Tak się jakoś złożyło, że zamiast
trafić do kina na premierę The Hunger Games: Catching Fire,
dotarłam na nie prawie tydzień później, co niezwykle mnie bolało.
Po tym zdaniu można wywnioskować, że jestem fanką prozy Suzanne
Collins, niestety będzie to błędne stwierdzenie. Owszem książki
połknęłam w kilka dni, ale uniknęłam tego fanowskiego szału.
Może dlatego, że proza ta nie poruszyła mnie tak jak innych, albo
po prostu dlatego, że po owe książki sięgnęłam dużo wcześniej
niż moi znajomi i kiedy im je wtedy polecałam, oni tylko kręcili
nosem. Jak to więc często bywa, kiedy nie ma się z kim dzielić
swoją fanowską radością, przeminęła gdzieś ona na długo przed
pierwszym filmem i nie powróciła po jego seansie. Druga część
nie sprawiła, że chcę odświeżyć książki, ale była znakomita
i z tego prostego powodu zamiast czytać jeszcze raz książkę,
zdecydowanie bardziej wolę obejrzeć jeszcze raz film. Jest ku temu
jeszcze jeden prosty powód, otóż The Hunger Games: Catching Fire
zalicza się do tego jakże nielicznego grona filmów, które są
bardzo wierną ekranizacją książki, a do tego są od niej w
jakimś, chociaż niewielkim stopniu lepsze.
Nie widzę sensu przytaczania fabuły
filmu, gdyż Ci, którzy znają prozę Suzanne Collins dokładnie
wiedzą czego mogą się po filmie spodziewać, pozostali zaś,
którzy nie lubią spojlerów niech dalej nie czytają. A najlepiej
niech przeczytają książki i dopiero wybiorą się do kina (a potem
ewentualnie tu wrócą ;) ), bo wydaje mi się, że film ma dużo
większy wydźwięk dla tych którzy znają fabułę, pozostałych
może zostawić ze swego rodzaju pustką... Jeszcze raz ostrzegam przed nawałem spojlerów.