czwartek, 1 maja 2014

Bo dobra obsada, dobrym filmu nie uczyni, czyli Snowpiercer




Wpis ten zacznę od stwierdzenia iż nie jestem fanką filmów o tematyce postapokaliptycznej. Lubię je, ale nie oglądam ich nałogowo, nie widziałam nawet większości z nich i szczerze mówiąc nie mam zamiaru. Dlaczego więc poszłam do kina na Snowpiercer? Przede wszystkim skusił mnie trailer, który obiecywał ciekawe, pomysłowe kino. I jak pewnie większość widzów, skusiła mnie obsada. Rzadko się przecież zdarza by tylu dobrych aktorów grało w jednym filmie. Jak się bardzo szybko okazało, dobra obsada to za mało, bo niestety Snowpiercer potwierdził, że bez dobrego scenariusza aktor nie uczyni filmu ciekawym, może ewentualnie znośnym. I chyba taki jest Snowpiercer – znośny i szalenie nielogiczny, co zdecydowanie nie pomaga w jego oglądaniu.


Cóż wydaje mi się, że próba opowiedzenia o co tak naprawdę chodzi w filmie Joon-ho Bong'a jest z góry próbą nieudaną, ale nikt nie zabroni mi spróbować. Tak więc akcja rozgrywa się w przyszłości, bodajże w 2031 roku (ale nie dam sobie ręki uciąć, w przeciwieństwie do bohaterów filmu...), około 17 lat po tym jak ludzie chcąc powstrzymać efekt cieplarniany, wpuścili do atmosfery jakiś genialny środek i wywołali kolejną epokę lodowcową. Przeżyli tylko ci ludzie, którym udało się dostać do super nowoczesnego pociągu, którego trasa wiedzie przez całą Ziemię. Ów pociąg jest taki super, że jest odporny na panujący na Ziemi niewyobrażalny mróz, a do tego jest takim perpetum mobile. Pociąg stworzony i dowodzony przez niejakiego Wilforda jest czymś pokroju mikrosystemu, w którym znalazło się wiele gatunków roślin i zwierząt. Ludzie zostali podzieleni na trzy grupy – biedaków zajmujących tył pociągu, klasę średnią, oraz bogaczy, którzy znaleźli się oczywiście na przodzie pędzącego przez Ziemię pociągu. Taki podział nie pasuje jednak wszystkim pasażerom i jak zwykle znalazł się ten jeden, za którym zdecydowała się pójść reszta, który stwierdził że tak dalej być nie może.



Widzicie, o ile pomysł na film wydaje się być niezwykle ciekawy, to jego wykonanie zostało potraktowane po macoszemu, a razem z nim i widz. Twórcy pokazali na samym początku filmu jak żyją w pociągu ci najbiedniejsi i jakie panują wśród nich nastroje. Jak łatwo się domyśleć widz dostaje rewolucję, która ma polegać na przedarciu się na początek pociągu i przejęcia nad nim kontroli. Tyle, że tu powstają dwa problemy. Pierwszy z nich to ukazanie samej podróży przez pociąg. Dlaczego owa podróż jest problemem? Pociąg w ujęciach z góry (bardzo pięknych zresztą ujęciach) jest strasznie długi, ale taki naprawdę długi, tak długi, że na zakręcie około dziewięćdziesięcio-stopniowym można do siebie strzelać przez szyby będąc wcale nie na początku i końcu pociągu. Mimo takiej długości pociągu, prowodyr rewolucji przechodzi przez dość niewielką ilość wagonów. Czyżby teleportacja? A skoro tak, to mamy drugi problem. Po co uwalniać z więzienia wyglądającego jak kostnica, projektanta zabezpieczeń w pociągu, żeby otwierał drzwi, szczególnie że ów projektant jest narkomanem i widać, że żyje w zupełnie innym świecie? Tak, to jest logika tego filmu. Z postacią projektanta zabezpieczeń jest jeszcze jeden malutki problem. Pasuje do całości, jak pięść do nosa. Zupełnie nie wiadomo było kim jest, dlaczego jest taki i co on właściwie robi. Aktor wcielający się w tę postać też chyba zbytnio nie wiedział, więc postanowił pozostawić i widzów w niewiedzy. Szczerze mówiąc dawno nie widziałam w filmie, aż tak wyróżniającej się na minus postaci.



Skoro zeszłam z tematu braku logiki filmu do aktorów, to może powinnam kontynuować ten wątek, coby nie zostać oskarżoną o brak logiki w pisaniu tego wpisu. Otóż jedyna ciekawa rola przypadła w udziale Tildzie Swinton, która zupełnie siebie nie przypomina, ale gra koncertowo. Jedynie jej postać jest całościowo spójna. Rolę prowodyra rewolucji powierzono Chris'owi Evans'owi, który w swoim naturalnym kolorze włosów wygląda na bardzo przystojnego mężczyznę (bo w tlenionym blondzie i w stroju z gwiazdkami, gdzieś ginie ten urok), ale ładna buzia nie pomogła aktorowi w wykreowaniu konsekwentnej postaci. Zapewne jest to po części wina scenariusza, ale w tym wypadku i aktora. Bo kiedy w filmie, nie ważne czy logicznym czy nie, chociaż logika dużo pomaga, pojawia się ta scena, kiedy bohater mówi swoją smutną historię i wyjaśnia pobudki, które nim kierują, to widz powinien poczuć do bohatera jakąś empatię. Nie trzeba się od razu wzruszać, ale aktor swoim monologiem powinien poruszyć w widzu jakąś strunę. Niestety, kiedy tak siedząc w sali kinowej słuchałam o tej tyranii pociągowego podziału społeczeństwa, tym jak się traktuje biednych ludzi z tyłu pociągu, o okrucieństwie jednych i poświęceniu drugich, to miałam ochotę zapytać na głos „co brałeś scenarzysto, że tak źle napisałeś ten monolog, a ty reżyserze jak wielkie klapki na oczy założyłeś, że nie widziałeś jak twój aktor jeszcze gorzej paprze to wszystko!?”. Mimo to i tak uważam, że nagrodę za najgorszy monolog powinna otrzymać Kirsten Stewart w Królewnie Śnieżce i Łowcy. Przynajmniej na Snowpiercer nie zaczęłam się śmiać... Reszta obsady, czyli John Hurt, Ed Harris, Jamie Bell, Octavia Spencer i Luke Pasqualino, po prostu byli i nie mieli zbyt wiele do grania. Szczególnie ten ostatni, bo nawet nie dane mu było wypowiedzieć ani jednego zdania.

Jedna z lepszych scen w filmie + myślę, że przez 3/4 czasu trwania filmu
moja twarz przybierała podobny wyraz jak Chris'a Evansa.

Snowpiercer ma jednak jakieś zalety. Wizualnie to bardzo ładny film, ale nie wiem czy jest sens wydawać grube pieniądze na zrobienie filmu tylko z ładnymi zdjęciami i ciekawymi kadrami. Trzeba też przyznać, że Snowpiercer potrafił też zaskoczyć. Niektóre sceny były dość interesujące, ale niestety można je policzyć na palcach u jednej ręki. Za to ciężko jest zliczyć na palach u obu rąk ilość dziur logicznych w fabule. Czytałam gdzieś, że pokazywana w europejskich kinach wersja Snowpiercer jest mocno okrojona i brakuje wielu scen. Szczerze mówiąc wolałabym siedzieć pół godziny dłużej w kinie i dostać spójny całościowo film, a nie dziurawe coś, co próbuje udawać dobry film.


Oprócz ładnych kadrów i ciekawej roli Tildy Swinton, Snowpiercer nie ma widzowi zbyt wiele do zaoferowania. Ciekawy pomysł zostaje zabity w jakichś pierwszych 15 minutach filmu, a wysiedzenie w kinie możliwe jest tylko dzięki temu, że człowiek czeka, iż w końcu ujrzy jako taki sens i zobaczy, że cała podróż bohatera miała jakiś sens. Cóż nie będzie to wielkim spojlerem jeżeli napiszę, że nie miała, a mogła mieć. I tego jest mi najbardziej szkoda.    
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz