sobota, 29 września 2012

Śpiewać, albo nie śpiewać o to jest pytanie, czyli krótkie rozmyślania nad musicalami

Do napisania dzisiejszego wpisu zainspirował mnie filmik promujący najnowszy film Toma Hoopera Les Miserables, czyli adaptację jednego z najbardziej znanych i kochanych musicali na świecie. W filmiku poruszono niezwykle ważny dla musicali temat, a mianowicie temat śpiewu. Film Hoopera ma być lepszy od innych ostatnio zrealizowanych musicali, gdyż aktorzy nie nagrywali utworów wcześniej. Nie zostali zaproszeni do studia kilka miesięcy przed rozpoczęciem nagrywania filmu by nagrać wszystkie piosenki. Oni śpiewają tu i teraz, to znaczy śpiewają podczas nagrywania każdej sceny. Aktorom akompaniuje pianista, a przy montażu filmu dźwięk pianina zostanie zastąpiony oryginalną melodia graną przez orkiestrę, jednak twórcy zapewniają, że głos aktorów nie zostanie poddany żadnym większym modulacjom i upiększeniom. Uważam, że jest to pomysł niezwykle ryzykowny, ale dla filmu może okazać się zbawienny, bo przecież powstało już wiele ekranizacji i adaptacji powieści Victora Hugo, więc reżyser, producenci i aktorzy muszą sprawić by ich film okazał się lepszy od poprzednich. Sprawić tego nie ma genialny, czysty wokal bez żadnych fałszów i nieczystości, a właśnie śpiew pełen emocji, szeptów a nawet pauz w wykonywanym utworze. Piosenka będzie brzmiała w taki sposób, w jaki aktor postanowi ją w danym momencie zaśpiewać. Emocje nie tylko będą widoczne na twarzach aktorów, ale będą również słyszane w ich głosach i mają sprawić byśmy znowu wsłuchali się w tekst dobrze nam znanych piosenek i zrozumieli ich sens na nowo. 

 Mam nadzieję, że w filmie wszystko będzie wyglądać tak dobrze jak na tym filmiku.

Kierunek jaki obrali sobie twórcy w realizacji musicalu jest według mnie jedynym słusznym kierunkiem. Nagrywanie utworów przed tym jak zaczyna się realizację filmu jest trochę pójściem na łatwiznę. W studiu można dopracować wszystkie dźwięki, zaś osoba, która nie potrafi śpiewać, po lekkiej obróbce nagrania, okaże się że śpiewa nieźle. Jednak w studiu nie zagra się tych wszystkich emocji jakie towarzyszą nagrywaniu poszczególnych scen na planie filmowym. Bo przecież nie jesteśmy w stanie przewidzieć czy w tej scenie akurat można sobie pozwolić na więcej, zaśmiać się w jakimś momencie lub zapłakać. I kiedy aktorzy grają, nawet podśpiewując na planie, to nigdy nie osiągną takiego efektu, jaki osiągnęliby gdyby śpiewali na żywo, podczas kręcenia scen. Czasami wydaje się to wręcz śmieszne, że aktor, który powiedzmy sobie szczerze wiemy, że nie wykazuje żadnych większych umiejętności wokalnych, biega po jakichś górach/ schodach/ ulicach i głos mu nie drży, śpiewa czysto i biegając tyle nie łapie żadnej zadyszki. Albo aktorka gra scenę, w której ma złamane serce i płacze, ale śpiewa czysto, bez żadnego zająknięcia. Wydaje mi się, że właśnie dlatego ostatnio filmowe wersje musicali nie odnosiły aż takich sukcesów. Bo skupiono się na tym by piosenki brzmiały dobrze, a na dalszy plan zepchnięto to, czy śpiewane utwory w danej scenie dobrze łączą się z odgrywanymi przez aktorów emocjami. I nie wiem jak dobry byłby aktor to i tak zawsze widać tę różnicę.

 Patrząc na trailer film powinien sprostać oczekiwaniom. 
Rola Fantine to kolejny dobry aktorski wybór Anne Hathaway.

Nagrywanie piosenek wcześniej, w studiu, ma również swoje plusy. Po pierwsze aktor może być dobrym aktorem, ale nie śpiewać zbyt dobrze, wtedy w studiu wszystko się poprawi, ładnie zmontuje i na koniec, nasz aktor gra i śpiewa fenomenalnie. Czyli nie trzeba się skupiać na tym by z castingów wyłonić świetnie śpiewających aktorów, bo zawsze w studiu nagraniowym można im trochę dopomóc. Kolejnym plusem jest to, że kręcąc sceny aktor musi się jedynie skupić na graniu, a nie na graniu i śpiewaniu. Może się skupić na tym, co mu wychodzi najlepiej, a nie stresować się nad poprawnością wyśpiewywanych dźwięków czy nie pomyleniem słów piosenki. Nie znam się na reżyserii, ale zapewne sposób kręcenia, albo rodzaj używanego sprzętu w jakimś stopniu różni się od tego kiedy piosenki są już nagrane w studiu i montowane do obrazu później, a kiedy aktor śpiewa na planie filmowym i dźwięki muszą być dokładnie zarejestrowane (zawsze można usunąć szumy, ale zapewne są jakieś różnice… ). Tak więc nagrywając utwory w studiu mamy potem na planie filmowym zrelaksowanych i dumnych ze swoich wokalnych wyczynów aktorów.  Jednak gdy aktorzy jednocześnie grają i śpiewają na planie filmowym to należy im się ogromny szacunek, a przede wszystkim to dla nich niesamowity sprawdzian umiejętności aktorskich. Jest to również wyzwanie dla ludzi od castingów by zaangażować osoby radzące sobie ze śpiewem na równi z graniem, albo ludzi którzy są tak dobrzy w graniu, że potrafią nam wmówić że potrafią śpiewać.

Obecnie jeżeli chcę obejrzeć musical to rzadko sięgam po filmową jego wersję, zdecydowanie bardziej przemawiają do mnie wersje zarejestrowanych musicali wystawianych w teatrach. Dla mnie jest to zupełnie inny rodzaj przeżyć estetycznych, a przy tym jest to taka namiastka teatru w domu. Co jest zadziwiające za każdym razem kiedy oglądam filmową wersję musicalu to staje się ona dla mnie coraz bardziej nijaka, jednak gdy oglądam zarejestrowaną wersję teatralną to za każdym razem towarzyszą mi podobne emocje i na nowo przeżywam rozterki bohaterów. Najlepiej można to wytłumaczyć na przykładzie Upiora w operze. Film z 2004 roku nie jest filmem złym, bo wizualnie film jest przepiękny, aktorzy grają nieźle, a piosenki brzmią poprawnie (szczególnie gdy popatrzymy na to jakże cudowne zjawisko, że Upiora gra Gerard Butler, który przyznał się w jednym z wywiadów, że wcześniej w swoim życiu ze śpiewaniem miał mało wspólnego, chyba że zaliczymy do tego śpiewanie pod prysznicem). Do filmu mam duży sentyment, bo była to pierwsza wersja tego musicalu jaką zobaczyłam, jednak gdy mam ochotę obejrzeć Upiora to sięgam po DVD z zarejestrowanym musicalem wystawionym w The Royal Albert Hall na 25. rocznicę powstania musicalu. Klimat stworzony przez Camerona Mackintosha, niezwykłe scenografie, kostiumy i świetnie śpiewający aktorzy sprawiają, że za każdym razem mam łzy w oczach kiedy Christine zdejmuje maskę Upiorowi, a ten jest jednocześnie zły i upokorzony, albo gdy Upiór puszcza Christine i Raula wolno, a sam zostaje w podziemiach. Te niezwykle emocjonalne wykonania bardzo dobrze znanych mi piosenek każdorazowo powodują, że oglądanie musicalu na spokojnie nie ma racji bytu.

Ramin Karimloo to mój ulubiony Upiór ever i pod względem aktorskim i wokalnym.       

Niestety, mimo różnych podejść do sposobu kręcenia musicali, filmowemu musicalowi będzie niesamowicie ciężko dorównać musicalowi wystawianemu w teatrze, gdzie aktorzy biegają po scenie, a emocje przekazywane przez nich śpiewem sprawiają, że przez nasze ciało przechodzą przyjemne dreszcze. Wiem, że raczej nie powinno się porównywać tych dwóch form: filmowej i teatralnej musicalu, ale najlepszy musical jaki widziałam to Les Miserables w Romie, na który odkładałam pieniądze przez parę miesięcy żeby pójść go zobaczyć. I jeżeli twórcom filmu uda się wywołać we mnie emocje, w połowie tak silne, jakie towarzyszyły mi oglądając musical na deskach teatru, to będę w pełni usatysfakcjonowana.    
       

środa, 26 września 2012

Nie tylko pierwszy plan, czyli moi ulubieni bohaterowie drugiego planu


Jako, że na blogu ostatnio robi się bardzo recenzencko (pomijając fakt, że poziom owych recenzji nie zachwyca) to pomyślałam o stworzeniu małego zestawienia. Nie da się ukryć faktu, że jestem małym serialowym maniakiem i od kiedy odkryłam ten cudowny wynalazek, jakim jest serial, to co roku wracam do starych propozycji i rozpoczynam nowe. Oglądając kolejne seriale zauważyłam dość ciekawą, aczkolwiek mało odkrywczą rzecz. Ilekroć główny bohater zawodzi, to na pierwszy plan wysuwają się postaci drugoplanowe, kradnąc całe show i to z nimi w roli głównej będzie to zestawienie.

Uwaga! Kolejność przypadkowa. Mogą pojawić się spojlery.

Mozzie i Elle
Po tegorocznych wakacjach White Collar zawitało w poczet seriali, które lubię i śledzę. Oglądanie serialu o fałszerzu i oszuście współpracującym z FBI było strzałem w dziesiątkę. Muszę jednak przyznać, ze na początku najciekawszą postacią był główny bohater – skazaniec Neal Caffrey, niestety z czasem postać ta wykorzystała chwilowo cały swój potencjał i nie intrygowała tak jak poprzednio. Bo smutny i melancholijny Neal, niestety, ale nie był tak przekonujący jak rozrywkowy i czarujący Neal. Na szczęście scenarzyści pozwolili wtedy rozwinąć skrzydła dwóm innym postaciom. Pierwszą z nich jest Mozzie – geniusz oszustwa i dziwnych wynalazków. Jeżeli Neal ma coś ukraść, albo w niekonwencjonalny sposób pomóc agentowi Burke, to Mozzie obmyśli plan skoku od strony technicznej. Nasz bohater pojawia się w mieszkaniu Neala zazwyczaj nieproszony i wypija mu zapasy wina, mając przy tym zawsze jakąś ciekawą historyjkę albo teorię spiskową na poczekaniu. Oczywiście jak każdy szanujący się, lekko zwariowany oszust z manią prześladowczą, Mozzie może nie czaruje wyglądem, ale nigdy nie brak mu ciętej riposty, pasującego do sytuacji cytatu bądź maksymy i ironicznego podejścia do życia. Drugą postacią, którą uwielbiam jest Elle, żona agenta Petera Burke. Organizatorka przyjęć, z zamiłowania historyk sztuki, Elle to niezwykle zabawna kobieta, bez której nasz agent FBI zginąłby i przepadł, a razem z nim i Neal. Bo gdy Neal narozrabia to w Elle może znaleźć swoją mediatorkę w drodze do zgody z Peterem. Scenarzyści są dla tej postaci łaskawi i często dają jej wiele zabawnych tekstów i od czasu do czasu pozwalają zagrać pierwsze skrzypce w rozwiązywaniu sprawy jej męża. Bo trzeba przyznać, że Elle byłaby dobrym szpiegiem i agentem w jednym, szczególnie z pomocą Mozziego.



Donna
Kim byłby prawnik bez swojej sekretarki? A raczej kim byłby Harvey Specter bez swojej wszechwiedzącej, inteligentnej, rudowłosej sekretarki Donny? No cóż pewnie nie byłby najlepszym prawnikiem na Manhattanie. Bo sekretarka taka jak Donna to skarb nad skarbami. Jest piękna, inteligentna, stoi murem za swoim szefem, a co najważniejsze dokładnie wie co dzieje się w firmie i nigdy nie omieszka o tym donieść Harveyowi. Gdy trzeba poprosić Louisa o pomoc, czego Harvey nigdy nie robi, zawsze może wysłać Donnę, która zazwyczaj wróci z tarczą, a nie na tarczy. Scenarzyści i ludzie od castingu mieli nosa dając rolę Donny Sarze Rafferty, bo aktorka uczyniła z tej postaci jedną z najbardziej lubianych bohaterów serialowych w ogóle. Suits jest serialem świetnym, który w pierwszym sezonie wysoko zawiesił sobie poprzeczkę, a w drugim sezonie (pierwszej części drugiego sezonu, bo w styczniu serial powraca) pokazał, że nie ma problemu z utrzymaniem tak wysokiego poziomu. Jednak gdy przez chwilę Donna zniknęła (na jeden-półtora odcinka?) to niestety, ale wydawało się, że czegoś bardzo ważnego brakowało. To chyba świadczy o statusie Donny w tym serialu.   

Wystarczy jeden rzut oka i wiemy, że to świetna postać.

Stiles
Stiles może nie jest postacią drugoplanową, bo w Teen Wolf większość postaci możemy zaliczyć do pierwszego planu, ale do postaci kradnących całe show Stilesa można zaliczyć, a nawet trzeba. Rzadko się zdarza by postać, która na początku mnie denerwowała swoim sposobem bycia, właśnie tym sposobem bycia w kolejnych odcinkach mnie ujęła za serce. Stiles dokonał tej sztuki i do końca drugiego sezonu dalej mu kibicowałam. Mimo, że jest to postać, która dostaje od scenarzystów najlepsze teksty, to już chyba jako jedyna pozostała bez super mocy. Szczerze mówiąc to nie wiem czy fakt ten jest zaletą tej postaci, czy wadą. Bo grany przez debiutującego na szklanym ekranie Dylana O’Briena Stiles to młody, inteligentny chłopak, który nie jest popularny w liceum, ale ma przyjaciół i potrafi im pomóc, nawet jeżeli Ci przyjaciele to wilkołaki albo łowcy wilkołaków. Jedno trzeba przyznać, że dawno w telewizji nie było tak ciekawego i lubianego przez ludzi duetu jak Stiles i Derek (to dzięki nim kiedy powinniśmy wtrzymać oddech ze strachu, jak np.: w scenie z ucinaniem ręki, nie możemy złapać oddechu z powodu napadu śmiechu).



Victoria Greyson
Revenge to serial, który mogę zaliczyć do zeszłorocznych guilty pleasures. Opowiadający o losach Amandy Clarke, szukającej zemsty na ludziach, którzy wrobili jej ojca w zamach terrorystyczny i doprowadzili do jego śmierci w więzieniu, serial zyskał moje zaufanie i w tym roku na pewno zasiądę do oglądania drugiego sezonu. Nie wiem jak wy, ale lubię od czasu do czasu popatrzeć jak żyją bogaci ludzie i z jakimi problemami się borykają. Trzeba jednak przyznać, że mimo sporej ilości potknięć w pierwszej części sezonu, serial  jest ciekawie napisany i zrealizowany, a w większej części przypadków trzyma w napięciu niż nudzi. Odpowiedzialna za to jest postać Victorii Greyson. Kobieta, która wyszła za mąż dla pieniędzy, a jedynego mężczyznę którego kochała wraz z mężem wrobiła w zamach terrorystyczny i wsadziła do więzienia, niszcząc przy tym życie małej Amandy. Victoria jest bezwzględną i dążącą po trupach do celu kobietą. By ratować siebie i swoje dzieci jest w stanie dopuścić się najgorszych zbrodni. Mimo to, postać ta nie jest pozbawiona uczuć i ludzkich odruchów. Każda podjęta decyzja kosztuje ją bardzo wiele, jednak nigdy nie pokazuje tego po sobie, w końcu by przetrwać zawsze wybiera mniejsze zło. Zawsze perfekcyjna w każdym calu, najlepsza organizatorka przyjęć i przykładna żona, swoje emocje skrywa pod twarzą pokerzysty. Co ciekawe postać tę da się lubić, albo może mówiąc bardziej trafnie, da się jej współczuć, a przy tym zawsze z niepokojem czeka się na jej kolejny ruch.   


Dwie godne siebie przeciwniczki: Victora vs Amanda.



Esposito i Ryan
Castle słynie z tego, że proceduralem jest słabym (mniej więcej po 10 minutach możemy się zorientować kto popełnił zbrodnię), ale całą resztę ma świetną. Resztę, czyli bohaterów, którzy często zachowują się w sposób mało konwencjonalny oraz świetnie napisane dialogi. Co jeszcze jest dobre w tym serialu to postaci drugoplanowe, a mianowicie duet Esposito i Ryan. Ten pierwszy, macho i jednocześnie wrażliwy człowiek nie byłby tym samym policjantem bez  swojego partnera Ryana, z wyglądu niepozornego, ale bardzo dobrego detektywa. Gdy Nathan Fillion zawodzi to właśnie oni wiodą prym w robieniu z poważnej sytuacji niezwykle tragikomiczną scenę.



Cho i Rigsby
To kolejny duet z serialu o formule procedurala. Ich zadaniem również jest wniesienie trochę humoru w nudne serialowe życie policjanta. Chociaż nie wiem czy życie policjanta można nazwać nudnym, gdy konsultantem jest Patrick Jane – Mentalista. O ile Rigsby to postać, której odpowiednik możemy znaleźć w jakimś innym serialu o policjantach, bo przecież często scenarzyści piszą postać jednego policjanta, który jest dobry, uczynny i ma nieciekawą przeszłość. Jednak detektywa Cho ciężko będzie znaleźć w innym serialu, bo policjanta, który kiedyś należał do gangu o nazwie Avon Park Playboys i który tylko wyrazem twarzy (czyli brakiem jakichkolwiek emocji na twarzy) potrafi wzbudzić w człowieku napad śmiechu, można szukać jak igły w stogu siana.  

Trzeba przyznać, że ludzie od castingu w tym przypadku trafili w dziesiątkę.
     
Josef Konstan
A na koniec postać z serialu, który przez długi czas był moim ulubionym, mimo że nakręcono tylko jeden sezon. Serial o detektywie wampirze, który ratuje dziewczynkę przed swoją stwórczynią, a następnie chroni ją, aż w końcu zakochuje się w niej gdy ta dorasta, tak mnie zaciekawił i utkwił mi w pamięci, że za każdym razem gdy widzę go w telewizji to nie mam serca by przełączyć na inny kanał. Trzeba przyznać, że moja reakcja spowodowana jest uwielbieniem dla postaci Josepha, granego przez Jasona Dohringa, który wniósł do serialu odrobinę humoru starego wampira, mającego jeszcze ochotę zaszaleć w teraźniejszym świecie.

Każdy jak chce potrafi być uroczy, nawet stary wampir z mocno połamanym kręgosłupem moralnym.

Tu kończy się zestawienie, może jest ono trochę ubogie, ale nie brałam pod uwagę seriali gdzie ich formuła opiera się na kilku (Gossip Girl, Glee) bądź nawet kilkunastu (Grey’s Anatomy) głównych bohaterach, bo trochę ciężko jest wybrać spośród nich jakiegoś drugoplanowego, tak żeby go nie urazić. A poza tym zestawienie to jest subiektywne do bólu, w końcu to mój blog…

poniedziałek, 24 września 2012

Powrót do korzeni, czyli Glee wraca na dobre tory

Pamiętam, że oglądając pierwszy sezon Glee byłam pod dużym wrażeniem odwagi producentów. Serial o śpiewających dzieciakach z liceum w Ohio nie był stuprocentowym przepisem na sukces. A mimo to serial zyskał rzeszę fanów, zaś przeróbki starych i nowych hitów królowały w odtwarzaczach wielu osób, a nawet przewodziły na listach przebojów. Niestety mając kurę znoszącą złote jajka producenci postanowili wycisnąć z serialu jeszcze więcej. Były trasy koncertowe, wydania kolekcjonerskie, a nawet talent show, które miało za zadanie wyłonić kolejne gwiazdy pokroju aktorów z Glee. Wszystko to sprawiło, że serial jako taki został zepchnięty na drugi plan. Fabuła, dialogi i bohaterowie, którzy w pierwszych dwóch sezonach byli zabawni i oryginalni zaczęli powoli denerwować i irytować. Jako, że serial kierowany był do osób młodych, to prawie w każdym odcinku scenarzyści serwowali nam kolejny problem z jakim muszą zmagać się nastolatki, począwszy od przyznania się do homoseksualizmu, przez problem wiary, niepełnosprawności, a kończąc na przemocy domowej. Wszystko to miałoby rację bytu, ale pokazywane w sposób nachalny i narzucający widzowi sposób myślenia o danym problemie sprawiło, że oglądanie Glee przestało sprawiać radość, a zaczęło powodować ból głowy. Najbardziej bolesne było jednak to, że strona muzyczna serialu również zaczęła mocno kuleć, a przecież z założenia serial ten miał być musicalowy. W trzecim sezonie zamiast nowych aranżacji starych hitów, czy świetnych wykonów utworów z musicali, otrzymaliśmy słabe covery najnowszych hitów. Dlatego zebranie się do obejrzenia dwóch pierwszych odcinków czwartego sezonu Glee zajęło mi sporo czasu, jednak o dziwo było warto, bo Glee chyba dostrzegło światełko w tunelu i powoli wraca na właściwe tory.

Nowa Rachel i nowy Puck.

Przede wszystkim fabuła została podzielona na dwie równolegle toczące się historie, jedna przedstawia losy Glee Club w Ohio, zaś druga pokazuje zmagania Rachel i Kurta w NY. Na razie taka formuła serialu daje radę, ale nie wiem na jak długo. Do szkolnego chóru przyjęto nowe osoby. Tak więc mamy drugiego Puckermana oraz drugą Rachel. O ile zaginiony brat Noah daje radę (szkolny buntownik z małymi problemami z agresją), to Marley, czyli nowa Rachel, na razie jest jakaś nijaka, mimo świetnego wokalu. Może to przez jej historię: zmienianie szkół, ze względu na otyłą matkę kucharkę, pracującą w szkolnej stołówce, z której uczniowie robią sobie żarty, a może aktorka bardzo powoli się rozkręca. Oczywiście Quinn również znalazła swoją następczynię. Jej miejsce zajęła niezwykle ambitna Kitty, o której nic chwilowo nie wiadomo, oprócz tego, że dorównuje, a może nawet przerasta Quinn w byciu wredną. Co mnie przeraża to pakowanie się scenarzystów w powtórzenie trójkąta miłosnego z pierwszego sezonu Glee, wtedy było Quinn, Finn i Rachel, teraz nieuchronnie zbliżamy się do Kitty, Puckerman 2.0 i Marley. Obym się myliła, bo powtórzenie tego schematu będzie niezwykle nudne. Pomysł z depresją Britney związaną z powoli rozpadającym się związkiem z Santaną był ciekawy i bardzo prawdziwy. Niestety szkolnym miłościom rzadko udaje się przetrwać próbę czasu i odległości. Do szkolnego chóru również dołączył Wade i jego damskie alter ego Unique. Wydaje mi się, że dołączenie postaci Wade’a do stałej obsady będzie dużym plusem dla Glee, o ile scenarzystów nie poniosą wodze fantazji i nie zrobią z sympatycznego bohatera, irytującej karykatury. Denerwujący jest za to brak pomysłu scenarzystów na dalsze losy teraz już najstarszych członków Glee Clubu. Blaine, Artie czy Tina kręcą się po ekranie bez większego celu, szczególnie Tina, która przejęła styl od Rachel, a zatraciła swój trochę gotycki image.

Zjawiskowa Kate Hudson kradnie całe show.

Niestety wątek Ohio z kretesem przegrywa z wątkiem Rachel i Kurta w NY. A to wszystko za sprawą gościnnych występów w serialu Kate Hudson (mam nadzieję, że nie są to jedynie gościnne występy). Charyzma aktorki sprawia, że ciężko oderwać od niej wzrok (i słuch). Pomysł na złą nauczycielkę tańca wypada w tym sezonie najlepiej (chociaż jej historia dokonań na Broadwayu jest dziwna…). Daje to również pole do popisu Rachel, która musi zawalczyć o swoje, chyba po raz pierwszy spotyka się z tym, że ktoś nie traktuje jej jak gwiazdy i nie śpiewa peanów na jej cześć. Zetknięcie się z realiami wybijania się na szczyt w branży muzycznej i znalezienia swojego miejsca na Broadwayu to kolejny ciekawie rozpisany wątek. Uroku całości dodają piękne zdjęcia NY, bardzo dobre nowe aranżacje piosenek i ich świetne wykonanie, jak również niezwykle klimatyczne choreografie. Wszystko to nadaje nowego, ciekawego wydźwięku serialowi, który opowiadał jedynie losy szkolnego chóru. Teraz możemy zobaczyć jak marzenia o byciu gwiazdą brutalnie zderzają się z rzeczywistością. Wątek zmagań Rachel w NYADA to zdecydowanie moja ulubiona część serialu, może to również ze względu na nowego bohatera Brody’iego, który mam nadzieję, że zagości na dłużej. Jestem również ciekawa, jak potoczą się dalsze losy Kurta w NY. Oby scenarzyści byli dla niego bardziej łaskawi niż w poprzednich sezonach, bo pomysł na karierę Kurta w Vogue zapowiada się niezwykle ciekawie.

Uwielbiam lofty, dlatego będzie loft. Zresztą możliwość jeżdżenia rowerem po domu, kto  by tak nie chciał?

Muszę przyznać, że twórcy Glee zaserwowali mi w tym sezonie niezwykle miłą niespodziankę, bo z serialu który włączałam wtedy kiedy już nic innego nie było do oglądania, Glee wraca na miejsce serialu, na którego odcinki czekam, może nie z niecierpliwością, ale czekam. Oby scenarzyści zapomnieli o zeszłym roku i nie wracali do prezentowanego wtedy poziomu. Bo szkoda by było, gdyby po dwóch dobrych odcinkach Glee znów spuściło z tonu i wróciło do statusu serialu przyprawiającego o ból głowy.     
 

sobota, 22 września 2012

Cudze chwalicie, swego nie znacie, czyli Midnight in Paris

Do obejrzenia Midnight in Paris zbierałam się długo, a nawet bardzo długo, jednak nie potrafię powiedzieć dlaczego. Filmy Woody'iego Allena lubię i cenię, mimo ich specyficzności, a może właśnie ze względu na tę specyficzność. A teraz, krótko po obejrzeniu O północy w Paryżu, już zupełnie nie potrafię wyjaśnić dlaczego tak długo zwlekałam z obejrzeniem tego filmu, bo uważam, że będzie on teraz jednym z moich ulubionych filmów Allena.

O północy w Paryżu opowiada historię amerykańskiego scenarzysty Gila Pendera, który wraz z narzeczoną Inez wyjeżdża do Paryża, by odwiedzić jej rodziców. Na pierwszy rzut oka widać, że w związku tych dwojga coś zgrzyta, a przysłowie o tym jak przeciwieństwa się przyciągają i do siebie pasują traci na znaczeniu. Nasz główny bohater to sentymentalista, zakochany w przeszłości i oczarowany Paryżem lat 20. Jego marzeniem jest porzucenie swojego dotychczasowego życia hollywoodzkiego scenarzysty i rozpoczęcie kariery pisarza, życia z dnia na dzień w cudownym i magicznym Paryżu. Niestety marzeń swojego narzeczonego nie podziela Inez, której pasuje życie w słonecznej Kalifornii, kobieta ani myśli o zamieszkaniu na stałe w Paryżu, który jest jej zupełnie obojętny. Zdanie córki popierają jej rodzice, którzy marzenia przyszłego zięcia uważają za infantylne i mało realistyczne. Gil zakochany w Paryżu w ogóle nie odczuwa radości przebywania w tym mieście będąc zmuszanym przez swoją narzeczoną do spędzania czasu ze swoimi przyszłymi teściami, jak i z jej przyjaciółmi. Ogarnia go frustracja i przygnębienie, że Inez bardziej zachwyca przebywanie w towarzystwie swojego starego znajomego, a nie romantyczne spacery z nim. Wszystko jednak się zmienia gdy pewnego dnia, lekko podpity Gil wracając do domu błądzi i w magiczny sposób przenosi się do Paryża lat 20., w którym tak bardzo jest zakochany i który w pewien sposób pozwoli mu spojrzeć na swoje życie z zupełnie innej perspektywy.

I jak tu nie być sentymentalnym patrząc na rozświetloną La Tour Eiffel. Z doświadczenia wiem, że to niemożliwe...

O północy w Paryżu, jak każdy film Allena jest, jak to mówi moja rodzicielka, przegadany i przepełniony ironicznymi sytuacjami i nawiązaniami. Czyli jest w nim wszystko to, co uwielbiam w filmach Allena, specyficzny, lekko kąśliwy humor, pokazanie relacji międzyludzkich z różnych perspektyw, zgrabne dialogi i świetnie dopasowana, nastrojowa muzyka. Gdy dołożymy do tego zjawiskowe zdjęcia Paryża, sporą dozę ironii i magii to dostajemy naprawdę dobre kino. O północy w Paryżu to również kolejny film Allena, w którym reżyser wystawia laurkę następnemu europejskiemu miastu. Już na samym początku filmu, Allen raczy nas przepięknymi zdjęciami najbardziej znanych zabytków Paryża. Możemy podziwiać wieżę Eiffla, łuk triumfalny, Luwr, paryską operę, czyli wszystko to z czym turyści kojarzą Paryż. Widzimy budynki, obrazy, miasto, ale nie widzimy jego historii i piękna, które skrywają uliczki zupełnie nie uczęszczane przez turystów, a znane jedynie przez mieszkańców. Taki kontrast w podejściu do życia i do Paryża widzimy patrząc na głównych bohaterów. Gila nie interesują „suche” ściany i obrazy, jego interesuje związana z nimi historia. Mężczyzna uważa Paryż za miasto artystów, za miasto, w którym na każdym kroku czeka inspiracja. Jego największą bolączką jest to, że urodził się za późno i nie mógł żyć w latach 20. ubiegłego wieku. Nie mógł spotkać się ze swoimi idolami, z Hemingwayem czy F. Scottem Fitzgeraldem. Owen Wilson w miarę nieźle poradził sobie z rolą Gila, jednak próby naśladowania sposobu gry Allena, czasami denerwowały. Za to w roli Inez, stereotypowej amerykańskiej turystki z wyżyn społecznych, Rachel McAdams spisała się niezawodnie. Jej bohaterki nie da się lubić, jej zaborczość i sposób traktowania narzeczonego nie pozwalają nam jej polubić przez cały film. To samo tyczy się postaci granej przez Michaela Sheena. Mimo jak sympatycznie aktor wygląda, to zagrał tak, że mamy go ochotę mocno zdzielić po głowie niż dalej tolerować jego bohatera na ekranie.

Marion Cotillard wygląda w tym filmie zjawiskowo.

Jednak najlepszymi momentami filmu są te, w których nasz główny bohater cofa się w czasie. Sam pomysł, że gdy zegar wybija północ w określonym miejscu podjeżdża stary, zabytkowy peugeot z lat 20. i zabiera Gila w podróż po Paryżu lat 20. jest niezwykły i nietuzinkowy. Co ciekawe Allen nie zastosował żadnych zabiegów wizualnych by podkreślić, że przenosimy się w czasie. Kolory i sposób kręcenia pozostają bez zmian. Tak jakby Paryż lat 20. uprzedniego wieku istniał jednocześnie z tym z teraźniejszości. Samo przedstawienie nastroju i klimatu tamtych lat wyszło twórcom filmu bardzo zgrabnie. Szczególnie zachwyciły mnie stroje i fryzury pań, ale i przepięknie odtworzone wnętrza kawiarni oraz sal, w których odbywały się przyjęcia i tańce. Trzeba przyznać, ze scenografowie odwalili kawał dobrej roboty, a może po prostu znaleźli jeszcze miejsca, którym udało się przetrwać do dzisiejszych czasów. Również aktorzy zostali bardzo dobrze dobrani. Marion Cotillard bardzo dobrze wpasowała się w klimat lat 20., wyglądała olśniewająco w krótkich, luźnych sukienkach z frędzlami. Jako młoda kobieta chcąca studiować modę u Coco Chanel przepięknie pasowała do obrazka Paryża lat 20. Do tego obrazka również pasował Tom Hiddleston jako F. Scott Fitzgerald (kradł każdą scenę, w której się pojawiał, jego charyzma wypełniała cały ekran). Adrien Brody jako Salvador Dali wzbudził uśmiech na mojej twarzy, zaś Kathy Bates jako Gertrude Stein zupełnie mnie oczarowała. Ogólnie te małe role sławnych artystów szukających inspiracji w Paryżu w latach 20. są jak perełki.

Film ma również ogromny plus za to, że występuje w nim TEN Pan.

Woody Allen poruszył w tym filmie bardzo ważny temat, a mianowicie pokazał ludzki sentymentalizm i skłonność ludzi do narzekania na to co znają i wychwalanie i tęsknotę za czymś czego nie znają i nigdy nie będą w stanie poznać. Bo czy nie czujecie czasami, że ktoś zakpił z was umieszczając was w czasach współczesnych, skoro w ogóle do nich nie pasujecie, że dużo lepiej czulibyście się w zupełnie innej epoce? Tak czuje główny bohater filmu. Uważa, że idealne czasy dla niego, to lata 20., a szczególnie Paryż lat 20. Gil jest szczęśliwy gdy przenosi się w czasie, poznaje swoich pisarskich idoli i może na własnej skórze przekonać się jak wyglądało życie w tamtych czasach. Jednak po spotkaniu z pewną kobietą Gil zrozumiał, że każdy ma swoją Belle epoque, do której tęskni i w której chciałby żyć. Mimo, że nie jest możliwe życie w innej epoce, to chyba każdy, chociaż na chwilę chciałby móc tak jak Gil, przenieść się w czasie i zasmakować życia w czasach, o których możemy poczytać jedynie w książkach. Allen chcę nam również uzmysłowić, że natura ludzka jest niezmienna i pewnie gdybyśmy się cofnęli w czasie, to bardzo szybko zdalibyśmy sobie sprawę, że życie w tamtych czasach również ma swoje wady i znowu znaleźlibyśmy nową Belle epoque i tęsknili za czymś co minęło.

Paryż nocą w deszczu zdecydowanie zachwyca.

Jako że jestem osobą wielce sentymentalną to film niezwykle przypadł mi do gustu. O północy w Paryżu to Allen w dobrej formie, który myślę, że może się spodobać osobom, które za filmami Woody'iego nie przepadają. Dlatego jeżeli ktoś nie wiedział czy oglądać ten film, czy nie, to zdecydowanie polecam obejrzeć.


środa, 19 września 2012

Restless, czyli z pokorą o życiu, przyjaźni, miłości i umieraniu

Mam tak czasami, że chcę coś przeczytać, albo chcę coś obejrzeć, ale nie wiem konkretnie co… Wtedy popełniam można by powiedzieć zbrodnię, bo wybieram książkę po okładce, albo film po plakacie. Najpierw decyduję, że to co wybrałam przeczytam lub obejrzę, a dopiero potem czytam opis na tyle książki czy opis dystrybutora i wtedy albo twierdzę, że nie dam rady i nawet nie podejmuję wyzwania, albo zaciskam zęby i zaczynam czytać bądź oglądać. Akurat przy Restless, zaciskałam zęby przez jedyne 5 minut, bo dalej już nie musiałam. Sposób opowiedzenia historii przez Gus Van Santa tak mnie oczarował, że od ekranu oderwałam się dopiero po pojawieniu się napisów końcowych.

Restless opowiada historię dwóch nastolatków, którzy zostali mocno dotknięci przez los. Ananbel jest chora na raka, ma guza mózgu i zostało jej jedynie trzy miesiące życia. Enoch zaś stracił oboje rodziców, nie chodzi do szkoły, a większość czasu spędza chodząc na pogrzeby przypadkowych, zupełnie obcych mu ludzi. Jedynym jego przyjacielem jest duch młodego japońskiego kamikaze. Anabel i Enoch spotykają się na pogrzebie jednego z pacjentów oddziału, w którym leczona jest Anabel. Między tą dwójką tworzy się nić porozumienia i nieświadomie oboje sobie pomagają.


Nie wydaje wam się, że gdzieś słyszeliście już tę historię, no może oprócz tego ducha japońskiego kamikaze? Po takim opisie od razu przychodzi do głowy Szkoła uczuć (którą dzięki paniom katechetkom miałam okazję oglądać prawie co roku), albo bardzo przypominający Szkołę uczuć – Keith. Jednak Restless nie jest to typowy film dla młodzieży, który ma być bardziej narzędziem edukacyjnym niż dobrym filmem. Restless zaliczyć trzeba do filmów dobrych, do filmów, które potrafią zainteresować widza opowiadaną historią, wzbudzić ich empatię i jak to bywa przy filmach poruszających tragedie przydarzające się ludziom młodym, potrafią wzbudzić łzy. Gus Van Sant stworzył film, przy którym ciężko jest powstrzymać łzy, ale przede wszystkim nie mamy problemu z uwierzeniem mu w pokazywaną na ekranie historię dwojga młodych ludzi. Może dlatego, że bohaterowie nie są papierowi, nie są idealni. Anabel, która wie że za trzy miesiące umrze stara się cieszyć każdą daną jej chwilą. Nie jest tylko radosną dziewczyną pogodzoną ze swoim losem, ma swoje lepsze i gorsze chwile. Potrafi krzyczeć i wściekać się, potrafi dalej być pełną siły i energii nastolatką i zachowywać się jak nastolatka mimo tego co ją spotkało. Jest również przepełniona jakimś wewnętrznym spokojem, jakby pogodziła się ze swoim losem i chce by inni również zachowywali się w ten sposób. Jakby nic się nie stało, jakby dalej jej bliscy mogli cały czas wykonywać wszelkie rutynowe czynności jakie do tej pory wykonywali. Enoch zaś zamknął się w sobie, oddalił od ludzi, a ze śmiercią swoich rodziców radzi sobie uczestnicząc w pogrzebach przypadkowych osób. Za śmierć rodziców obwiania swoją ciotkę, z którą mieszka, a która by móc go wychować porzuciła swoje dotychczasowe życie. Enoch jednak nie potrafi tego docenić, nie dostrzega wysiłku jaki w stworzenie normalnego domu, domu dla niego, wkłada ciotka. Jak każdy nastolatek buntuje się przeciw wszystkiemu co go spotkało i co go otacza. W przetrwaniu ciężkich chwil pomaga mu duch japońskiego kamikaze, którego Enoch widuje i w którego towarzystwie czuje się swobodnie. Razem z duchem spędzają większość czasu na rozmowie i zabawie.

"It’s fine. And if it’s not fine, it’ll be fine."
W filmie Gus Van Santa występuje jeszcze jeden bohater, którego możemy zaliczyć w poczet głównych bohaterów – jest to wszechobecna w tym filmie śmierć. Anabel i Enoch wiedzą, że śmierć czeka każdego z nas, jest przecież nieuchronna i nie można przed nią uciec. Dlatego z pokorą próbują się zmierzyć z tym, jakże trudnym dla każdego tematem śmierci. Anabel stara się żyć normalnie i ostatnie trzy miesiące życia chce spędzić jako normalna, zdrowa nastolatka. W tym przedsięwzięciu pomaga jej Enoch. Razem starają się oswoić z tym co ma spotkać Anabel. W tym celu układają scenariusz chwili, w której Anabel wydaje ostatnie tchnienie. Odgrywają tę scenę wiele razy, poprawiają dialogi i stroje, chcą sprawić by ból i rozpacz związana z umieraniem były mniej dotkliwe. Bo przecież człowiek boi się nieznanego, a akceptowanie czegoś znanego przychodzi mu znacznie łatwiej. I mimo, że bohaterowie wiedzą, iż moment śmierci nie będzie wyglądał tak jak w ich napisanej i dopracowanej do najmniejszych szczegółów scenie, to odgrywany przez nich teatr pomaga im w zrozumieniu tego co ich czeka. 

Restless to film niezwykle refleksyjny i ujmujący. Temat śmierci młodych ludzi, poruszany był w kinie wiele razy, ale sposób w jaki zrobił to Gus Van Sant powoduje, że zatrzymujemy się na tę jedną, krótką chwilę i współczujemy bohaterom, których historię nam pokazano. Jak każdy film i ten ma swoje wady. Niektóre sceny są niepotrzebne, a inne trwają zbyt długo. Mimo to, film nie dłuży się i nie nuży widza. Zasługi za to można przypisać świetnie grającej Mii Wasikowskiej i Tomowi Hooperowi. Młodzi aktorzy zagrali niezwykle przekonywująco, nie sposób było ich nie polubić i im nie kibicować. Co mnie jeszcze urzekło to przepiękne zdjęcia przyrody i bohaterów, ale też i dobrze zrealizowane zbliżenia twarzy aktorów (wybaczcie, ale dawno nie widziałam tak dobrych portretów w filmie, dlatego musiałam o tym napisać). Tak więc, czasami moja metoda na wybieranie filmu po plakacie pozwala znaleźć pośród ogromu filmów, takie małe nieoszlifowane diamenciki, do których z chęcią się wraca i nie przełącza kanału gdy widzi się je po raz kolejny w telewizji.