Nigdy nie ciągnęło mnie do tego typu kina i szczerze mówiąc, a raczej pisząc, nie mam pojęcia dlaczego. Chyba zawsze uważałam takie filmy za pozbawione jakiejkolwiek fabuły produkcje, które bazują tylko i jedynie na efektach specjalnych. Wiecie takie efekciarskie kino, gdzie faceci prześcigają się w tym kto szybciej pojedzie lepszą furą (a przecież wiadomo, że liczy się rozmiar jachtu, a nie auta, prawda? No chyba że reklamy kłamią...). Ale skoro można obejrzeć efekciarski film na dużym ekranie, który akurat leci w telewizji, to dlaczego nie zobaczyć o co tyle szumu z tego typu filmami? I wiecie co, ja już wiem o co chodzi. Chodzi po prostu o świetną zabawę, a oglądanie Need for speed dostarcza naprawdę ogrom dobrej zabawy.
Fabuła nie wymaga zbyt wiele myślenia. Mamy dwóch gości lubiących szybkie, drogie auta, z których jeden pochodzi z biedniejszej rodziny ale oprócz tego że potrafi szybko jeździć potrafi również zbudować auto od zera, a drugi jest bogaty i ma jedynie talent do jazdy. Jak można się domyśleć ten pierwszy - Tobey, stoi po jasnej stronie mocy, a ten drugi – Dino, przeszedł już dawno na jej ciemną stronę. Żeby było ciekawiej obaj panowie za sobą nie przepadają, zaś jedno zdarzenie sprawia, że stają się wrogami, a Tobey trafia do więzienia. Po kilkuletniej odsiadce Tobey postanawia się zemścić i zaprowadzić Dino przed wymiar sprawiedliwości. Oczywiście najprościej będzie to zrobić wygrywając super tajny, prestiżowy wyścig prowadzony przez Michaela Keatona. No bo jak inaczej?