Znów złamałam się w moim
postanowieniu nadrabiania zaległości w filmach uważanych za
kultowe, mających na swoim koncie po kilka statuetek oscarowych czy
szczycących się wysokimi miejscami na listach typu „filmy wszech
czasów”. Chyba przychodzi na człowieka czas kiedy nie ma ochoty
na ambitne kino i potrzebuje od filmu prostoty, braku wymagania
jakiegokolwiek myślenia, czyli tzw. „odmóżdżenia”. W praktyce
wtedy wybieram pierwszy lepszy film na jaki się natknę, pod którym
dystrybutor umieścił napis „komedia” bądź „romans” (w
końcu nie ma nic lepszego niż dobre romansidło). I w ten oto
sposób obejrzałam Safe Haven. Już po zobaczeniu plakatu mogła mi
się zapalić lampka ostrzegawcza, ale nie. Dopiero kiedy na ekranie
zobaczyłam napis „Sparks productions” mój mózg zaczął
krzyczeć, żebym wyłączyła film i szybko włączyła coś innego.
Jednak klawiatura była za daleko (znacie ten stan?), a ja przyznam
się bez bicia, że wciągnęłam się w snutą na ekranie opowieść.
Film opowiada historię Katie, która
ucieka ze swojego miasta, ścigana przez wymiar sprawiedliwości za
zabicie swojego męża. W drodze do Atlanty postanawia wysiąść na
jednym z przystanków i w małym portowym miasteczku na nowo
rozpocząć życie. Jak można się domyśleć Katie znajdzie tam nie
tylko spokój, ale też i miłość. Niestety sielanka nie będzie
trwać długo, gdyż przeszłość da o sobie znać.