piątek, 28 czerwca 2013

Każdy spektakularny trik potrzebuje czasu, czyli bardzo dobre „Now you see me”

„Every great magic trick consists of three parts or acts. The first part is called "The Pledge". The magician shows you something ordinary: a deck of cards, a bird or a man. He shows you this object. Perhaps he asks you to inspect it to see if it is indeed real, unaltered, normal. But of course... it probably isn't. The second act is called "The Turn". The magician takes the ordinary something and makes it do something extraordinary. Now you're looking for the secret... but you won't find it, because of course you're not really looking. You don't really want to know. You want to be fooled. But you wouldn't clap yet. Because making something disappear isn't enough; you have to bring it back. That's why every magic trick has a third act, the hardest part, the part we call "The Prestige"." 


Pamiętacie scenę z Prestiżu, kiedy Cutter, bohater grany przez Michael'a Caine'a wypowiada powyżej przytoczone słowa w jednej z początkowych scen filmu? W praktyce po tych słowach kupiłam cały film i polubiłam filmy, które opowiadają losy iluzjonistów, magików czy innych ludzi zajmujących się tą sztuką. To samo tyczy się Osaczonych, od których rozpoczęła się moja przygoda z filmami o oszustach i złodziejach czy to muzeów, bogatych ludzi czy np. kasyn. Można się więc domyśleć, że Now you see me zyskał kilka punktów już na samym początku. Bo Iluzja (nie ma to jak dobre tłumaczenie tytułu Now you see me = Iluzja, bo Teraz mnie widzisz byłoby okropnym tytułem, który zupełnie nie pasuje do filmu, niech będzie Iluzja w końcu to film o iluzjonistach, nikt nie zauważy) to film, który jest mixem filmów z serii o Dany'm Ocean'ie, Prestiżu, 21, Catch me if you can i innych tego typu obrazów. Po wyjściu z kina wydawało mi się, że właśnie zobaczyłam niezwykle zgrabne połączenie najlepszych fragmentów tych filmów, złączonych w jeden, który o dziwo miał sens, do końca trzymał w napięciu, czarował wizualnie i jest naprawdę dobrym kawałkiem kina rozrywkowego, którego ostatnio brakuje.

środa, 26 czerwca 2013

Wszyscy piszą o Hannibalu, napiszę i ja, czyli Hannibal sezon 1

Powrót do pisania po tak długiej przerwie jest niezwykle ciężki. Nie zdawałam sobie z tego sprawy do momentu kiedy nie zasiadłam przed klawiaturą i chciałam wystukać kilku słów, no może nie kilku, bo miał być jako taki wpis, ale wiadomo o co chodzi. Doszłam więc do wniosku, że przerwy w pisaniu są niezwykle niezdrowe i trzeba je czynić jak najkrótszymi, bo irytacja z powodu tego, że chce się i jednocześnie niestety nie chce się napisać o tylu różnych rzeczach zdecydowanie nie wychodzi mi na dobre. Tak więc, skoro wszyscy piszą o Hannibalu, to postanowiłam, że dodam od siebie trzy grosze, które zapewne odkrywcze nie będą, ale tym przejmować się nie będę. W końcu kolejna rzecz do przejmowania się również jest niezbyt zdrowa... 

Wstyd się przyznać, ale dopiero po obejrzeniu serialu sięgnęłam po, kultowe już, naprawdę świetne Milczenie owiec. Jakoś nigdy mnie do niego nie ciągnęło. Dawno temu za to obejrzałam Czerwonego smoka, w ramach oglądania filmów z Ralphem Fiennesem, ale niezbyt dobrze pamiętałam o co w tym wszystkim chodziło. I tak jako laik pełną gębą, jak można się domyśleć książek o Hannibalu również nie czytałam, zasiadłam do oglądania serialu o tym słynnym w popkulturze kanibalu. Moją główną motywacją do obejrzenia Hannibala, był nie kto inny jak Mads Mikkelsen, aktor niezwykle wyrazisty, a zarazem niezwykle oszczędny w formie przekazu, ale o tym później. Z perspektywy czasu dziwię się sobie, że obejrzałam ten serial, bo ja nie lubię się bać, nie lubię oglądać krwawych scen, które potem śnią mi się po nocach (nie jednej nocy, a wielu nocach...). I mimo że w serialach jest coraz więcej śmiałych scen, więcej krwi, więcej szczegółów odnoszących się do samego momentu zabijania/torturowania/sekcji zwłok itd. to dalej niektóre sceny potrafią wywierać na widzu ogromne wrażenie. Chyba nigdy tak do końca nie znieczulę się na widok zwęglonego ciała czy poharatanej twarzy. Można więc wysunąć wniosek, że Hannibal nie jest serialem dla mnie, bo poziom ukazanego tam okrucieństwa jest naprawdę duży i czasami może dla niektórych przekraczać granice dobrego smaku. Co jest dziwne mi ta stylistyka zupełnie nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie, bez niej Hannibal nie byłby tak dobrym serialem jakim jest. Fakt, że był jeden odcinek, który naprawdę mnie przestraszył, ale patrząc na statystykę 1 na 13, to nie jest dużo, zdecydowanie nie na tyle dużo by zrezygnować z oglądania tak dobrego serialu. 



Wydawać by się mogło, że jeżeli wiemy kto jest tym głównym złym, to zabawa z oglądania serialu może gdzieś ulecieć i jedyne na czym się skupimy podczas śledzenia kolejnych wątków, to uzyskanie odpowiedzi na pytanie „Dlaczego ci frajerzy nie zorientowali się jeszcze, że zwierzają się seryjnemu mordercy?”. Pewnie tak by było, gdyby nie świetny scenariusz i gra aktorska. Jest coś niezwykle fascynującego w tym, że my wiemy, a te biedne postaci nie wiedzą. Patrzenie jak Hannibal po raz kolejny nimi manipuluje, zaprzyjaźnia się z nimi i w praktyce bawi się jak lalkami w swoim wielkim domku dla lalek, jest naprawdę mistrzowskie. Szczególnie, że Lecter robi to jedynie z ciekawości, dla rozrywki, dla czystej radości jaką mu sprawia pogrywanie z tymi niczego nieświadomymi ludźmi. I kiedy się tak nad tym dłużej zastanowić, to zobaczenie jak Hannibal ciągle uciera nosa trochę zarozumiałemu Jackowi Crawfordowi, który ciągle zmusza biednego Willa do wchodzenia w umysły zabójców, to zaczynamy powoli kibicować Hannibalowi, seryjnemu mordercy. Wydaje się to być niezwykle niezdrowe – czuć sympatię do seryjnego mordercy, ale wydaje mi się, że tę sympatię czuje się do jego intelektu, sprytu i tego jak dobry jest w tę swoją wyrafinowaną grę, gdzie to on rozstawia pionki i to on pozwala bądź nie, na wykonanie kolejnego ruchu. Poza tym moją sympatię wzmaga fakt, że uwielbiam postaci, które potrafią dobrze gotować, może dlatego, że ja również uwielbiam gotować. Na szczęście korzystam z „legalnych” składników, dostępnych w supermarketach i nie potrzebuję żadnych ostrych narzędzi by je zdobyć (to tak żeby uspokoić wszystkich dookoła ;) ). 

Rozwijając jednak poprzednią myśl, to serial wydaje się być bardziej znośny przede wszystkim z powodu stylistyki. Najprościej rzecz ujmując, jest ładny wizualnie i pomijając drastyczne sceny, cieszy oko począwszy od samej czołówki. Weźmy na przykład samego Hannibala. Zawsze dobrze ubrany w świetnie skrojony garnitur (obowiązkowo w kratę?), no jak można nie ufać takiemu człowiekowi? A jego potrawy, po odłożeniu na bok, z czego zostały wykonane, a raczej z jakiego rodzaju mięsa, to chyba nie ma osoby, która nie skusiłaby się na skosztowanie czegoś co wygląda jak z najznakomitszej francuskiej restauracji. Wszystko na talerzu ma swoje miejsce, jest pięknie podane, do tego drogie wino w błyszczącym z czystości kieliszku i w tle pasująca do okazji operowa muzyka, no i oczywiście nienaganny pod każdym względem uroczy gospodarz. Aż chce się zasiąść do stołu. Druga rzecz to wnętrza. Ciemna sala wykładowa, na której Will wykłada o psychoanalizie seryjnych morderców (osobiście nie mogłabym się na niej skupić, bo myślałabym, że zaraz z wyższych rzędów coś, a raczej ktoś wyjdzie i mnie zje), czy gabinet Hannibala. Dwa eleganckie fotele na środku pomieszczenia i ogrom pustej przestrzeni, biurko na drugim końcu gabinetu, antresola z książkami, czyli wszystko to co nadaje niezwykle sprzeczny nastrój. Z jednej strony pacjent czuje się tam bezpiecznie, a z drugiej ten cały porządek i ciemny wystrój mogą przyprawić o dreszcze. Często zastanawiałam się kiedy ktoś w końcu nie opuści tego gabinetu w jednym kawałku. Z drugiej zaś strony jest dość zaniedbany dom Willa, pełen jego czworonożnych przyjaciół, stojący wydawałoby się pośrodku niczego. A od czasu do czasu przewija się tam gdzieś jeleń. Jeleń, czyli bardzo ważny ktoś, jak się okazuje w dalszej części fabuły, której zdradzać nie będę, bo niezdrowe również jest psuć komuś zabawę spojlerami. Kolejną rzeczą, która trzyma widza przed ekranem, jest nie zamykanie różnych wątków od razu na koniec danego odcinka, a bardzo trafiony pomysł na przystopowanie ich i wrócenie do nich w kolejnych odcinkach. Nie odkrywanie od razu wszystkich kart i zgrabne łączenie ze sobą wydarzeń sprawia, że serial ogląda się z większą uwagą, bo w praktyce każda na początku mało ważna rzecz, jakaś krótka nic nie znacząca w danym momencie scena zapewne stanie się znacząca dla dalszej fabuły. Tak jak to było z jeleniem.


Jednak najciekawszą rzeczą w serialu jest oczywiście relacja między Hannibalem, a Willem. Cały czas mamy wrażenie, że Will wie, ale cóż jak się można domyśleć Hannibal dość dobrze się maskuje i rozdaje karty, stąd Will nie jest do końca wszystkiego świadom, pomimo swoich zdolności empatii i analizowania umysłów seryjnych morderców. Oglądanie tej przedziwnej relacji, kiedy my wiemy, a Will nie, jest niezwykle zabawne i trzeba przyznać, że bardzo wciągające. Cały czas czekamy aż Hannibal jakimś szczegółem się zdradzi i Will przejrzy na oczy i zrozumie, że Lecter nie jest jego przyjacielem. Chociaż cudowni fani serialu twierdzą, że to właśnie Hannibal jest najlepszym przyjacielem Willa, a nie okropny Jack Crawford czy urocza dr Alana Bloom. Właśnie takie trochę prześmiewcze podejście do serialu, który z założenia jest mroczny, krwawy i zdecydowanie poważny, sprawia, że odbiór serialu zmienia się o 180 stopni i to zdecydowanie na plus. Bo bystrzy fani wyłapują, że Will przez większość serialu jest trochę jak taki zagubiony szczeniaczek, którego należy przygarnąć. Któż więc może dokonać tej sztuki lepiej, niż nasz uroczy dr Lecter. Zaś zdecydowanie nie należy lubić Jacka Crawforda, który ciągle znęca się nad Willem i karze mu rozwiązywać zagadki brutalnych morderstw, mimo że widzi iż ma to bardzo zły wpływ na stan psychiczny i fizyczny Willa. Tu należy wspomnieć o grze aktorskiej, która stoi na wysokim poziomie. Mads Mikkelsen wydaje się idealny w roli Hannibala, mimo że tak różny od tego jak Hannibala zagrał Hopkins, to jest równie dobry. Hugh Dancy chyba lubi grać postaci cierpiące na schorzenia psychiczne i wychodzi mu to nad wyraz dobrze (polecam film Adam). Laurence Fishburne jako ten dobry, ale jednocześnie wcale nie taki dobry również się sprawdza. Zresztą cała obsada jest według mnie świetnie dobrana i zgrana. 

Podczas tych trzynastu odcinków pierwszego sezonu Hannibal miał swoje wzloty i upadki (tych drugich zdecydowanie mniej, chociaż momentami mogło, szczególnie na początku trochę wiać nudą). Ja podeszłam do serialu z ogromnym entuzjazmem i się nie zawiodłam. Na pewno spodziewałam się czegoś trochę innego, ale końcowy produkt przerósł moje oczekiwania i bankowo zasiądę do oglądania drugiego sezonu, co niestety nastąpi dopiero za rok... Na szczęście wrócił Teen Wolf więc mam na co czekać co tydzień. 

niedziela, 9 czerwca 2013

Casablanca, czyli Sam pewnie zagra to jeszcze raz

Dawno po obejrzeniu jakiegoś filmu nie byłam w takim stanie, że nie wiedziałam co ze sobą zrobić i chodząc po mieszkaniu nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Po części spowodowane było to wydarzeniami rozegranymi w filmie, po drugie zaś byłam niezwykle rozżalona i to już wcale nie przez fabułę. Było mi smutno, że film nagrodzony trzema Oscarami, znajdujący się w każdym rankingu typu 'najlepsze filmy wszech czasów' nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jakie oczekiwałam, że zrobi. 

Jak pewnie wszyscy wiedzą, akcja filmu toczy się w pierwszych miesiącach II wojny światowej w Casablance. Rick jest właścicielem kawiarni/restauracji, a także nielegalnego kasyna, o którym wiedzą miejscowe władze, ale nic z tym nie robią, bo jak można się domyśleć czerpią z tego niezły profit, jak i wieczorną rozrywkę. Wydaje się, że mimo wojny w Casablance panuje spokój, nie toczą się tu działania wojenne, za to pełno jest tu zbiegów, przywódców różnych powstań i bojowników o wolność. Dla nich Casablanca jest przystankiem w ucieczce do Ameryki, marzą by znaleźć się na pokładzie samolotu do Lizbony, a stamtąd do upragnionej wolności i ucieczki od Niemieckiej okupacji jest już niedaleko (a przynajmniej tak sugerują twórcy filmu). Jednak aby wsiąść na pokład samolotu, który startuje raz na dzień, trzeba mieć przepustkę. Tak się składa, że niespodziewanym trafem Rick staje się posiadaczem dwóch przepustek, ale mężczyzna nie ma zamiaru ich wykorzystywać. Wszystko jednak ulega zmianie, gdy do jego restauracji wchodzi piękna kobieta w towarzystwie Victora Laszlo, poszukiwanego dowódcy powstańców.

Na początku film wzbudził moją lekką irytację, bo postawiono wiele znaków zapytania, a podano zero odpowiedzi. To całkiem niezły chwyt, bo widz siedzi jak na tureckim kazaniu, z jednej strony znudzony, a z drugiej zaś mimo wszystko ciekawy i spragniony odpowiedzi. Pewnie kiedy ogląda się film po raz drugi, trzeci czy kolejny, to można już nie zwracać na ten cudowny zabieg uwagi, za pierwszym razem zaś, w końcu ma się dość tego czekania, aż scenarzysta raczy w końcu dać widzowi, te już jakże wyczekane odpowiedzi. Jeżeli czekanie na jakieś odpowiedzi odnośnie pobocznych wątków nie jest aż takie męczące, bo i odpowiedzi na te pytania nie są tak od razu pożądane, to jeżeli chodzi o główny wątek, wątek miłosny, to naprawdę w pewnej chwili miałam już dość, Ilsy, która nie tłumaczy dlaczego opuściła Ricka i chyba Rick też ma jej dość, bo również chciałby się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi. Mimo tego jakże momentami irytującego sposobu prowadzenia akcji, scenariusz jest ciekawy, mamy trochę twistów i nieoczekiwanych zwrotów akcji, a pod koniec naprawdę można znaleźć się pod urokiem opowiadanej historii miłosnej Ricka i Ilsy.

Humphrey Bogart i Ingrid Bergman.

Jeżeli czytaliście recenzję Sabriny (tu), to wiecie, że po tym filmie nie stałam się fanką Humphreya Bogarta. Casablanca zmieniła mój brak sympatii do aktora w obojętność, albo przynajmniej malutką sympatię, ale to jedynie za sprawą tego, jak napisana (dobrze niech będzie: i zagrana przez Bogarta) była postać Ricka. Rzadko piszę się już takich bohaterów, a jeśli pojawiają się na ekranie, to są oni kolejną, czasami lepszą, a czasami gorszą wersją Ricka, ale najczęściej nie dorastają do pięt swojemu pierwowzorowi. Tajemniczy, gentleman, z pozoru oschły, ale w głębi duszy romantyk, który jest wierny miłości, ale i swoim ideałom czy też przekonaniom. Co najważniejsze kieruje się dobrem innych, a nie tylko swoim. Ciężko jest nie lubić takiego bohatera i mu nie kibicować. Ta rola zdecydowanie bardziej pasuje Bogartowi, niż ta odgrywana w Sabrinie, chociaż gdyby się nad tym zastanowić, to Linus Larrabee pod wieloma względami jest podobny do Ricka. Może też łatwiej jest uwierzyć w miłość między dwójką głównych bohaterów, bo aktorów chyba nie dzieliła aż tak duża różnica wieku. Co się tyczy Ingrid Bergman, to jak dla mnie grała naprawdę dobrze. Można było w niej dojrzeć, to coś, co ujrzał w niej Rick i dlaczego dalej nie może o niej zapomnieć. Mimo to wydaje mi się, że Ilsie brakuje trochę charakteru, a przede wszystkim zdecydowania, bo to nie ona znajduje w sobie siłę by podjąć decyzję o wyjeździe i się jej trzymać, tylko Rick robi to za nią. Ilsa jest bardzo ambiwalentną postacią, bo raz wie czego chce, a za kilka minut zupełnie nie wie co robić i czeka, aż ktoś powie jej w jakim kierunku ma zmierzać. To zdecydowanie nie ułatwia zadania widzowi w jej polubieniu. Ja osobiście miałam momentami ochotę ją udusić i krzyknąć żeby wzięła się w garść, ale to tylko moje odczucia. 



Długo zastanawiałam się co może być tym czynnikiem, który sprawił, że film ten stał się swego rodzaju fenomenem. Twórcy lubią się wzorować na Casablance, lubią wykorzystywać z niej niektóre sceny, czasami nawet je parodiować, albo rzucać do niej nawiązaniami. Modne jest też to, by bohaterka filmu czy serialu znała Casablancę, albo oglądała ją gdy jest jej smutno (i tu powinnam się przyznać, że pierwszy raz usłyszałam o Casablance przy okazji oglądania Magdy M., jednego z moich ulubionych polskich seriali, a w praktyce jednego z trzech, bo więcej ci ich nie masz...). I tak myśląc o tym co wpłynęło na to, że przez ponad 70 lat Casablanca dalej cieszy się uznaniem widzów, wpadłam na dwie rzeczy. Po pierwsze jest to sposób w jaki został napisany główny bohater. Rick szaleńczo zakochany w Ilsie, która nie pojawia się na peronie i nie wyjeżdża z nim, nawet po upływie dość sporej ilości czasu, dalej cierpi. Nie jest to bohater romantyczny, to ten typ mężczyzny, który z pozoru silny i oschły, pod tą skorupą kryje duszę romantyka. Ilsa go mocno zraniła, mimo że mężczyzna nie chce tego przyznać. Kiedy widzi ją ponownie, wszystkie wspomnienia powracają i mężczyzna cierpi katusze widząc ją z innym i zupełnie nie wiedząc, co sprawiło, że wtedy go porzuciła. Ilsa też nie pomaga bo wysyła sprzeczne sygnały i w praktyce nawet kiedy dowiadujemy się całej prawdy nie współczujemy jej, a Rickowi, dla którego jest to kolejny cios. 

Druga zaś rzecz, to według mnie sposób opowiedzenia historii miłosnej, która nie ma happy-endu, bo chyba każdy kojarzy tę scenę na lotnisku: deszcz, on i ona ubrani w trencze i ostateczna decyzja, na którą zdobywa się on. To ten rodzaj melodramatycznego zakończenia, z którym ciężko jest się pogodzić. Bo przecież oni powinni być razem, a stało się inaczej. W naszym teraźniejszym świecie, gdzie wszystko musi mieć swoje „i żyli długo i szczęśliwie”, Casablanca pokazuje, że nie wszystko kończy się tak jakbyśmy tego chcieli, czy oczekiwali. Nie spełnia już utartego schematu, że skoro w rzeczywistości ludzie nie zawsze mogą być razem, to w fikcyjnym świecie pozwólmy się im cieszyć szczęściem innych. Może to jest właśnie to, co czyni Casablancę tak dobrym filmem.

Czyli jeden z bardziej znanych cytatów z filmu w odniesieniu do współczesności.

Pewnie jeszcze nie jeden raz sięgnę po Casablancę, by może za którymś razem w końcu dostrzec to, co zobaczyły w niej te wszystkie pokolenia widzów (przynajmniej trzy, cztery?). Bo na razie Casablanca pozostaje dla mnie filmem dobrym, a nawet bardzo dobrym, ale nie fenomenem. Może oglądając film przegapiłam coś, albo nie do końca coś zrozumiałam, akurat „to coś”, co sprawiłoby, że dołączyłabym do grona jego miłośników. 


niedziela, 2 czerwca 2013

The best moments in the Avengers, czyli spóźniony post z okazji Dnia Dziecka

Ostatnio rozpoczęłam powtórkę z filmów Marvela, które doprowadziły do nakręcenia The Avengers. W tym miejscu wypadałoby uściślić, że w końcu po raz pierwszy obejrzałam Captain America, którego jakoś omijałam szerokim łukiem. Fakt, że wnosi on trochę do opowiadanej w The Avengers historii i stawia kapitana w trochę innym świetle, ale chyba bardziej na minus niż na plus, ale o tym w innym poście (który mam nadzieję niedługo powstanie). Ale przechodząc do sedna, chciałam napisać, że oglądając The Avengers akurat w Dzień Dziecka zdałam sobie sprawę jak dużo radości i takiego fanowskiego entuzjazmu może przynieść oglądanie takich filmów, a szczególnie tego, nawet osobom takim jak ja, które nigdy komiksu w ręce nie trzymały (chyba, że liczą się te o Kaczorze Donaldzie i Myszce Miki). Z tego i tudzież innych powodów, chciałam stworzyć listę moich ulubionych scen z The Avengers. Wiem, że w sieci można znaleźć setki takich zestawień, które się mocno ze sobą pokrywają, ale w końcu blog jest po to, żeby spełniać swoje zachcianki, więc miłego czytania.

Konfrontacja Tony'ego z Lokim, kiedy to Tony orientuje się, że Loki wykorzystał jego wieżę do swoich celów. Panowie sobie grożą i padają znamienne zdania:
  • I have an army.
  • We have a Hulk.

Tony Stark vs Captain America, czyli znamienne pytanie Kapitana do Tony'ego 'Kim jesteś bez kostiumu?' (zresztą Kapitan ma jakiś problem z tymi kostiumami). Tony, oczywiście jak to na Tony'ego Starka przystało odpowiada, ale najlepsza i tak w całym zamieszaniu jest reakcja Czarnej Wdowy na te słowa, która trochę kradnie na koniec obu Panom tę scenę.

Thor broni Lokiego, czyli naiwny Thor jeszcze się niczego nie nauczył. Kiedy Banner mówi źle o Lokim, Thor staje w jego obronie, jednak kiedy Czarna Wdowa wysuwa mocny argument za tym, że Loki normalny nie jest (ale i tak wszyscy fani go kochają ;) ) Thorowi pozostaje jedynie stwierdzić, że cóż w końcu Loki został adoptowany.



Wielki upadek Hulka. Niezmiennie bawi mnie ta scena, kiedy stróż magazynów (?) pyta się Bannera czy jest kosmitą, a ten zakłopotany odpowiada, że nie. Poważna mina stróża i odpowiedź 'Synu to powinieneś się leczyć' bije wszystko na głowę.

Thor vs Stark, a w tle zaciekawiony Loki wylegujący się na skale. Dialog Starka z Thorem o Szekspirze, to jeden z lepszych i jednocześnie głupszych dialogów w całym filmie, za to jaki trafny do sytuacji w tylu jej aspektach.



Coulson i broń, a raczej to jak dowiaduje się jak ona działa. Scena jest z jednej strony smutna, a z drugiej ten komiczny akcent rozładowuje trochę napięcie, szczególnie, że w kontynuacji tej sceny jest tyle patosu, oczywiście potrzebnego w fabule, ale mimo wszystko dalej robi się ona tak strasznie podniosła (na szczęście oszczędzono widzom długiej mowy).

Hulk vs Loki oraz Hulk vs Thor, czyli to co Hulk potrafi najlepiej – 'smash!'. Scena kiedy Thor i Hulk walczą ramię w ramię, ale widać, że Hulk ma niedosyt w rozwalaniu, więc Thor, że stał najbliżej obrywa, jest cudowna w swojej prostocie i nieprzewidywalności, bo ja się nie spodziewałam, że Thor również padnie ofiarą Hulka. Z kolei Hulk rozwalający podłogę przy użyciu Lokiego, to moja ulubiona scena. Loki jęczący z bólu i zaskoczenia w dziurze w podłodze jest komiczny, szczególnie jeżeli się obejrzy bloopers i zobaczy ile razy biedny Tom musiał powstrzymywać się od śmiechu, żeby dokończyć scenę.



Banner + skuter = impreza, czyli jak się modnie spóźnić na imprezę i zaliczyć wielkie wejście. Mark Ruffalo jest świetny w tej scenie, chociaż lubię też jej alternatywę z bloopers'ów.

Hulk jako budzik, czyli tylko Hulk coś zrobił żeby obudzić Iron Mana, bo Thor i Kapitan stoją i czekają na zaproszenie. Jeżeli jednak o zaproszenie chodzi, to radość Tony'ego z wygranej i zaproszenie wszystkich na shoarmę jest wręcz urocze i takie bardzo w jego stylu.



A na koniec, żeby była pełna dziesiątka:

Budapeszt, a dokładniej co się wydarzyło w Budapeszcie? Może kiedyś się dowiemy... A tak na serio, to ilekroć widzę tę scenę, to nie mogę powstrzymać głupiego uśmiechu na twarzy, no ale jakby nie było też jestem ciekawa co tam się stało, szczególnie że zeznania Czarnej Wdowy i Hawkeye trochę się różnią...




Na tym kończę. Mam nadzieję, że czytając ten post chociaż jedna osoba się uśmiechnęła, a reszta nie pomyślała, że coś jest ze mną nie tak...