środa, 30 października 2013

Niektórym powielanie schematu wychodzi na dobre, czyli zaskakująco niezłe „Safe Haven”

Znów złamałam się w moim postanowieniu nadrabiania zaległości w filmach uważanych za kultowe, mających na swoim koncie po kilka statuetek oscarowych czy szczycących się wysokimi miejscami na listach typu „filmy wszech czasów”. Chyba przychodzi na człowieka czas kiedy nie ma ochoty na ambitne kino i potrzebuje od filmu prostoty, braku wymagania jakiegokolwiek myślenia, czyli tzw. „odmóżdżenia”. W praktyce wtedy wybieram pierwszy lepszy film na jaki się natknę, pod którym dystrybutor umieścił napis „komedia” bądź „romans” (w końcu nie ma nic lepszego niż dobre romansidło). I w ten oto sposób obejrzałam Safe Haven. Już po zobaczeniu plakatu mogła mi się zapalić lampka ostrzegawcza, ale nie. Dopiero kiedy na ekranie zobaczyłam napis „Sparks productions” mój mózg zaczął krzyczeć, żebym wyłączyła film i szybko włączyła coś innego. Jednak klawiatura była za daleko (znacie ten stan?), a ja przyznam się bez bicia, że wciągnęłam się w snutą na ekranie opowieść.

Film opowiada historię Katie, która ucieka ze swojego miasta, ścigana przez wymiar sprawiedliwości za zabicie swojego męża. W drodze do Atlanty postanawia wysiąść na jednym z przystanków i w małym portowym miasteczku na nowo rozpocząć życie. Jak można się domyśleć Katie znajdzie tam nie tylko spokój, ale też i miłość. Niestety sielanka nie będzie trwać długo, gdyż przeszłość da o sobie znać.

niedziela, 27 października 2013

Każdy ma swoje drugie oblicze, czyli krótko o „The Place Beyond the Pines”

W ramach nadrabiania filmów z Goslingiem, który podobno wyskakuje już z każdej lodówki (tylko jakoś z mojej nie chce, a szkoda...) obejrzałam film reżysera świetnego Blue Valentine. Oczekiwania były ogromne, a czy zostały spełnione? Cóż, z jednej strony tak, z drugiej nie do końca. Wydaje mi się, że w którymś momencie Derek Cianfrance gubi tę świeżość i lekkość w opowiadaniu ciężkiej, smutnej historii, która była widoczna w jego poprzednim projekcie. Dzięki temu, mimo trudnej tematyki, film aż tak bardzo nie przytłaczał widza. The Place Beyond the Pines brakuje tej świeżości i dlatego to jedynie film dobry, a nie bardzo dobry.

The Place Beyond the Pines jest podzielony na trzy historie, które bardzo zgrabnie łączą się i dopełniają. Cianfrance zaczyna swój film od historii Luke'a, motocyklisty wykonującego w cyrku iście kaskaderskie wyczyny. Kiedy mężczyzna dowiaduje się, że ma dziecko postanawia porzucić dawne życie i wreszcie się ustatkować. Nie jest to jednak łatwe. Najlepszym wyjściem z finansowego dołku okazuje się obrabianie banków. Druga historia to przedstawione losy policjanta, który w nie takich jasnych okolicznościach staje się bohaterem. Ciągnięty do dołu przez skorumpowanych kolegów z komisariatu postanawia wydobyć się z tego bagna. O trzeciej historii nie będę pisać, jej fabuły możecie domyśleć się sami.

środa, 23 października 2013

Niewesołe jest życie gangstera w LA, czyli dobry Gangster Squad

Podobno w ostatnim czasie Ryan'a Gosling'a jest tak wszędzie pełno, że zacznie niedługo wyskakiwać z lodówki. Wydaje mi się, że chwilowe „bum” na tego aktora właśnie przycichło i z lodówki zaczął wyskakiwać ktoś inny, a mianowicie niejaki Tom Hiddleston. A skoro zachwyty pod adresem Goslinga chwilowo ustały, można obiektywnie spojrzeć na jego niedawne produkcje, w których mam zaległości. Na pierwszy ogień poszedł film, który wydawał mi się swoją tematyką najlżejszy, czyli Gangster Squad. Nie jest to majstersztyk kina gangsterskiego, nie jest to też bardzo dobry film, którym można się po seansie jeszcze długo zachwycać. Ale mimo wszystko to dobra produkcja, przy której można się dobrze bawić i spędzić udany wieczór.

Akcja filmu rozgrywa się w pod koniec lat 50. ubiegłego wieku w Los Angeles. Miastem rządzi szef mafii, bezwzględny Mickey Cohen, były bokser. Nie wszyscy jednak zgadzają się na życie pod reżimem gangstera. Szef policji postanawia powierzyć jednemu ze swoich najlepszych pracowników zadanie stworzenia tajnej policyjnej grupy działającej bez oficjalnego przyzwolenia władz policji. Sierżant John O'Mara, bo to na jego barkach spoczęło to zadanie, postanawia nie zawieść siebie oraz bliskich i przywrócić Miastu Aniołów spokój i porządek.

poniedziałek, 21 października 2013

Marvel próbuje opanować telewizję, czyli przyzwoici Agents of S.H.I.E.L.D.

Kilka dni temu dałam szansę kolejnemu nowemu serialowi. Tym razem, po ogromnym wahaniu i wewnętrznej batalii mojego serca i rozumu, skusiłam się na Agents of S.H.I.E.L.D. Zapytacie może czemu musiałam stoczyć ze sobą batalię, żeby włączyć play na odtwarzaczu? Cóż było ku temu kilka powodów. Po pierwsze uwielbiam filmy Marvela i patrzeć jak twój ulubieniec tym razem dostaje baty, to nie jest moje ulubione zajęcie. Po drugie sam pomysł, na którym miał się opierać serial jakoś mnie do siebie nie przekonywał. Poza tym trzeba go było wpasować jakoś w filmowe ramy czasowe, co do łatwych nie należy oraz w jakiś cudowny sposób ożywić bohatera, którego pokochały miliony fanów Avengers'ów i w praktyce z myślą o nim powstał ów serial. I wiecie co? Może Marvelowi nie wyszło to perfekcyjnie, ale wydaje mi się, że jak na razie daje sobie radę i próbuje znaleźć dla siebie miejsce w serialowym światku.

Akcja Agents of S.H.I.E.L.D. rozgrywa się po Bitwie o Nowy Jork, która skończyła się tak jak się skończyła, czyli nasi wygrali. Jednak ludzie dowiedzieli się o istnieniu superbohaterów, a jak to się mówi „wielka moc niesie ze sobą wielką odpowiedzialność”, czy jakoś tak. Dlatego agenci S.H.I.E.L.D. mają trochę roboty, by życie obywateli świata toczyło się tak, jak powinno, czyli spokojnie, bez odwiedzin z Asgardu i innych galaktyk, wszechświatów i mitycznych światów. Na czele jednej ze specjalnych jednostek S.H.I.E.L.D. staje agent Coulson, który wszyscy wiedzą jak skończył w Avengersach i to o jego grupie operacyjnej opowiada serial.

poniedziałek, 14 października 2013

O kolonizowaniu wszechświata, czyli dalsze losy Endera Wiggina

(źródło)
Zazwyczaj kiedy do kin ma wchodzić film nakręcony na podstawie książki, bądź starający się być jej ekranizacją, postanawiam przed seansem sięgnąć po książkę. Jak można się domyśleć wychodzi mi to raz lepiej, raz gorzej. Żałuję, że nie mam aż tyle czasu by móc się cieszyć ucieczką do fikcyjnego świata zapisanego na papierze. Dużo łatwiej jest obejrzeć film, albo przynajmniej jest to rozwiązanie krótsze czasowo i wymagające mniejszego wysiłku (nie ma to jak czytanie wieczorami, czy nawet nocą, ale z roku na rok oczy coraz bardziej się buntują, a i tryb życia też nie pomaga). Wiem, że można czytać w autobusie, czy w przerwach między zajęciami na uczelni, ale nie każda książka zasługuje na takie czytanie na wyrywki (jeżeli wiecie o co mi chodzi). Tym razem udało mi się zdążyć przeczytać książkę przed filmową premierą (do 1.11 jest jeszcze trochę czasu), a nawet skończyć dwa kolejne tomy, które muszę przyznać, że poziomem dorównują pierwszej części.

Dalej mogą znaleźć się spojlery do treści Gry Endera, a raczej jej końcówki, kto nie czytał książki lepiej żeby nie czytał dalej.

niedziela, 13 października 2013

I znów dzielni Amerykanie stają w obronie świata, czyli strasznie niestraszne Sleepy Hollow

Sezon na seriale zaczął się na dobre, a ja przeszłam obok tego tak obojętnie jak jeszcze nigdy dotąd mi się nie zdarzyło. Od kiedy „odkryłam” seriale, ten okres roku wrzesień-październik był dla mnie równie interesujący serialowo jak maj-czerwiec, kiedy to scenarzyści prześcigają się w tym, komu uda się zakończyć sezon lepszym clifhangerem. Lubię oglądać piloty nowych seriali i robić takie małe zakłady, który serial przetrwa, a który zatonie. W tym roku stało się jednak inaczej, bo możecie wierzyć lub nie po wakacjach wróciłam tylko do jednego serialu (wstyd się przyznać jakiego) i dałam szansę tylko jednemu nowemu serialowi. Dopiero dziś stwierdziłam, że to straszna klęska urodzaju, bo zamiast śledzić około 10 seriali, jak mi się to czasami zdarzało, ja oglądam dwa. Czy doszłam już do tego momentu przesytu w mojej serialowej fascynacji, że po prostu nie chce mi się ich oglądać? Mam nadzieję, że mój serialowy marazm szybko mi minie i będę mogła napisać coś o jakichś nowościach. Dziś zaś chciałam dodać coś od siebie na temat Sleepy Hollow, zapewne nic nowego i odkrywczego, bo chyba wszystko zostało już powiedziane, a może nie?

Jeżeli jest jeszcze jakiś ludź, który nie wie o co chodzi w Sleepy Hollow, to śpieszę donieść, że w tym małym amerykańskim miasteczku rozpoczęła się apokalipsa. Ichabod Crane (znany fanom Burtona z „Jeźdźca bez głowy”) budzi się po 250 latach w owym, wyżej wspomnianym miasteczku i musi stawić czoła jeźdźcowi bez głowy, jednemu z czterech jeźdźców apokalipsy, który został wybudzony razem z nim. Ichabod'owi pomaga inteligentna i rezolutna policjantka Abbie Mills, która ku uciesze Ichabod'a została wyzwolona z niewolniczych kajdanów (Abbie jest czarnoskóra). Należy zrozumieć radość ów dżentelmena, który po tylu latach zobaczył iż to o co walczył podczas wojny secesyjnej zostało wcielone w życie. Razem z Abbie stają się dwójką świadków, którzy mają stawić czoła zbliżającemu się końcowi świata.

wtorek, 8 października 2013

„The edge of love”, czyli miłość w pięknych krajobrazach Walii

Zdecydowanie muszę stwierdzić, iż jestem mistrzynią w zapominaniu filmów, które bardzo, ale to bardzo chciałam obejrzeć. Oglądanie wielu zwiastunów pod rząd jak widać nie działa dobrze na pamięć, a i zapisanie na karteczce tytułów również nie pomaga. Cóż, najwyraźniej taka już moja dola, że jeżeli spodoba mi się zwiastun, to zapewne po film sięgnę po paru latach. Jak widać nawet pamięć absolutna może człowieka nieźle zawieść i wyprowadzić gdzieś na manowce. Tak było w przypadku The edge of love, które kilka lat temu znalazło się na mojej liście „must see”, ale razem z ową listą przepadło gdzieś w czeluściach dawnego pokoju i już nie ujrzało ponownie światła słonecznego. Na szczęście dość przypadkowo moje ścieżki z tym filmem na nowo się spotkały i w końcu zapoznałam się z owocem pracy John'a Maybury'ego. Spodziewałam fajerwerków i porządnego love story, ale otrzymałam w miarę poprawne kino, któremu niestety daleko do filmu bardzo dobrego.


Akcja filmu rozgrywa się w Londynie podczas II wojny światowej. Traf chce, że ścieżki dwójki przyjaciół z dzieciństwa: Very, obecnie piosenkarki i poety Dylana Thomasa, zajmującego się narracją do filmów propagandowych, znów się krzyżują. Widać, że dawne uczucie łączące tę dwójkę zaczyna na nowo odżywać. Na przeszkodzie ku ich szczęściu staje jednak mały szczegół, a mianowicie fakt iż Dylan jest żonaty i ma dziecko. Caitlin, żona Dylana, nie pozwoli mężowi jej porzucić i postanawia walczyć o męża, a raczej uczepia się go jak tonący brzytwy. Bez grosza przy duszy Dylan i Caitlin zostają przygarnięci przez Verę, a co najciekawsze kobiety w tej dziwnej i niezręcznej sytuacji zostają przyjaciółkami. Niedługo potem Vera wychodzi za mąż za kapitana Killicka, który zostaje wysłany na front...

sobota, 5 października 2013

Czy piosenka już sama się nie obroni?, czyli o nagości w muzyce słów kilka

Ta grafika niezbyt pasuje do wpisu, ale to jeden z piękniejszych
cytatów o muzyce (źródło)
Znowu mnie naszło to uczucie, kiedy chcę o czymś napisać, ale nie jest to zbyt związane z tematyką bloga, który skądinąd miał być z założenia filmowy. Popełniłam już jeden taki wpis, a teraz nie mogę nie popełnić kolejnego, skoro gdzieś muszę napisać o tym, co mi dało ostatnio do myślenia. A mianowicie chodzi mi o muzykę i to jak się ją w dzisiejszych czasach sprzedaje. Z tytułu wpisu można wywnioskować, że chodzi mi o nagość i coraz większy erotyzm bijący z teledysków. Raperzy zdążyli nas już przyzwyczaić, że w klipie muszą pojawić się hojnie obdarzone przez naturę kobiety w skąpych strojach. Bez nich ani rusz. Wydaje się, że stały się one nieodłącznym elementem tego gatunku muzyki. Również półnagie tancerki występujące w teledyskach znanych i uwielbianych przez rzesze wiernych fanów muzyków, nie budzą w widzach zgorszenia. Czy jednak owe videoclipy są zrobione ze smakiem i jako takim poczuciem estetyki, to chyba temat do roztrząsania na kolejny wpis. Dzisiaj chciałam jednak napisać o tym jak same wokalistki, zapewne świadomie i z premedytacją, pokazują w swoich teledyskach zdecydowanie dużo za dużo niż powinny. Czy naprawdę paradowanie przez 4 minuty na ekranie w samej bieliźnie, bądź i bez niej jest potrzebne by pobić rekordy odtworzeń clipu na YT? Czy w dzisiejszych czasach wokal i dobra muzyka nie potrafią się same obronić? Czy wokalistka musi się rozebrać do rosołu by ktoś chciał wysłuchać jej twórczości?

środa, 2 października 2013

„Jak ukraść milion dolarów” radzi Audrey Hepburn i Peter O'Toole

Ostatnio okazuje się, że ilekroć chcę sobie poprawić humor oglądając jakiś film, to na pewno osiągnę swój cel sięgając po bajkę (w końcu zaczęłam nadrabiać zaległości w najnowszych animacjach i muszę przyznać, że Jak wytresować smoka skradło moje serce, a przynajmniej jeden smok) lub po stary film, najlepiej z gatunku komedii, albo romansu. Tym razem mój wybór padł na kolejny już film z Audrey Hepburn, a mianowicie How to steal a Million. Film ten miał łączyć w sobie komedię, romans i kryminał. Może twórcom nie wyszło to połączenie zbyt śpiewająco, ale efekt końcowy jest bardzo przyzwoity, a co najważniejsze film bawi i wciąga, mimo że dość łatwo można przewidzieć co stanie się dalej.

Bonnet jest zamożnym kolekcjonerem dzieł sztuki mieszkającym w przepięknym starym domu w Paryżu. Przy okazji mężczyzna jest również świetnym fałszerzem, który bez trudu potrafi podrobić prace największych mistrzów malarstwa. Jego córka Nicole nie pochwala jego hobby, szczególnie że ojciec nie zostawia tych obrazów dla siebie, a prowadzi bardzo dobrze prosperujący handel. Wszystko układa się dobrze, do czasu kiedy Bonnet postanawia wypożyczyć podrobioną rzeźbę do muzeum Lafayette i gdy już to robi, okazuje się że rzeźba musi przejść testy autentyczności. Nicole postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i jakoś zapobiec tragedii. Szczęśliwym trafem pewnej nocy w ich domu pojawia się złodziej, oczywiście dżentelmen, który obiecuje jej pomóc ukraść rzeźbę z muzeum.

wtorek, 1 października 2013

Każdy w oczach swoich bliskich powinien być dziesiątką, czyli cudowne „Najlepsze najgorsze wakacje”

Uwielbiam kiedy film mnie pozytywnie zaskakuje, kiedy wybieram się do kina na zupełnie przypadkowy tytuł i wychodzę z sali pełna pozytywnej energii z lekkim bólem mięśni brzucha od śmiechu i lekko wilgotną od łez chusteczką w ręce. Cieszę się, że coraz więcej polskich dystrybutorów bierze pod uwagę sprowadzanie do naszych rodzimych kin filmów pokazywanych w Sundance. Nie trzeba już czekać kilku lat na polską premierę filmu na DVD, tylko można go obejrzeć na dużym ekranie. Nareszcie takie perełki, jaką zdecydowanie jest film twórców Małej Miss, można zobaczyć w sali kinowej. Bo powiedzmy sobie szczerze, nie ma to jak obejrzeć dobry film w kinie, to jednak nie to samo co ekran komputera i ulubiony fotel.

Najlepsze najgorsze wakacje opowiadają historię 14-letniego Duncan'a, którego rodzice się rozwiedli i chłopak mieszka z matką. Również z matką, jej nowym partnerem oraz jego córką, chłopak ma spędzić wakacje, jak można się domyśleć nie jest tym pomysłem zachwycony. Duncan czuje się samotny, coraz bardziej nie dogaduje się z matką, a co za tym idzie nie potrafi zaakceptować przyszłego ojczyma, który ciągle go o coś strofuje. Chłopak nie potrafi się wpasować w model rodziny narzucony przez partnera matki i odczuwając brak akceptacji z jakiejkolwiek strony, powoli zaczyna zamykać się w sobie. Nieoczekiwanie pomoc, ale i przyjaciół znajdzie w miejscowym aquaparku.