piątek, 9 stycznia 2015

The Hobbit: The Battle of the Five Armies, czyli ze łzami w oczach żegnam się ze Śródziemiem

Pisanie obiektywnie o filmie takim jak Hobbit: Bitwa Pięciu Armii, dla kogoś kto uwielbia Władcę Pierścieni, dla kogo Hobbit był możliwością odbycia nowej przygody na wielkim ekranie w bliskim jego sercu Śródziemiu, jest jak zwykłam mówić mission impossible. Dlatego zbieranie się do tego wpisu zajęło mi dużo czasu i dlatego nadal nie wiem co mam napisać. Wszak z jednej strony mój mózg widział jak durne rozwiązania fabularne zastosował w tym filmie Jackson, z drugiej zaś serce podpowiada, że to Śródziemie i że przynajmniej na obecny czas to ostatnia w nim wizyta. I chyba to jest argument chwilowo dla mnie największej wagi, bo nieważne co o tym filmie napiszę, to i tak nie zmieni to faktu, że na koniec seansu miałam łzy w oczach i nadal jest mi przykro, że to już koniec. 

Zaczynając ten wpis jednak trochę z innej beczki, muszę przyznać się bez bicia, że nie zdążyłam przypomnieć sobie Hobbita przed seansem. A do przypomnienia sobie tej książki zbieram się od ukazania się zwiastuna The Hobbit: The Unexpexted Journey. Jak większość rzeczy, które planowałam zrobić w grudniu i tej mi się nie udało. Po części szkoda mi tego, że nie byłam na świeżo po lekturze przed seansem, jednak z drugiej strony ten film jest tak naszpikowany scenami, których w Hobbicie Tolkiena nie było, że wcale nie jest mi przykro że nie miałam pojęcia co będzie dalej, przynajmniej nie zgrzytałam zębami tak jak fani książki.

Dalej roi się od spojlerów, bo inaczej o tym filmie nie potrafię napisać i chyba też nie chcę...

Jak można się domyśleć, na początku filmu dzielny i szlachetny Bard ubija smoka, który doszczętnie niszczy miasto na jeziorze. Scena ubicia smoka jest sceną trzymającą w napięciu (mimo, że każdy zna rezultat tego pojedynku), ale jest też sceną w której człowiek, czytaj autorka bloga, wpatrywała się w ekran z głupawym uśmiechem. Jak widać, po tylu obejrzanych filmach, mój poziom tolerancji lekko opadł, a co za tym idzie sceny w stylu Bonda jakoś tak średnio pasują mi do Śródziemia, ale pomińmy to. Skoro już jestem przy Bardzie, to muszę napisać, że Luke Evans stworzył całkiem przyjemną dla widza postać i to nie przez to, że dobrze się prezentuje na dużym ekranie. To ten typ bohatera, który ma bardzo mało wad, jest dzielny, a do tego jest kochającym ojcem, a mimo to podczas seansu nie cierpiałam na przesłodzenie. Jednak Bard w moim odczuciu ma jedną wielką skazę, a mianowicie, jest bardzo papierowy. To znaczy dobrze sprawdza się na kartach scenariusza, ale na ekranie wypada blado przy postaciach Bilba czy Thorina. Dla mnie ginie w gąszczu innych bohaterów, mimo że w trakcie dwóch filmów dostaje sporo czasu antenowego.



W tytule filmu stoi, iż widzowie powinni się spodziewać, że głównym bohaterem owego filmu będzie hobbit, niejaki Bilbo Baggins. W Bitwie Pięciu Armii Bilba jest jednak bardzo mało, a szkoda. Po pierwsze Martin Freeman jest genialny. Aktor ma tak ogromną lekkość w graniu twarzą i całym ciałem, że aż miło było na niego patrzeć. Każdorazowo kiedy pojawiał się na ekranie, na mojej twarzy malował się ogromny uśmiech. Po drugie Bilbo w wykonaniu Freemana to taki powiew świeżości, ale i zarazem wspomnienie starego, dobrego Władcy Pierścieni. Nie chodzi tu o to, że w Hobbicie czas antenowy przejęły krasnoludy i elfy, a o to, że brakowało mi tego co było we Władcy, czyli czegoś na wzór przyjaźni, jedności. W Hobbicie każdy sobie rzepkę skrobie, że tak pozwolę sobie napisać i dla mnie było to bardzo widoczne. Czasami miałam wrażenie, że Bilbo jest taką samotną jednostką, która zabłądziła i jakimś cudem wylądowała pod Samotną Górą. To tak jakby wszyscy o nim zapomnieli kiedy przestał być potrzebny, a mimo to on nie odszedł, tylko nadal trwał przy krasnoludach, mimo że na koniec (jaka to jest cudowna scena!) miał problem by nazwać ich swoimi przyjaciółmi, a szczególnie Thorina.



Szczerze mówiąc też mam problem z napisaniem, co myślę o Thorinie, bo tak naprawdę nie wiem co dokładnie myślę. W praktyce od momentu kiedy opamiętał się i uwolnił od choroby smoczego złota (czy jak to tam zwali), to była to bardzo dobrze napisana i zagrana postać. Jednak Thorin w obłędzie, to nie jest mój faworyt. Przede wszystkim dlatego, że miałam problem ze zrozumieniem sposobu myślenia krasnoludów. Rozumiem zachłanność, ale bez przesady, a po drugie bardzo irytowało mnie to, że w obliczu szaleństwa króla, krasnoludy stały się bohaterem biernym, ale to bajka, więc tak musiało być. Z kolei szaleńczy Thorin i jego wizje były jak wyrwane trochę z innego filmu i byłyby zapewne niesamowicie nieznośne gdyby nie Armitage i jego całkiem niezłe wyczucie tego w jakim momencie powinien stonować i zacząć grać inaczej. Mimo to, momentami Thorin przypominał mi Golluma, z tymi wielkimi oczami, w których czai się obłęd. 



Na wyróżnienie zasługuje w moim uznaniu Lee Pace w roli Thranduila. Jeżeli kiedykolwiek miałabym wskazać jak miałby wyglądać król elfów, to zdecydowanie moim faworytem byłby Thranduil. Nie wiem czy mogę użyć tego słowa, ale dla mnie Thranduil to taka trochę zblazowana gwiazda. Pełny powagi, wyniosły, zmanierowany, a mimo to momentami tak bardzo ludzki. Za przemycenie krzty człowieczeństwa do postaci Thranduila, należą się aktorowi wyrazy uznania. Pace genialnie grał oczami i twarzą. To wyglądało niesamowicie, jak król elfów nie tracąc tej powagi i dumy w posturze, na ułamek sekundy pozwalał by w jego oczach można było dostrzec ból albo miłość do syna. Śmieszne jednak wydało mi się to, że ostatni Hobbit stał się tak naprawdę opowieścią o dramatach rodzinnych państwa Thranduilów i rozterkach sercowych Legolasa. I to nie jest tak, że mi się to nie podobało, bo podobało mi się bardzo, ale obok tych historii elfów, miło by było dodać więcej historii tytułowego hobbita. 



Możecie teraz na mnie spoglądać spode łba i wylać na mnie kubeł pomyj, ale mi wątek romantyczny bardzo się podoba. Podoba mi się uroczy Kili i piękna Tauriel, która toczy w swojej głowie zażartą walkę, o to czy pozostać wierna zasadom według których dotychczas żyła, czy podążyć za głosem serca. Żal mi Legolasa, który ewidentnie coś czuje do Tauriel, ale ona woli krasnoluda. I mówcie co chcecie, ale mimo że wiem, iż dla wielu ten wątek jest zupełnie bez sensu, to dla mnie ma on sens. Bo w scenie kiedy Kili umiera, a Tauriel mówi Thranduilowi, że jeżeli to, co teraz czuje jest miłością, to ona nie chce czuć tego bólu, to mi naprawdę zrobiło się przykro. Możecie się ze mnie śmiać, że ten wątek to klisza na kliszy, ale ja będę bronić tej historii miłosnej (mimo że była krótka i źle się kończy).



Chciałam napisać jeszcze o jednej rzeczy, a mianowicie o tytułowej „Bitwie Pięciu Armii”, która była jedną z gorszych bitew jakie widziałam. Chodzi mi tu o to, że wszyscy walczyli, a potem Thorin z trójką kompanów pojechał na górę (nie pamiętam jaką) i akcja przeniosła się tam, a gdy akcja powróciła na pole bitwy, to bitwy już nie było. Tak więc z wielkiej bitwy na ekranie pozostało jakieś 30%. Rozumiem że rozgrywane na tej górze wydarzenia były ważniejsze, ale bez przesady. Co trzeba Jacksonowi przyznać, to że armia elfów wyglądała niesamowicie, ta synchronizacja była genialna. Co trzeba jednak Jacksonowi wypomnieć, to że Legolas choć jest elfem i wprawnym wojownikiem, to nie jest bohaterem gry komputerowej. Jak we Władcy Pierścieni legolasowe akrobacje nie raziły mnie w oczy, tak tu sprawiały, że otwierałam oczy ze zdumienia i nie wierzyłam w to, co widzę. Ale to Jacksonowi wybaczam, bo to Legolas, a ja lubię Legolasa, ale bitwy wybaczyć nie mogę.

To by było na tyle moich uwag, które nawet jeżeli nie były zbyt pochwalne, albo były nazbyt czepliwe, to i tak nie były one pisane na zasadzie „jaki ten ostatni Hobbit jest zły”. Wręcz przeciwnie, mi ostatni Hobbit podoba się najbardziej ze wszystkich trzech części. Może dlatego, że gdzieś w tyle głowy dźwięczy mi ta myśl, że to już ostatnie spotkanie w Śródziemiu. Bo widzicie, kiedy kilka dni po mojej wizycie w kinie, rozmawiałam z tatą, a z drugiego pokoju usłyszałam znajomą melodię, to nie mogłam powstrzymać uśmiechu kwitnącego na mojej twarzy. Kiedy tata zapytał czemu się szczerzę, to moja odpowiedź brzmiała „To melodia Shire'u.” i po chwili siedziałam przed telewizorem. Uwielbiam filmowego Władcę (a książkowego tym bardziej) i Hobbita też lubię. Bo filmy o przygodach Bilbo i dzielnej kompanii krasnoludów to całkiem niezłe filmy, do których się wraca, kiedy tylko usłyszy się znajomą melodię.



PS. Moja kochana rodzicielka jest najlepsza na świecie! Ona wie dlaczego i bardzo jej za to dziękuję :D
PS2. Powtórka z Władcy Pierścieni jest chyba nieunikniona, a skoro tydzień temu oglądałam w TV Drużynę Pierścienia, to chyba dziś w odtwarzaczu zagości wersja rozszerzona Dwóch Wież :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz