Powroty do pisania bloga po długiej
przerwie nie są łatwe, gdyż jak zawsze uczucie zawodu jest dość
ciężkie do zniesienia. Ktoś kiedyś powiedział mi żebym
przestała przepraszać, że żyję (była to uwaga jednego z
wykładowców odnośnie zbyt uprzejmych maili), więc nie będę Was
przepraszać że mnie tu nie było jakiś czas, bo chyba bardziej
powinnam przeprosić siebie. Dlatego bez zbędnych ceregieli przejdę
do tego o czym ma być dzisiejszy wpis.
Są filmy, które mogę oglądać w
kółko. Nie ważne, że dokładnie wiem co się za chwilę wydarzy i
że powoli zaczynam cytować bohaterów. Jeżeli lubię jakiś film
to nie ma to większego znaczenia, bo znaczenie ma jedynie to, że za
każdym razem odczuwam tę samą fanowską radość z jego oglądania.
I tak ostatnio stało się z Rush Rona Howarda. Miałam okazję
zobaczyć film w kinie, ale nie potrafiłam sklecić jako takiej
recenzji zaraz po seansie. Chociaż, jakby się nad tym dłużej
zastanowić to mogłam, brzmiałaby tak: „Rush to świetny film.
Zwiastun nie kłamał i umieszczone na plakacie onelinery też.”.
Po obejrzeniu już kilka razy na DVD Wyścigu moja opinia nie uległa
zmianie, ale jestem w stanie wyrazić ją w więcej niż dwóch
zdaniach.
Przede wszystkim powinnam zacząć od
tego, że w moim życiu był kilkuletni etap nałogowego oglądania
F1. Zaczynało się od sesji treningowych, przez kwalifikacje, aż do
tego kiedy to w niedziele można było obejrzeć już właściwy
wyścig. Ryk silników, zagrywki techniczne, walka o tysiączne
sekundy spędzone w pit stopie, możliwość podsłuchu komunikacji
kierowcy ze swoimi mechanikami, te wszystkie rzeczy kiedyś ciągnęły
mnie przed ekran telewizora. Zapewne wielu stwierdzi, że to nie jest
dziwne, bo wszyscy siedzieli i oglądali jak pierwszy w historii tego
sportu Polak siada za kółkiem bolidu i rywalizuje z najlepszymi.
Otóż moja fascynacja F1 zaczęła się jakieś dwa sezony
wcześniej (wow ale hipstersko to zabrzmiało, trudno …) i w pewnym
momencie sięgnęła takiego pułapu, że moim marzeniem stało się
zostanie konstruktorem aut. Może nie aut wyścigowych (to marzenie
wydawało się zupełnie nie do spełnienia), ale aut w ogóle. Cóż
nie zostałam konstruktorem aut, nie zostałam też mechanikiem, ale
z czystym sumieniem przyznaję, że uwielbiam jeździć samochodem i
mam nadzieję, że tej radości z prowadzenia auta nikt i nic mi nie
odbierze. Za to dalej nie przeszła mi ochota by znaleźć się na
trybunach toru wyścigowego i popatrzeć jak kierowcy w swoich
przepięknie niebezpiecznych maszynach pokonują kilkadziesiąt
okrążeń i poczuć tę całą atmosferę tego jakże luksusowego,
jakby na to nie patrzeć, sportu. Ale przejdźmy do recenzji filmu...
Rush opowiada historię rywalizacji
dwóch genialnych kierowców F1 lat 70-tych: Nikiego Laudy i Jamesa
Hunta. Mimo wszystko nie jest to film od początku do końca
sportowy. Dla mnie jest to świetne kino, które łączy ze sobą
elementy filmu biograficznego, dramatu, nie brakuje też trzymającej
w napięciu akcji i wyważenia kina obyczajowego. Największą zaletą
zaś tego filmu jest to, że nie jest on o kierowcach, a o
niezwykłych ludziach, którzy potrafili poświęcić wiele by móc
robić w życiu to co kochali najbardziej – ścigać się bolidami.
Rush nie byłby tak dobrym filmem gdyby
nie trzy składniki, które pozwalają widzowi znaleźć się w
środku akcji i stać się uczestnikiem wydarzeń. Po pierwsze jest
to bardzo dobry scenariusz. Peter Morgan na podstawie opowieści
Nikiego Laudy napisał naprawdę świetnie wyważoną historię,
która idealnie sprawdziła się jako filmowy scenariusz. Każdy z
głównych bohaterów dostał mniej więcej tyle samo czasu
antenowego, zaś żaden nie został potraktowany jako ten ważniejszy.
Najważniejsze jest jednak to, iż dostaliśmy bohaterów z krwi i
kości, a nie legendy F1. Lauda i Hunt zostali ukazani jako normalni
ludzie, nikt ich nie idealizował, ani nie wywyższał. Mnie
najbardziej urzekło pokazanie tego jakimi byli ludźmi, jak
podchodzili do wyścigów: Lauda znający każdy szczegół
konstrukcji swojego auta, analizujący tor i przeciwników, nie
pozwalający sobie na spontaniczność i Hunt idący na żywioł,
sprawiający wrażenie nieustraszonego, ulubieniec tłumów i kobiet,
żyjący chwilą. W praktyce to jakimi byli ludźmi było widoczne w
ich stylu jazdy i zachowaniu na torze.
I tu musi się pojawić „po drugie”,
czyli aktorstwo. Daniel Bruhl wcielający się w postać Laudy daje
niesamowity pokaz umiejętności aktorskich. I dla mnie stety, bądź
niestety kradnie większość scen i do tej pory ubolewam, że
nominacja do Złotego Globa nie zamieniła się w nagrodę. Mimo to
Chris Hemsworth wcale nie pozostaje w tyle. Niektórzy twierdzą, że
aktor znowu gra tę samą rolę i w postaci Hunta jest bardzo dużo z
Thora. Wydaje mi się, iż jest to stwierdzenie krzywdzące, bo rola
w Rush jest według mnie najlepszą rolą Hemswortha. Po trzecie zaś
klimat. Twórcom udało się nakręcić film, który wydaje się
świetnie oddawać realia lat 70-tych i tego jak w tamtych czasach
wyglądał świat F1. Na ten klimat składają się przede wszystkim
świetne zdjęcia utrzymane w ciekawej kolorystyce oraz bardzo
sprawne i emocjonujące pokazanie samych wyścigów. Są fragmenty
scen w pit stopie, tego co dzieje się bezpośrednio na torze, ale i
poza nim, a podczas tych scen towarzyszy nam głos komentatora.
Momentami można wręcz zapomnieć iż nie oglądamy wyścigu na
żywo, a filmową inscenizację wyścigu, który odbył się prawie
40 lat temu.
Jeżeli nie lubicie filmów sportowych,
a F1 kojarzy Wam się jedynie z nazwiskiem Kubicy, to właśnie
świetny powód by się przemóc i obejrzeć Rush. Skoro sam Lauda
był pod wrażeniem filmu i uronił na koniec łezkę wzruszenia, to
nie sposób by dla Was ten film pozostał obojętny. Na wakacyjny
wieczór będzie to film idealny, zapewniam. Jeżeli Wam się ten
film spodoba, a wiem że tak będzie to koniecznie obejrzyjcie
dokument z 2010 roku Senna.
PS. W najbliższym czasie mam nadzieję,
że posty zaczną pojawiać się regularnie, gdyż już po sesji...
Znam to uczucie, o którym piszesz w pierwszym akapicie. Myślę, że nie ma co się przejmować i trzeba iść dalej, pisać tak jak się chce- bez presji regularności ;).
OdpowiedzUsuńCo do "Rush"- też po seansie nie miałam nic mądrego do powiedzenia, ot przypadłość dobrych filmów.
Powoli dochodzę do tego samego wniosku w kwestii pisania bloga ;)
Usuń