo mojej całej sympatii do niego, raczej nie ma szans na Oscara, przynajmniej ja bym mu go nie przyznała. Złotego Globa wygrał zasłużenie, ale na Oscara wydaje się, że to za mało. Jeżeli chodzi o Anne Hathaway, to jej rola, to bardziej kilka bardzo dobrze i emocjonalnie zagranych scen, niż dobra drugoplanowa rola, ale wiadome jest, że Akademia lubi, gdy aktorzy brzydną i chudną do roli, więc Hathaway może mieć szansę. A przynajmniej, na pewno będzie miło zobaczyć ją na scenie z nagrodą, bo zawsze przeuroczo wypada w podziękowaniach, co udowodniła dziękując za Złotego Globa.

środa, 23 stycznia 2013

Kinowe perypetie, czyli nieprzewidziane dodatki do wyświetlanego filmu

Niestety nastały czasy smutne, czasy przed sesyjne, a niedługo nastanie czas jeszcze bardziej smutny, czyli czas sesji. Wykończona egzaminami zerowymi, siedząc w ciepłym mieszkaniu, pomyślałam o czymś przyjemnym i pierwszą myślą była ta, że w weekend pójdę do kina. Nareszcie, bo z powodu egzaminów nie było na to czasu. A jak pewnie większość ludzi, uwielbiam chodzić do kina, uwielbiam planowane wyjście na wybrany film oraz te spontaniczne wypady na byle jaki film. Nie ważne jaka motywacja, ważne że jest duży ekran i film, nawet jeżeli ów film jest średni. Zauważyłam jednak, że nie wszyscy podchodzą do wyjścia do kina w podobny sposób jak ja. Zazwyczaj staram się być cicho, nie komentować na głos i ogólnie nie przeszkadzać reszcie ludzi zgromadzonych na sali kinowej. Niektórzy ludzie jednak zachowują się w kinie jakby byli sami… Czasami wynikają z tego bardzo zabawne historie, które potem można opowiadać znajomym, albo wspominać z uśmiechem na twarzy. W innych przypadkach jednak psują one radość z oglądania filmu i strasznie rozpraszają, a nawet bardzo denerwują. Poniżej przytoczę kilka sytuacji, których byłam świadkiem, a w niektórych nieświadomym członkiem zdarzeń w kinie. Uwagi są czepliwe, ale przy niektórych nie mogłam się powstrzymać, a cały wpis pisany jest z przymrużeniem oka i tak powinno się go 
traktować.


   
Randka w kinie, oczywiście!
Po wyczerpaniu całego repertuaru miejsc, w których można spędzić czas z ukochaną osobą, pozostaje kino. Niestety kino nie serwuje przez cały rok komedii romantycznych, dlatego skoro zdecydowało się iść do kina, a nie ma żadnej pozycji w repertuarze, która chociaż trochę przypominałaby komedię romantyczną, to trzeba wybrać inny film. Ale jaki? Może pokażmy, że lubimy kino bardziej ambitne, poważne. Może jakiś dramat? O Mistrz będzie idealny, wszędzie piszą, że to dobry film. Niestety para, która siedziała przede mną na Mistrzu, po parunastu minutach stwierdziła, że film jest nudny i może znajdą inne zajęcie, albo zobaczyli na ekranie taki ogrom romantyzmu, że postanowili zająć się sobą. Wszystko rozumiem, naprawdę, ale może jednak trzeba było wybrać jakiś horror, bo Mistrz był zdecydowanie za długi dla tych dwojga…

Ja cię kocham, a Ty śpisz.
Kontynuując wątek randek i nieodpowiednich filmów. Już nie raz byłam świadkiem kiedy para przychodzi na film i jedno z nich zasypia podczas seansu. Po co iść na film, który może spodobać się obojgu, z drugiej strony to się chyba nazywa kompromis. Niemniej jednak fajnie jest kiedy pojawiają się na ekranie napisy końcowe i on (albo ona) jest podekscytowane filmem, a partnerka (partner) dopiero się budzi.



Na ekranie walczą, trzeba więc im pomóc!
Dotrwanie do końca filmu Harry Potter i Zakon Feniksa było nie lada wyzwaniem, dla niektórych przynajmniej. Gdy na ekranie czarodzieje zaczęli walczyć, młodzi widzowie stwierdzili, że oni pomogą Harry’emu i jego kompanii. Za różdżki posłużyły słomki, zaś za wizualizację zaklęć – popcorn. Harry zwyciężył, ale niestety chłopcy zostali pokonani przez Śmierciożerców (pracowników kina), którzy wyprowadzili młodych czarodziejów z sali kinowej.

Ale dlaczego to się dzieje w latach 20. ubiegłego wieku?
Często jest tak, że za namową znajomych niektórzy lądują w kinie zupełnie nieświadomi tego na jaki film zostali wyciągnięci. Potem przed wejściem na salę kinową, albo już na sali słyszy się wtedy pytania „Ale o czym w ogóle jest ten film?”, które uwielbiam. Bo pytanie proste, ale odpowiedź może się okazać skomplikowana, kiedy osobie zupełnie nie kojarzącej aktorów, sypiemy nazwiskami, a widząc jej niepewną minę zaczynamy wymieniać produkcje, w których grali. Z doświadczenia wiem, że wtedy ta osoba, po naszych licznych dygresjach, już w ogóle nie będzie wiedziała co tutaj robi. Dlatego może warto przeczytać opis, albo obejrzeć w domu zwiastun filmu, bo nie zajmuje ta czynność aż tak dużo czasu, a potem można uniknąć nieporozumień, albo osób takich jak ja, próbujących streścić fabułę filmu i irytujących się z minuty na minutę, kiedy osoba nie kojarzy kolejnych aktorów, ani produkcji, w których grali (bo dla mnie streszczenie fabuły filmu, bez powiedzenia kto kogo gra jest często ‘mission impossible’). Ostatnio mój znajomy zupełnie nie wiedział nic o Lawless i kiedy mu zaczęłam tłumaczyć, to na wyrażenie ‘lata 20.’ zrobił wielkie oczy. No tak, gangsterzy zazwyczaj występują w filmach sci-fi, sterują statkami kosmicznymi, albo wehikułami czasu… Jednak to pestka w porównaniu z tym jakiego szoku doznałam stojąc w kolejce na Zmierzch. Przede mną stali chłopcy, chyba dwunastoletni, którzy byli przekonani, że idą na film w stylu Underworld albo Blade, zaś za mną stała para staruszków, gdzie pani była przekonana, że to piękny film o miłości. Zastanawiałam się, czy jak wyprowadzę ją z błędu to pozwolą jej wymienić bilet, ale się rozmyśliłam.



Nie ma biletów!? Ale skoro już jesteśmy w kinie to obejrzyjmy cokolwiek…
Uwielbiam wypady do kina większą grupą, bo jak to mówią w grupie siła. Czasami udaje się, że jest się jedynymi osobami na sali kinowej, wtedy oglądanie filmu przypomina to w domu, tylko ekran jest odrobinę większy. Czasami jednak bilety na film, na który chciało się iść całą paczką, są już wyprzedane, wtedy robi się problem, bo skoro już się udało zebrać i jest się w kinie, to wypadałoby iść na jakiś film. Traf chciał, że grupa licealistów (a może gimnazjalistów, na pewno młodzieży płci męskiej) jakimś cudownym trafem znalazła się na już wcześniej wspomnianym Mistrzu. Byli dzielni, wytrzymali godzinę. Po tym czasie, ledwo odrywając nogi od podłogi, jedni półsenni, drudzy lekko zirytowani, trzeci zupełnie zmarnowani, chłopcy opuścili drugi rząd i nie zobaczyli co było dalej, może i dla nich ciąg dalszy kiedyś również nastąpi.

W ramach odrabiania zajęć, chodźmy do kina!
Czasy kiedy zajęcia/lekcje dało się odrabiać w kinie są już niestety za mną. A szkoda, bo był to świetny pretekst do pójścia do kina na film dla młodszej widowni. Dlaczego gimnazjaliści albo licealiści lądowali w kinie na filmie dla dzieci? Bo zajęcia zazwyczaj odrabiało się w sobotę, a pani wychowawczyni nie miała z kim zostawić dziecka, więc film musiał być dopasowany do wieku pociechy szanownej wychowawczyni. Tak w gimnazjum trafiłam na Iniemamocnych, a w liceum na Zaczarowaną i powiem wam, że nigdy nie zapomnę tego drugiego seansu. Najpierw stanie za dzieciakami z przedszkola/podstawówki w kolejce na salę kinową, załamanie nerwowe kolegi po zaledwie 10 minutach (moment kiedy rysunkowa Giselle śpiewa, a może to było wcześniej niż po 10 minutach), a na koniec głośne śmiechy w momentach mało śmiesznych, przynajmniej dla przedszkolaków zachwyconych filmem, oraz liczne komentarze. Gwoździem do przysłowiowej trumny był moment kiedy na sali kinowej zapadła cisza, dzieci siedzą przerażone, a mój kolega na cały głos mówi „Nie! Nie jedz tego!”, krótka pauza, „A mówiłem żebyś tego nie jadła…”. Kolega dostał krótką reprymendę od wychowawczyni zanoszącej się śmiechem, wszyscy dobrze się bawili, tylko teraz tak myślę, że przedszkolaki już chyba nie tak bardzo…    



Nolana strawię tylko po wypitym piwie…
Wyciągnąć moją rodzicielkę do kina, to czasami nie lada wyzwanie. I kiedy już wszystko było ładnie i pięknie, to okazało się, że iść na ostatnią część Batmana w tani wtorek to zły pomysł. Koło nas siadła grupa znajomych (przedział wiekowy 30-35 lat), która wyglądała na sympatyczną, ale do czasu. Pani siedząca najbliżej nas rozłożyła się na fotelu i wyjęła z plecaka orzeszki i piwo! Rozumiem woda, cola, kawa, ale piwo!? Niestety nie skończyło się na jednym piwie, starczyło ich na cały seans. Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego i mam nadzieję, że ostatni…

‘Co robię? Jestem w kinie.’
Niektórzy są tak przywiązani do telefonów, że nie mogą sobie pozwolić na wyłączenie ich (wyłączenie dźwięku) podczas seansu. Rozumiem jeszcze jak ktoś odbierze, powie,  że nie może teraz rozmawiać, wyłączy telefon i już nie przeszkadza innym widzom. Ale nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem osób, które odbierają telefon w kinie i zaczynają sobie gawędzić. Na drugiej części Sherlocka, jakaś pani radośnie odebrała telefon i zaczęła na całe gardło ‘Co robię? Jestem w kinie. Film? A nawet niezły. Nie uwierzysz ten co gra Sherlocka jest  kobietą!’. Jak można się domyśleć nie poprzestała na tym i została uciszona przez jakiegoś starszego pana, ku uciesze reszty osób na sali.



‘Co ja tutaj robię?’
No cóż, takie myśli kłębiły się w mojej głowie, kiedy z klasą (tak znów odrabianie lekcji w kinie, ale tym razem w podstawówce) wylądowałam na ostatniej części Matrixa. Mieliśmy oglądać jakiś inny, polski film, ale nie dostarczyli go chyba na czas, bo miał być to pokaz premierowy, specjalnie dla szkół, nieważne... Ważne jest to, że pan w kinie zaproponował nam seans Matrixa i połowa osób popadła w euforię. Ja znalazłam się niestety w tej drugiej połowie, bo przedtem i owszem słyszałam o Matrixie, ale nigdy go nie oglądałam, więc nie wiedziałam o co chodzi, kto jest kim, a nikt nie potrafił mi tego sensownie wyjaśnić. Od tamtej pory z dystansem podchodzę do Matrixa i jakoś nie mogę się do niego przekonać, szczególnie, że wtedy wyszłam z kina tak skołowana, że dużo czasu minęło zanim przestałam reagować na słowo Matrix grymasem na twarzy.


Chyba na tym zakończę. Mogę jeszcze dodać, że przez jakiś czas, po seansie pierwszej części Pottera, w klasie zyskałam przezwisko Hermiona, będę dalej wierzyć, że to przez puszące się włosy, ewentualnie, przez dobrą średnią, bo wcale nie byłam przemądrzałym dzieckiem, wcale… A tak na poważnie, to mimo dziwnych i momentami irytujących sytuacji, dalej uwielbiam chodzić do kina, mimo wszystko film na dużym ekranie to nie to samo, co w domu na ekranie komputera, czy telewizora. Dlatego weekend będzie z Les Mis w kinie, przecież trzeba zobaczyć rolę Hugh Jackaman, za którą dostał Złotego Globa.


piątek, 18 stycznia 2013

‘The Unusuals’, czyli serial bez drugiej szansy


Obecnie seriale są tak popularne, że włodarze stacji telewizyjnych dosłownie prześcigają się w proponowaniu nam - widzom coraz bardziej ciekawych propozycji. Lepszy serial równa się większa oglądalność, większe zyski. Ale jak znaleźć dobry scenariusz i stworzyć serial, który przyciągnie co tydzień tłumy widzów? Zazwyczaj szukanie dobrej propozycji polega pokrótce na zrobieniu jako takiego konkursu na lepszy odcinek pilotażowy. Te seriale, które w miarę spodobają się właścicielom stacji dostają szansę na zaprezentowanie się w ramówce stacji. Jeżeli spodobają się widzom, dostają zamówienie na więcej odcinków. Ostatnio jednak często zdarza się tak, że po kilku odcinkach serial jest kasowany i nie ma szans na rozwinięcie skrzydeł - wyniki oglądalności są słabe, serial wypada. Czasami udaje się takiemu serialowi dotrwać do końca pierwszego sezonu, ale na drugi już nie dostaje zamówienia. Taki los miał spotkać Castle, jednak przez pierwszy sezon Castle zdobył tylu wiernych fanów, którzy aż dwukrotnie ratowali go przed kasacją. Teraz mamy już piąty sezon tego świetnego serialu i trzeba stwierdzić, że fani mieli przysłowiowego nosa, bo Castle urósł do rangi serialu, który ogląda miliony widzów, a serial i co ciekawe aktorzy z odcinka na odcinek stają się coraz lepsi. Naprawdę sezon piąty nie przestaje mnie zaskakiwać, oczywiście pozytywnie. Ale dziś nie będzie o Castle, a o The Unusuals, również serialu stacji ABC, który niestety nie miał tylu fanów, którzy wywalczyliby dla niego drugi sezon, dlatego zakończył swoją egzystencję na pierwszym sezonie, czyli tylko 10 odcinkach. Kiedy zaczęłam się wciągać, a w praktyce stałam się fanką serialu, on po prostu się skończył, zostawiając niezamknięte wątki i pozostawiając otwartą furtkę, że może kiedyś ktoś odkopie ten serial i go wznowi (chociaż prawdopodobieństwo tego jest nikłe, a w praktyce żadne). Mimo to, oglądanie tych 10 odcinków przyniosło mi tyle radości, że postanowiłam się podzielić moim odkryciem, którego no cóż, dokonałam przeglądając filmografię Jeremiego Rennera.


Główni bohaterowie są naprawdę świetnie zagrani.

Serial opowiada losy trochę dysfunkcyjnych policjantów pracujących na drugim posterunku nowojorskiej policji, a w praktyce skupia się na losach kilku z nich. Śledzimy pracę trzech zespołów/par i jednego ‘samotnego wilka’, jak zwykł o sobie mawiać, Eddiego Alvareza. Pierwszy i ten główny team tworzy Casey Shraeger i Jason Walsh. Ona, córka jednych z najbogatszych ludzi w Nowym Jorku, nie chce być bogatą dziewczyną i chce wbrew wszystkim i wszystkiemu pomagać ludziom pracując w policji. On jest byłym baseballistą i mieszka na zapleczu swojego baru mlecznego/małej restauracji. Partner Walsha został zamordowany i jako nowa partnerka zostaje mu przydzielona Shraeger. Ma ona również specjalne zadanie od komendanta – ma znaleźć zabójcę partnera Walsha i skorumpowanych gliniarzy, którzy niszczą dobre imię posterunku. Drugi zespół tworzy Eric Delahoy i Leo Banks. Ten pierwszy ma guza mózgu, jednak nikomu się nie przyznaje i nie podejmuje leczenia, za to zaczyna igrać z losem i podczas akcji zachowuje się czasami bardzo irracjonalnie. Jego partner ma 42 lata i kamizelka kuloodporna jest nieodłącznym elementem jego garderoby. Bycie w wieku 42 lat jest to dla niego pewnego rodzaju fatum, bo jego ojciec i dzidek zmarli mając tyle lat, dlatego Banks boi się, że i on będzie musiał się niedługo pożegnać z tym światem. Ostatni zespół to Allison Beaumont , kobieta silna i niezależna oraz Henry Cole, mocno wierzący, młody mężczyzna, który skrywa sekret ze swojej przeszłości.

Delahoy i Banks, czyli panowie z problemami, a mimo to stanowiący genialny team,
przynajmniej pod względem humorystycznym.

The Unusuals nie jest proceduralem typu Kości czy wcześniej wspomniany Castle. Nasi dysfunkcyjni gliniarze nie łączą w każdym odcinku sił, by rozwiązać trudną sprawę kryminalną. Nie ma tu też wyszukanych spraw, wymagających główkowania, albo pozwalających widzowi na główkowanie. Zazwyczaj w każdym odcinku każdy zespół rozwiązuje swoją sprawę, albo łapie przestępców. Serial bardziej niż na trudności kryminalnych zagadek skupia się na podejściu policjantów do spraw, do siebie nawzajem i do przestępców oraz ich ofiar. Wszystko to zaś ukazane jest słodko-gorzko, zgrabnie łącząc elementy dramatu, komedii i serialu o policjantach. Serial pokazuje również głupotę ludzką, bo że ludzie robią niektóre rzeczy, to aż strach pomyśleć, a przez tę głupotę policjanci mają ogrom papierkowej roboty, ale przynajmniej ich praca jest czasami chociaż trochę zabawna. Co twórcom się udało, to że mamy kilku głównych/równorzędnych bohaterów, których nie sposób nie polubić. Pomimo ich wad, denerwującego zachowania czy wszelkiego rodzaju dziwactw, jesteśmy w stanie obdarzyć ich wszystkich sympatią i kibicować im. Jak można się domyśleć, najbardziej sympatyczną postacią w serialu jest Walsh. Postać ta jest tak napisana i przede wszystkim zagrana, że od pierwszych minut jesteśmy kupieni, a przynajmniej ja byłam.

No jak można nie polubić tego pana?

Do kolejnych zalet serialu należałoby doliczyć to, że każdy odcinek mimo wielu wątków, zgrabnie łączy się w całość, a miejscem wspólnym jest właśnie posterunek. Każdy zespół policjantów jest inny, a co za tym idzie, widz ma do czynienia z innym rodzajem humoru czy sposobem prowadzenia akcji. Co mi się niezwykle spodobało, to fakt, że serial który z założenia miał łączyć serial policyjny z komedią, miał w sobie wiele niezamierzonych scen romantycznych, albo takich których nie sposób nie określić mianem ‘uroczych’. Do tego muszę przyznać, że serial mnie wciągnął i znowu doświadczyłam tego, jakże przyjemnego uczucia, a mianowicie tego, że zupełnie nie odczuwałam upływającego czasu i gdy odcinek się kończył w głowie dźwięczało mi pytanie ‘To już?’. Niestety z odcinka na odcinek pytanie to brzmiało coraz smutniej, bo zbliżałam się do końca serialu.

Plus minus mój wyraz twarzy, gdy obejrzałam ostatni odcinek The Unusuals  i zorientowałam się,
że już nigdy nie będzie więcej odcinków...

Oczywiście serial nie ustrzegł się błędów, ale bledną one, gdy porówna się je z rzeczami, które zdecydowanie trzeba zaliczyć na plus. Na plus mogę nawet zaliczyć zazwyczaj bardzo irytującą mnie Amber Tamblyn, bo w tym serialu, akurat ta postać jej pasowała i ona pasowała mi do tej roli. Na duży minus jednak trzeba zaliczyć sprawę, którą bohaterka grana przez Tamblyn miała rozwiązać – skorumpowani gliniarze i zabójstwo Kowalskiego, partnera Walsha. Owa tajemnica Cole’a, jak na tak dużo mówienia o niej i ukrywania przeszłości przez Cole’a, to niestety miała mizerny finał. Spodziewałam się czegoś dużo bardziej ciekawego. Może to było powodem skasowania serialu, a może była to zbyt niska, w porównaniu z założoną, oglądalność. Tego nie wiem, ale wiem że z chęcią obejrzałabym kolejny sezon, bo spośród procedurali i seriali o policjantach, ten zdecydowanie się wyróżniał i dostarczył mi sporą ilość rozrywki, tak przed zbliżającą się sesją potrzebnej.      


niedziela, 13 stycznia 2013

Chwilowe bycie fangirl, czyli sposób na odkrycie ciekawych produkcji


Przyznałam się niedawno, że znowu włączyło mi się nadmierne zainteresowanie danym aktorem, co oznacza również chęć obejrzenia większości filmów z jego filmografii. Zazwyczaj jednak ciężko jest znaleźć niektóre filmy, bo nie są dostępne w naszym kraju, a niestety jako biedna studentka nie mam możliwości wydawania pieniędzy na prawo i lewo, tylko dlatego żeby zobaczyć jakiś film. Niektórych filmów również po prostu nie chce się zobaczyć, bo to kino, które zupełnie nas nie kusi i nie przyciąga. W moim przypadku są to wszelkiego rodzaju horrory, czy filmy zbliżone do tego gatunku, bo nie lubię się bać i nie lubię pamiętać makabrycznych scen, o których zazwyczaj przypominam sobie kiedy gaszę światło i kładę się spać. Za bardzo cenię sobie sen, by niszczyć go oglądaniem horrorów. Stąd postanowiłam zobaczyć większość nowszych produkcji z Rennerem, bo właśnie ten pan znalazł się ostatnio na moim filmowym celowniku. A wszystko to za sprawą jego występu w Saturday Night Live, gdzie Renner wykazał się nieprzeciętnymi umiejętnościami wokalnymi i muzycznymi ogólnie, o które zupełnie go nie podejrzewałam. Wstyd się przyznać, ale nie skojarzyłam go również z The Hurt Locker, a moje zawstydzenie spowodowane niewiedzą sięgnęło zenitu gdy okazało się, że ten aktor ma na swoim koncie dwie nominacje do Oscara. Stąd postanowiłam sprawdzić kim jest Hawkeye (bo do niedawna kojarzyłam Rennera tylko z tą rolą) i obejrzałam nowsze produkcje z jego udziałem. O The Hurt Locker już pisałam tu, ale teraz chciałam napisać słów kilka o reszcie produkcji, dlatego, że jest to kino akcji, w którym średnio się lubuję i zapewne bym go nie obejrzała gdyby nie mój przejściowy fangirling.



Na pierwszy ogień poszło The Bourne Legacy. Po zobaczeniu obsady i zorientowaniu się, że nie gra Matt Damon, zaczęłam się zastanawiać, co to za Bourne bez Bourne’a. Ale jeżeli mam być szczera to brak Damona wcale mnie nie zniechęcił, a zdecydowanie zachęcił do obejrzenia czwartej odsłony serii przygód zbuntowanego agenta. Poza tym w obsadzie znalazła się Rachel Weisz i Edward Norton, czyli dwójka aktorów których naprawdę lubię. Więc nie pozostało nic innego jak zacząć oglądać.

Akcja filmu dzieje się obok wydarzeń z poprzednich części serii i jest bardziej wynikiem poczynań zbuntowania się Bourne’a. Agencja niszczy swój projekt tworzenia super agentów, co oznacza zlikwidowanie wszystkich agentów oraz ludzi mających jako takie pojęcie o projekcie, w tym przypadku lekarzy/naukowców. Jak to w takich filmach zazwyczaj bywa, nasz dzielny agent, Aaron Cross (Jeremy Renner), w cudowny sposób uchodzi z życiem, jednak to nie koniec jego zmagań. Aby żyć, nasz agent potrzebuje leków, które otrzymywał będąc w programie. Poszukując leków agent Cross dociera do pani doktor (Rachel Weisz), ratuje jej życie, a potem ucieka razem z nią, bo agencja dalej na nią poluje, a przecież u boku każdego agenta musi być piękna kobieta, więc wszystko jest na swoim miejscu. Uciekając przed agencją nasi bohaterowie próbują zdobyć lekarstwo umożliwiające Aaronowi ‘normalne’ życie.

Film mnie wciągnął, to muszę przyznać, ale stanowczo nie zachwycił (chyba z drugiej strony zadaniem filmu akcji nie jest zachwycanie…). Fabuła opiera się o wszystkie sprawdzone schematy. Na początku poznajemy naszego agenta przechodzącego morderczy trening na Alasce, następnie nasz agent cudownie uchodzi z życiem, a na koniec ucieka, wraz z piękną kobietą, bo jakby mogło być inaczej. Oczywiście bohaterowie uciekają w sposób widowiskowy, w międzyczasie toczą bójki, skaczą po budynkach, kule się ich nie imają, a w tle dostajemy przepiękne widoki. Czyli twórcy serwują nam wszystko to co ostatnio stało się częścią definicji filmu akcji, a co za tym idzie zakończenie również jest łatwe do przewidzenia. Mimo to film nie nudzi. Podzielenie go na części: oni uciekają, a gdzieś w tajnej siedzibie inni agenci ich namierzają, kierowani przez dowódcę akcji (świetny Edward Norton), to nigdy nie zawodzi i buduje napięcie, bo wszystko zostało zmontowane tak, że dokładnie wiemy jak bardzo agencja depcze agentowi Crossowi po piętach. Jeremy Renner jako zbuntowany agent jest zdecydowanie lepszym wyborem castingowym niż był nim Matt Damon. Jakoś tak już od pierwszych chwil wzbudza w widzu sympatię i do końca filmu jego los nie pozostaje nam obojętny. Jeżeli więc, ktoś nie widział Bourne Legacy, to zdecydowanie powinien nadrobić zaległości.



Kolejny wybór padł na Mission Impossible: Ghost Protocol. Tu powinnam przyznać się bez bicia, że widziałam tylko pierwszą część Mission Impossible i chyba połowę drugiej, bo nie pamiętam bym kiedykolwiek dokończyła jej oglądanie. Poza tym nie przepadam za Tomem Cruisem, jakoś nigdy nie przypadł mi do gustu. To znaczy niezwykle bawi mnie jako Lestat z Wywiadu z Wampirem (zresztą kto mnie w tym filmie nie bawi), a jedyny film, w którym go lubię to Ostatni Samuraj. Mimo to zacisnęłam zęby i włączyłam play na odtwarzaczu. I tu powinnam napisać, że film był zły, Cruise się strasznie postarzał i pomysł, że Cruise mówi i wygląda jak Rosjanin to idiotyczny pomysł, tak samo jak zatrudnienie Szweda jako tego złego i w ogóle mi się wszystko nie podobało. Ale tego nie zrobię, bo czwarta odsłona Mission Impossible bardzo mi się spodobała i oglądanie jej było przednią zabawą. Może nie mam gustu, ale dawno nie śmiałam się tyle na żadnej komedii, co podczas oglądania przygód agenta Hunta i spółki.

Fabułę można streścić dosłownie w jednym zdaniu. Agent Hunt ucieka z rosyjskiego więzienia, nie bez małej pomocy oczywiście, dostaje swój team, który koło dream team nigdy nie stał i ma wykonać misję, która okazuje się być misją niemożliwą. Film od pierwszych minut wciąga i co najgorsze sprawił, że zupełnie zapomniałam o upływającym czasie i niewiadomo kiedy film się skończył. Widać, że twórcy znaleźli w tym filmie swój sposób na film akcji – świetne poczucie humoru i śmianie się z pomysłów wykorzystanych w poprzednich częściach opowieści o agencie Huncie, okazało się strzałem w dziesiątkę. Wszyscy aktorzy mieli chyba ogromny dystans do tego co mieli zagrać, bo niby wszyscy są tacy strasznie poważni, ale za chwilę zachowują się jak dzieci, które wymyślają najgłupsze wymówki by wymigać się od zrobienia czegoś, tu np.: od wejścia kilka pięter po szybach hotelu w Dubaju (pomysł z rękawiczkami strasznie mi się spodobał), bo skoro to misja niemożliwa to pojechanie windą lub przejście schodami nie wchodzi w grę. Większość ludzi, w tym ja kojarzyło MI ze sceną kiedy Cruise spuszcza się na linach, a w tle gra motyw przewodni. Jak można się nie ponabijać i z tej sceny? Tylko kogo możemy zrzucić w szybie windy by lewitował przez chwilę nad wielkim wiatrakiem? Weźmy tego nowego, uroczego analityka/agenta, niech się wkupi w łaski teamu.

Gdy do tych elementów dodamy genialnego Simona Pegga, mniej irytującego niż zwykle Cruise’a, dobre dialogi i ogromny dystans twórców i aktorów do wszystkich i wszystkiego, a przede wszystkim dystans do części poprzednich, to otrzymujemy naprawdę przyzwoity film akcji, na którym nie sposób się nudzić.



Na koniec w moim odtwarzaczu zawitało Miasto Złodziei, film za który Renner dostał swoją drugą nominację do Oscara. Akcja filmu rozgrywa się w Bostonie, które ma być tytułowym miastem pełnym złodziei. Na bank napada grupa zamaskowanych mężczyzn, kradnie wszystkie pieniądze i bierze pracownicę banku na zakładnika. Koniec końców nie robi jej krzywdy i wypuszcza wolno. Jednak tutaj film się nie kończy, a dopiero zaczyna. W przestępcach rodzą się wątpliwości, czy aby kobieta nie będzie w stanie ich zidentyfikować i czy mogą być dalej bezkarni, szczególnie że w przygotowaniu jest kolejny skok. Doug (Ben Affleck) postanawia sprawdzić czy kobieta pamięta coś szczególnego z dnia napadu. Okazuje się, że serce nie sługa i nasz przestępca wpada po uszy. To nie podoba się jego przyjacielowi Jamesowi (Jeremy Renner), który coraz częściej traci nad sobą panowanie i swoim zuchwalstwem może wpędzić wszystkich w tarapaty. Nasz bohater Doug chce zmienić swoje życie, jednak nie jest to takie proste, bo nad rabusiami i miastem stoi ktoś wyżej postawiony, ktoś kto pociąga za wszystkie sznurki. Po piętach ich wszystkich zaś depcze FBI.

Film jest bardzo dobrze skonstruowany, widać, że Affleck staje się naprawdę dobrym reżyserem. W raz z biegiem akcji poznajemy historie głównych bohaterów, rzeczy o których woleliby nie mówić i zapomnieć. Gdy do dobrej fabuły dodamy świetną grę aktorską: Ben Affleck, Jeremy Renner, Rebecca Hall i Jon Hamm, zagrali koncertowo, to dostajemy porządne kino, trzymające w napięciu, które nie pozwala się widzowi nudzić. Zdecydowanie polecam, bo Miasto złodziei to film bardzo dobry i do tej pory nie wiem dlaczego jego oglądanie ciągle odkładałam na później.



Jak widać mój fangirling doprowadził mnie do obejrzenia produkcji, po które pewnie bym sięgnęła, ale zapewne zanim bym to zrobiła to upłynęłoby wiele czasu, a tak zmobilizowałam się do zobaczenia ich teraz. Moje oglądanie filmów z Rennerem na tym się nie skończy, bo jak raz włączyła się u mnie ciekawość, to długo się nie wyłączy. Poza tym na listę filmów do obejrzenia trafiło jeszcze parę produkcji z tym panem, więc jak coś okaże się godne polecenia to na pewno polecę. A tak poczekam sobie cierpliwie na Hansel and Gretel: Witch Hunters, bo jestem bardzo ciekawa jak twórcy podeszli do tematu (Jaś i Małgosia mszczący się na wiedźmach za swoją traumę z dzieciństwa…). Skoro ostatnie przeróbki klasycznych bajek na filmy nie okazały się do końca tragiczne i pozbawione racji bytu, to i może Hansel and Gretel wyjdzie z tego obronną reką.
  

środa, 9 stycznia 2013

Hobbit an Unexpected Journey, czyli miło jest wrócić w ‘rodzinne’ strony


Wszyscy już chyba film widzieli, tylko ja jestem taką marudą i wybierałam się do kina jak sójka za morze. Mimo, że już pewnie wszystko zostało powiedziane o filmie to postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze. Po pierwsze dlatego, że byłam pełna obaw czy film się uda i czy będzie tak samo dobry jak był Władca Pierścieni. Po drugie, byłam niezwykle ciekawa jak Martin Freeman odnajdzie się w roli Bilba, według mnie odnalazł się wyśmienicie. A po trzecie i ostatnie nie mogłam odmówić sobie napisania kilku zdań po tym jak ogromny sentyment ogarnął mnie kiedy zobaczyłam pierwsze minuty Hobbita w kinie. Nigdy nie pomyślałabym, że poczuję wręcz nieznośne poczucie tęsknoty za krainami Śródziemia i ogromną radość, że znowu mogę tam zawitać.

Poniższy tekst to raczej luźne uwagi, spostrzeżenia i spora dawka dziwnych myśli towarzyszących mi podczas oglądania filmu, a nie jakaś w miarę zwarta recenzja pisana na poważnie.  Zapewne jakieś drobne spojlery mogły się zaplątać…

Muszę na wstępie stwierdzić, że Martin Freeman był dla mnie Bilbem idealnym. Wierzyłam w każde jego słowo kiedy mówił, że lubi siedzieć w swojej norze i objadać się pysznościami ze spiżarni nie myśląc o przygodach i ich trudach. Bilbo Freemana jest dla mnie angielski do bólu, jeżeli mogę w ogóle tak napisać. Spokojny, ułożony, lubi przyjmować gości, ale tylko wtedy kiedy ich się spodziewa, bo sam ich zaprosił, ale jak już przyjdą to nieważne ile będzie zgrzytał zębami, ale i tak ich przyzwoicie ugości. W każdym ruchu, w każdym wyrazie twarzy Freemana widać było wszystkie towarzyszące mu emocje irytacji, bezradności, złości i nie musiał przy tym wypowiadać ani jednego słowa. I tu muszę wyznać, że podczas sceny kiedy schodziły się krasnoludy, czekałam tylko, aż Freeman tupnie nogą, każe się im wszystkim wynosić i zacznie kląć jak szewc (znaczy się jak to anglik potrafi). Na szczęście Bilbo nic takiego nie robi, chociaż trochę szkoda i wyrusza w podróż z krasnoludami i Gandalfem. Ian McKellen jak zwykle zagrał świetnie i wydaje mi się, że akurat w tym filmie miał trochę większe pole do popisu niż we Władcy Pierścieni. Razem z Freemanem stanowili na ekranie niezwykle zgrany duet. Ale jest osoba, z którą Freeman zgrał się jeszcze lepiej i ich wspólne sceny to dla mnie wręcz majstersztyk.

Martin Freeman to według mnie Bilbo idealny. 

Mowa oczywiście o Andy’m Serkisie, który wciela się w Golluma. Muszę przyznać, że Gollum to postać, która obok Aragorna, jest jak na razie moją ulubioną postacią wymyśloną przez Tolkiena. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale zawsze czułam do niego sympatię i współczułam mu, z powodu tego jakim uczyniła go żądza posiadania pierścienia. Jednak moją sympatię spotęgowało to jak Gollum został w filmie zagrany, bo nie ma Golluma bez Serkisa i chyba też dużo ludzi nie wiedziałoby o Serkisie gdyby nie Gollum. Scena zagadek jest po prostu mistrzowska, jest sporo humoru, napięcia, a przede wszystkim widać, że obu aktorom dobrze się ją grało. Chociaż zastanawia mnie zawsze fakt jak grać strach czy przerażenie, kiedy stoi przed nami gość w kombinezonie z naniesionymi kropkami/punktami. Chyba czasami zachowanie powagi i skupienie się na grze może przychodzić z wielkim trudem. Z drugiej strony jak grać ubranym w taki dziwny strój wiedząc przy okazji, że wygląda się niezwykle głupio. Ci panowie, to jednak profesjonaliści, dlatego mamy tutaj kawał dobrego aktorstwa i chyba spokojnie mogę stwierdzić, że na pewno nie raz będę odtwarzać scenę zagadek dla poprawy humoru.




Krasnoludy w filmie ukazane są bardziej jako postać zbiorowa, a nie trzynaście oddzielnych postaci. Chyba ukazanie ich wszystkich oddzielnie i sprawienie by widz potrafił przyporządkować imię do danej twarzy/sylwetki było osiągnięciem niemożliwym. Dlatego twórcy zdecydowali się na wyeksponowanie jedynie kilku krasnoludów, tak by widz dał radę sobie wszystko poukładać (ja zapamiętałam trzech, no może czterech). I tak prym wiódł książę krasnoludów Thorin Dębowa Tarcza, nie sposób go było nie zapamiętać. Może przede wszystkim dlatego, że jak na krasnoluda to był on nad wyraz przystojny, ale o tym za chwilę. W tym filmie to nie Bilbo, a Thorin ma być bohaterem, za którym podążą tłumy, a przynajmniej czternastoosobowa kompania i stoczą u jego boku walkę na śmierć i życie. Thorin jest mężny, dzielny, kierują nim same dobre motywy (odzyskanie utraconej ojczyzny, mimo że w książce jest inaczej), a przy tym jest urodzonym przywódcą. Każdy film potrzebuje swojego mniejszego bądź większego bohatera i w Hobbicie dostaliśmy właśnie Thorina. Wspomniałam o urodzie krasnoludów. Cóż, większość z nich wyglądała jak krasnoludy do jakich zostaliśmy przyzwyczajeni, niestety od każdej reguły są wyjątki. Mniejszym wyjątkiem jest tu Thorin, ale nie sposób było nie zauważyć, że w każdej scenie z krasnoludami z tłumu wyłaniał się Kili. Wybrany do tej roli Aidan Turner jest zdecydowanie zbyt przystojny, albo charakteryzatorzy, ilekroć mieli go upodobnić do krasnoluda, brali wolne. I tak Turner stawiał się na plan w częściowej charakteryzacji bardziej przypominając kogoś kto jest spokrewniony z elfami niż z krasnoludami. Oczywiście zupełnie mi to niedopatrzenie, a może celowy zabieg nie przeszkadzał…

Ten Pan po prawej to Kili, krasnolud. Hmm... Nie mam więcej pytań...

Rolą krasnoludów było również wprowadzenie sporej dawki humoru i trzeba przyznać, że ta sztuka udała im się częściowo, bo czasami coś nie grało i niestety śmiesznie nie było. Mimo to kompania krasnoludów była niezwykle sympatyczna i muzycznie utalentowana. Pieśń wyśpiewana w domu Bilba wręcz chwytała za serce i sprawiała, że bez namysłu pakujemy się i wyruszamy z krasnoludami na przygodę życia w odległe krainy Śródziemia (za które na ekranie podszywają się prześliczne krajobrazy Nowej Zelandii w tle z muzyką Howarda Shore’a, czyli czego chcieć więcej). Szkoda tylko, że na dalszy ciąg przygód musimy czekać prawie rok.  

Hobbit to bardzo dobry film, ale co rzucało się jednak w oczy to, że nie ustrzegł się killku błędów. Na szczęście nie psuły one jednak radości z powrotu do Śródziemia. Wiadome jest to, że Hobbit z założenia jest bardziej książką dla dzieci niż dla dorosłych i taki momentami wydawał się ten film. Widać, że twórcy robili wszystko by Hobbit, jako film, wyszedł równie ‘epicki’ jak Władca Pierścieni, ale w kilku miejscach polegli, bo ciężko było przerobić wręcz momentami baśniową opowieść w coś przypominającego ową ‘epickość’ z dużo bardziej poważnego Władcy Pierścieni. Nie można też było zbyt ingerować w fabułę by nie narazić się fanom książki i Tolkiena ogólnie, którym i tak się twórcy narazili dopisując/rozwijając kilka scen oraz wpasowując w akcję swoje pomysły. Wydaje mi się, że film ten, nawet jako jedna trzecia całości, mógł sobie poradzić bez tych dodatków do fabuły. Nie mówię, że wszystkie były złe, bo niektóre naprawdę mi się podobały i ładnie wpasowywały w całość, ale niektóre tylko niepotrzebnie rozwlekały akcję. Z konstrukcji filmu widać ewidentnie, że jest wstępem do większej przygody, bo na początku akcja rozwija się bardzo powoli, by na koniec postawić widza w stan gotowości i zafundować mu dużo wrażeń, podczas których ciężko było złapać oddech.



Oglądając film żałowałam również, że twórcy nie zabrali się za ekranizowanie powieści Tolkiena w kolejności chronologicznej, może wtedy odczucia te byłyby trochę inne, a tak ciężko jest nie porównywać Hobbita, jako filmu do lubianego przeze mnie Władcy Pierścieni. Bo w moim odczuciu ‘The Hobbit an unexpected journey’ depcze trylogii Władcy Pierścieni po piętach, ale jeszcze jej nie dorównuje. Zapewne kolejne dwie części złagodzą te odczucia i znowu będę miała w repertuarze kolejne filmy, którymi będę katować rodzinę i znajomych nie lubujących się w twórczości Tolkiena i w fantasy w ogóle. 

piątek, 4 stycznia 2013

Wojna jest jak narkotyk, czyli bardzo dobry The Hurt Locker


Wieczór, kochana rodzicielka zamaszyście zmienia kanały w telewizji szukając czegoś co by dało się obejrzeć, gdy wtem jej zajęcie przerywa dziwny, nieartykułowany dźwięk wydobywający się z mojego gardła. Kierownik ruchu, to znaczy operatorka pilota, sprawnie wróciła parę kanałów do tyłu bym mogła jej w zbyt szybkim tempie powiedzieć, że Hurt Locker to film, który musimy obejrzeć i nie ważne, że skończy się późno w nocy. Mimo moich zagorzałych zapewnień, że nie uśnie na tym filmie rodzicielka tak na wszelki wypadek nacisnęła na pilocie przycisk nagrywania i jakie było jej zdziwienie gdy z niesłabnącym zainteresowaniem obejrzałyśmy ten film pomimo późnej godziny. Bo film Kathryn Bigelow to film dobry, dla mnie bardzo dobry i nie chodzi tu o to, że po obejrzeniu Jeremiego Rennera jako prowadzącego The Saturday Nght Live, włączyło się u mnie przejściowe bycie fangirl właśnie tego pana.

The Hurt Locker opowiada historię żołnierzy na misji w Iraku, a dokładniej zespołu saperów. Zespół ten dostaje nowego dowódcę, gdy poprzedni ginie podczas wykonywania zadania. Niestety, a może stety, nowy dowódca mocno różni się od swojego poprzednika. Nie przestrzega zasad, praca zespołowa widać nie należy do jego ulubionej, a na dodatek zupełnie nie przejmuje się swoim zespołem. Mężczyźni muszą jednak znaleźć wspólny język, aby udało im się przetrwać do końca misji.

The Hurt Locker nie jest dla mnie filmem typowo wojennym, może dlatego, że akcja rozgrywa się już w czasach rozejmu w Iraku. Może też dlatego, że mimo iż opowiada on o losach żołnierzy, to bardziej widzimy ich walkę z samym sobą, a nie wrogiem, który nie jest w filmie ucieleśniony. Wróg występuje tutaj jako podłożone bomby, samochody pułapki, niewinni ludzie, którzy zostali wystawieni na śmierć z bombą przyczepioną do ciała. Reżyserka nie pokazuje nam ludzi odpowiedzialnych za te straszne czyny. Widzimy co zrobili, ale nie wiemy jak i kto dokładnie za tym stoi. Możemy się tylko domyślać, tak jak domyślają się tego główni bohaterowie. Oni są tylko informowani o bombie i ich zadaniem jest jej rozbrojenie, by z głupoty i okrucieństwa jednych nie zginęli drudzy, ci niewinni. Saperzy nie pytają kto i jak, ich zadaniem jest jak najszybsze unieszkodliwienie podłożonego ładunku. Każda taka misja to ogromny stres i taniec ze śmiercią, bo nigdy nie wiadomo czy ta akurat bomba nie będzie tą ostatnią. Reżyserka pokazuje właśnie to – tę wewnętrzną walkę bohaterów, tę walkę o swoje człowieczeństwo i o innych ludzi. Pokazuje jak tacy żołnierze radzą sobie z codziennością na misji i jak radzą sobie w chwilach największego ryzyka i presji. Niektórzy muszą być wtedy perfekcyjni i każdy ich ruch, jak i ich kolegów z zespołu, musi być precyzyjny i wcześniej zameldowany. Zespół to zespół i powinna być praca zespołowa, indywidualizm jest nietolerowany. Niestety innych takie podejście nie satysfakcjonuje, a przede wszystkim w jakimś stopniu ogranicza i zapewne stresuje, dlatego wyłamują się oni z szeregu. Taki jest ich sposób na przetrwanie na misji, albo nawet taki jest ich sposób na życie.



Kathryn Bigelow skupia się nie tylko na tym jak wygląda praca sapera, jakie są jej konsekwencje i jakie ryzyko podejmują codziennie ludzie parający się tą pracą. W swoim filmie pokazuje jak wojna/udział w takiej misji wpływa na człowieka. Bo wojna na każdym odznacza swoje piętno. Niektórzy odliczają tylko dni do powrotu do domu, nie dopuszczają do siebie myśli o skrzywdzeniu, a co dopiero o zabiciu drugiego człowieka. Inni wykonują rozkazy czekając na koniec misji, zaś reszta tak jak główny bohater uzależniają się od wojny. Reżyserka pokazuje, że wojna jest jak narkotyk. Adrenalina jaką dostarcza sprawia, że człowiek czuje że żyje, że robi coś ważnego, że jest komuś potrzebny. Kiedy tej adrenaliny nie ma, życie powoli traci sens, powrót do normalnego życia jakie wiedzie przeciętny człowiek nie przynosi już żadnej satysfakcji. Aby dalej żyć potrzebny jest narkotyk, czyli wojna.

Tematyka filmu jest niezwykle ciężka, nigdy opowiadanie o wojnie i o psychice żołnierzy nie jest łatwe i przyjemne. Zazwyczaj powstają filmy ciężkie z dużą ilością akcji. Nie mówię, że są to filmy złe, wręcz przeciwnie są to filmy dobre, albo bardzo dobre, ale zazwyczaj można je zaliczyć do takich filmów, po które nie sięgamy kiedy mamy dobry humor. Oglądanie obrazu o ludziach, którzy giną na wojnie nie można zaliczyć do rozrywki, albo do kina lekkiego. The Hurt Locker również nie zalicza się do lekkiego kina, ale o wojnie opowiada w sposób trochę bardziej przystępny dla ludzi o słabszych nerwach. Jest bardzo dobrze zrealizowany i wciąga od pierwszych minut. Film składa się z kilku epizodów, które odpowiadają danym dniom, kiedy nasi bohaterowie dostają zgłoszenia o konieczności interwencji. Przed każdą taką akcją widzimy ile jeszcze dni pozostało żołnierzom do końca misji. Takie podejście do ukazywania wydarzeń pozwala budować coraz większe napięcie i sprawiać, że razem z bohaterami przeżywamy każdą chwilę kiedy nie wiedzą czy akurat ta chwila nie jest ich ostatnią.



W główną rolę starszego sierżanta Williama Jamesa wcielił się Jeremy Renner i chyba jego rola jest w tym filmie najciekawsza i zasługuje na największą ilość uwagi. William James jest typem indywidualisty, dla niego praca w zespole nie jest szczytem marzeń, mimo że wie, iż sam niczego by nie zdziałał. W prawie każdej akcji bierze sprawy w swoje ręce zupełnie nie przejmując się opiniami kolegów z zespołu. Mimo upomnień i reprymend nie potrafi się zmienić. Kiedy jest w akcji, kiedy widzi przed sobą bombę którą ma rozbroić, adrenalina bierze górę i pozostaje już tylko indywidualna rozgrywka między nim, a bombą. Jeremy Renner stworzył w tym filmie bardzo dobrą kreację, która w ostatecznym rozrachunku zasłużyła na nominację do Oscara, jak dla mnie decyzja ta jest  w pełni uargumentowana. Williama Jamesa nie da się lubić, a przynajmniej nie powinno się go lubić. Jako żołnierz, saper zasługuje on na podziw i uznanie, ale jako człowiek raczej już nie, bo nie wszyscy lubią ten typ egocentryka. Mimo to w filmie, od pierwszej chwili kiedy pojawia się na ekranie kibicujemy mu i trzymamy za niego kciuki. W jakimś stopniu rozumiemy dlaczego zachowuje się tak, czy inaczej i chociaż nas denerwuje, to kiedy widzimy jak w pudełku trzyma kawałki bomb, które rozbroił, to spostrzegamy w nim człowieka, który igra ze śmiercią i na razie wygrywa. Człowieka, który żeby przetrwać tonuje swoje emocje, bo takim uczyniła go w pewnym stopniu wojna, bo to pozwoliło mu nie zginąć i dalej ścigać się ze śmiercią.

Wydaje mi się, że The Hurt Locker powinien zobaczyć każdy. Jest to dobry dramat wojenny, który nie jest laurką wystawioną żołnierzom amerykańskim. Oczywiście reżyserka nie uchroniła się od popełnienia błędów, a niektóre zachowania bohaterów są lekko przekoloryzowane. Ale pomimo tych lekkich zgrzytów sposób w jaki opowiadana jest ta historia wciąga i dostarcza wielu emocji. Czy należał się Kathryn Bigelow za ten film Oscar i czy należało się The Hurt Locker aż tyle nagród? Nie mi to oceniać, może tak, może nie. Wiem tylko, że to bardzo dobry film i trochę żałuję, że obejrzałam go dopiero teraz i że wcześniej miałam wiele obaw by po niego sięgnąć. Teraz wiem, że były one zupełnie bezpodstawne.        
    

środa, 2 stycznia 2013

Wyczekiwane w 2013 roku, czyli lista do bólu subiektywna


Już dawno przestałam robić postanowienia noworoczne, bo nigdy ich nie dotrzymuję, co z kolei zazwyczaj sprawiało, że się niepotrzebnie dołowałam, bądź miałam wyrzuty sumienia. Dlatego odkąd nie mam listy rzeczy, które chcę zrobić w nowym roku, moje życie, a przynajmniej zdrowie psychiczne, jest dużo lepsze. Skoro jednak założyłam bloga filmowego/serialowego wypadałoby zrobić listę filmów/seriali, na które czekam w 2013 roku. Zapewne lista ta powiększy się, w miarę jak twórcy będą wypuszczać trailery swoich kolejnych produkcji, ale na tę chwilę wygląda ona następująco:

The Great Gatsby
Chyba nie trzeba tłumaczyć dlaczego czekam na ten film. Zwiastun bardziej zachęca niż zniechęca, obsada jak dla mnie wyśmienita, tylko ciekawe jaki będzie efekt końcowy. Po średniej Australii mam nadzieję, że Baz Luhrmann w The Great Gatsby wróci do formy, szczególnie że miał dużo czasu na ewentualne poprawki, bo film miał trafić do kin już w zeszłym roku, a tak mamy się go spodziewać w maju tego roku.

W to, że film będzie ładny wizualnie to wierzę, mam nadzieję, że i reszta elementów nie będzie kuleć...

Les Miserables
Uwielbiam ten musical i mam nadzieję, że zwiastuny i wszystkie klipy promujące nie kłamały i Tomowi Hooperowi znowu wyszedł świetny film. Poza tym Jean Valjeana gra Hugh Jackman, którego uwielbiam, a Anne Hathaway w klipach przekonała mnie, że idealnie pasuje do roli Fantine. Co mnie najbardziej denerwuje, to że już prawie cały świat widział ten film, a my znowu jesteśmy na szarym końcu.

Hitchcock
Po zobaczeniu zwiastuna i stwierdzeniu, że faktycznie Hitchcocka gra Anthony Hopkins (zupełnie go nie poznałam), nie ma innej opcji niż ta, że koniecznie muszę zobaczyć ten film. Jeżeli nie dla fabuły, to dla świetnej obsady i genialnej charakteryzacji.

Thor 2: The Dark World
Niestety nie reżyseruje już Branagh, ale obsada dalej ta sama, a to już coś. Po Avengers, przy wszystkim co z nimi związane włącza się u mnie lampka z napisem ‘tak’ (no może oprócz tego okropnego wydania DVD, przy tym jestem na nie) i o więcej proszę nie pytać, bo do kina i tak pójdę. 

Iron Man 3
Iron Man i Iron Man 2 to filmy, które lubię i do których lubię wracać. Dlaczego więc Iron Man 3 miałby się okazać inny? W końcu Robertowi Downey Jr, mam nadzieję, że ciągle zdarza się zapominać kiedy jest sobą, a kiedy Tonym Starkiem, więc wszystko powinno być dobrze, przynajmniej zwiastuny na to wskazują.

Hansel and Gretel: Witch Hunters
Bo zwiastun jest śmieszny, wszystko wygląda ciekawie i przy okazji jest totalnie pozbawione sensu. Główne role grają Jeremy Renner i Gemma Arterton, więc czego chcieć więcej? Mam nadzieję, że twórcom wyszedł z tego, mówiąc łagodnie ciekawego (żeby nie używać kolokwializmów typu ‘kretyński’) pomysłu, kawał dobrej rozrywki.

Trzymam kciuki żeby ten film okazał się dobry, na razie widać, że przynajmniej obsada jest dobra...

Gangster Squad
Zachęca przede wszystkim obsada i zwiastun. A jak mam być szczera to po Lawless polubiłam kino gangsterskie i z chęcią obejrzę kolejny film z tej kategorii.

Star Trek Into Darkness
No cóż bez bicia przyznam się, że serialu Star Trek nie oglądałam i nie obejrzę, to chyba nie są moje klimaty. Mimo to film z 2009 roku bardzo mi się podobał i drugą część zobaczę, nawet w kinie, a co. W końcu Benedict Cumberbacht gra głównego złego, to trzeba zobaczyć na dużym ekranie.

Lincoln
Za Danielem Day-Lewisem nie przepadam, wiem że to bardzo dobry aktor, ale jeszcze żadna jego rola nie sprawiła bym obdarzyła go jako taką sympatią. Mimo to, wszystkie znaki na niebie, a raczej ilość nominacji, wskazuje że film ten, jak i sam Day-Lewis to główni kandydaci do Oscarów (i tak kibicuję Joaquinowi Phoenixowi), a skoro tak, to nie wypadałoby nie obejrzeć.

Silver Linings Playbook
Po zwiastunach film wydaje się niezwykle sympatyczny, a Amerykanom jak głosił box office niezwykle przypadł do gustu. Nie przepadam za Bradleyem Cooperem, a Jennifer Lawrence jest mi obojętna, ale wszystko opowiada się za filmem, a nie przeciw, więc i ja jestem ciekawa o co tyle hałasu.

Man of Steel
Nie lubię Super Mana, nigdy nie lubiłam ani filmów, ani bajek (komiksów nie czytuję), ale film znalazł się na liście i teraz zastanawiam się dlaczego. Jedyny sensowny argument jaki przyszedł mi  do głowy to ten, że zaintrygował mnie zwiastun swoją pompatycznością i jestem ciekawa co z tego wszystkiego wyniknie.

Zero Dark Thirty
Po obejrzeniu Hurt Locker dziwne by było gdybym nie chciała zobaczyć kolejnego filmu Kathryn Bigelow. Poza tym główną rolę gra Jessica Chastain, która ostatnio gra tylko w produkcjach godnych uwagi. Dlatego jak tylko film pojawi się w kinie, od razu zawitam na seans.

Django Unchained
Jeżeli mam być szczera to za twórczością Tarantino nie przepadam, jakoś nigdy nie potrafiłam się chyba odpowiednio wkręcić w opowiadane przez niego historie. Pewnie wielu ludzi westchnie z dezaprobatą, gdy powiem że dla mnie Kill Bill jest filmem średnim i gdyby nie to, że oglądałam go z osobą z którą mogłam skomentować wydarzenia oglądane na ekranie, to pewnie bym nie dotrwała do końca filmu. Moje podejście do twórczości reżysera uległo jednak diametralnej zmianie po obejrzeniu Bękartów wojny, które uwielbiam, co jednak nie zmieniło tego, że za Kill Billem dalej nie przepadam… Mimo to na Django czekam z wielkim entuzjazmem i do kina na pewno się wybiorę, bo kiedy w jednym filmie gromadzi się takich aktorów jak DiCaprio, Foxx i Waltz to trzeba iść do kina.

Po świetnych Bękartach wojny, liczę na kolejny dobry (trafiony w mój gust) film made by Tarantino.

The Hunger Games: Catching Fire
Książki dosłownie połknęłam, a nie przeczytałam, a na pierwszy film szłam do kina z ogromnym entuzjazmem. Mimo że nie sprostał on wszystkim moim oczekiwaniom, to drugą część zobaczę, zapewne również w kinie, może zmiana reżysera w tym przypadku będzie na plus.

The Mortal Instruments: City of Bones
Książkę czytałam już bardzo dawno temu i pamiętam, że bardzo dobrze mi się ją czytało, mimo tych wszystkich kontrowersji wokół autorki. Film z chęcią zobaczę, bo jestem ciekawa jak twórcy przedstawią opisany w książkach świat, a poza tym głównego złego ma grać Jonathan Rhys Meyers, więc na razie nie stawiam krzyżyka na tej produkcji.

Lowlife
Mimo że Lowlife to roboczy tytuł, chociaż przewidywana premiera filmu ma mieć jeszcze miejsce w 2013, to film zamieszczam na liście, bo a) podoba mi się zarys fabuły, b) gra tu Joaquin Phoenix i Jeremy Renner, czyli obecnie moi dwaj ulubieni aktorzy, c) Marion Cotillard gra Polkę, serio? kto wpadł na pomysł, że ma ona słowiańską urodę (tu może się za bardzo czepiam). Ale na film czekam…

Hannibal
Jedyny serial na tej liście. Na ten serial czekam tylko z jednego powodu, a raczej z powodu jednego aktora – Madsa Mikkelsena, który ma grać tytułowego Hannibala. Mam nadzieję, że się nie zwiodę. Zresztą nawet jak serial będzie średni, to i tak obejrzę wszystkie odcinki…


To chyba koniec listy, jest jeszcze wiele filmów które mogłabym tu wpisać, ale na nie jakoś tak specjalnie nie czekam i zapewne obejrzę je jakoś przy okazji. Jak pisałam na początku, lista na pewno się rozszerzy, a pomimo tego, że ją sporządziłam to o pewnych tytułach zapewne zapomnę jak znowu wkręcę się w studenckie życie po tej długiej przerwie świątecznej. Chwilowo najbardziej czekam na Les Mis i moje ulubione dwa seriale: Suits i White Collar, które po bardzo długiej nieobecności teraz wracają z nowymi odcinkami.