środa, 15 kwietnia 2015

Hart of Dixie, czyli to już jest niestety koniec

Swoją przygodę na antenie stacji CW zakończył serial Hart of Dixie, który darzyłam dużą sympatią i zupełnie nie spodziewałam się, że krótki, bo składający się jedynie z 10 odcinków, sezon czwarty będzie też ostatnim. W praktyce zorientowałam się, że to koniec historii mieszkańców BlueBell kiedy włączyłam ostatni odcinek, który jest do bólu końcowy, jeżeli wiecie o co mi chodzi. Trochę szkoda mi tego serialu. Hart of Dixie nigdy nie było serialem wysokich lotów i wcale nie pretendowało do tego miana, ale jego siłą był ogrom pozytywnej energii jaki towarzyszył każdemu odcinkowi i chyba tego będzie mi najbardziej brakować.

Jeżeli czytając niemrawy wstęp tego wpisu zastanawiacie się, ale o jakim serialu ona pisze, to śpieszę donieść, że o uroczym, pełnym humoru i absurdu serialu. Pokrótce Hart of Dixie to serial o młodej pani chirurg z Nowego Jorku, która nie dostała pracy w nowojorskim szpitalu, bo nie traktowała ludzi jak ludzi, tylko jak przypadki medyczne. Przełożony każe jej przez jakiś czas popracować jako lekarz rodzinny, by nabrać empatii do swoich pacjentów. Zoe, bo tak brzmi imię głównej bohaterki, dziwnym trafem (bardzo lekko to ujmując) dziedziczy połowę prywatnej praktyki w małym miasteczku o wdzięcznej nazwie BlueBell w Alabamie. Dr Hart postanawia przewrócić swoje życie do góry nogami i wyjechać do Alabamy.

W dalszej części wpisu mogą się pojawić spoilery i narzekania na ostatni odcinek.

Jak już na wstępie wspomniałam, albo i nie, Hart of Dixie było idealnym poprawiaczem nastroju. Był to taki głupiutki serial, który zawsze podnosił mnie na duchu i sprawiał, że czułam się odrobinę bardziej optymistycznie nastawiona do świata i ludzi. Bo widzicie, w tym serialu wszystko dobrze się kończy, ludzie robią straszne głupoty, ale z pomocą przyjaciół mogą naprawić, bądź też załagodzić swoje błędy. Dla mnie było to taką miłą odmianą od towarzyszącego mi na co dzień wyścigu szczurów, w którym chcąc nie chcąc uczestniczę. Zawsze przyjemnie było mi popatrzeć na ludzi, którzy sobie pomagają, a nie czekają aż drugiemu powinie się noga. Oczywiście w Hart of Dixie ludzie nie byli święci, a w początkowych kilkunastu odcinkach Zoe mocno odczuwała, co oznacza mieszkać w małym miasteczku, w którym wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Ale mimo wszystko, z serialu biło sporo optymizmu i dobrej energii.

Każdy bohater dostał swój happy ending. Jedni dostali taki, który wyczekiwali widzowie.

Oczywiście Hart of Dixie to taka straszna głupotka, której gdzieś po drugim sezonie skończyły się pomysły. Mimo że główną bohaterką jest pani doktor, to przypadki medyczne w jednym sezonie można było policzyć na palcach u jednej ręki, co jest zabawne, bo jest od groma scen rozgrywających się w prywatnej praktyce. Niestety wszystko w tym serialu kręciło się wokół dramatów miłosnych głównych bohaterów, co w pewnym momencie zaczęło się robić nudne i mocno wtórne. Dlatego obawiam się, że to był główny powód do zdjęcia serialu z anteny – brak oryginalności twórców serialu. Smutne to, ale prawdziwe. Do tego wydaje mi się, że z sezonu na sezon bohaterowie stawali się coraz głupsi, a przynajmniej zachowywali się tak, jakby powietrze w BlueBell nie było takie czyste i świeże. Mnie takie szalone zachowanie bohaterów bawiło, ale niestety prowadziło ono do bardzo absurdalnych sytuacji, które chyba średnio miały związek z rzeczywistością.

Drudzy taki, który był w miarę sensowny.

A teraz przyszedł czas na moje narzekanie na ostatni odcinek. Bo ten odcinek był gdzieś tak od połowy koszmarny. Po pierwsze, widać było że scenarzyści musieli mocno kombinować żeby dać wszystkim bohaterom ich happy ending, co w ich mniemaniu znaczy – znaleźć bohaterom drugie połówki. Było to tak mocno naciągane i robione na takiej szybkości, że wyszło to bardzo średnio. Do tego twórcy serialu stwierdzili, że wykorzystają na koniec piosenkę i każą wszystkim aktorom śpiewać. To było bardzo złe, ale to bardzo złe. To że udało im się kiedyś wykorzystać piosenkę w odcinku i wypadła ona genialnie (oświadczyny Wandy w stylu zombie – takie rzeczy tylko w BlueBell w Alabamie), nie oznacza że sprawdzi się to po raz drugi. Do tego aktorzy śpiewając wyglądają jakby się nałykali gazu rozweselającego, albo łyknęli coś przed nagraniem, bo na trzeźwo by nie dali rady. Szkoda, że taki sympatyczny serial skończył się w taki dziwny, do bólu cukierkowy a przy tym trochę przerażający sposób. Przyznaję się bez bicia, że tę 'musicalową' scenę oglądałam z otwartą buzią zastanawiając się, czy to co widzę dzieje się naprawdę.

A inni mało sensowny...

Zapominając jednak o ostatnim odcinku, Hart of Dixie pozostanie dla mnie tym sympatycznym, pełnym humoru serialem, który zawsze poprawiał mi nastrój. Chyba po prostu bardzo lubiłam bohaterów i w pewnym momencie przestałam się przejmować czy fabuła serialu ma jakikolwiek sens. A Wy oglądaliście Hart of Dixie? Macie jakieś swoje ulubione głupotki na poprawę humoru, które możecie polecić?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz