poniedziałek, 16 lutego 2015

The Theory of Everything, czyli niezwykła historia niezwykłego małżeństwa

Po dość długiej nieobecności spowodowanej sesyjnymi trudami i znojami, w końcu z czystym umysłem, pozbawionym alarmowych myśli o terminie kolejnego egzaminu czy dacie oddania projektu, wracam w me blogowe, skromne progi. Niestety należę do osób, które nie lubią się rozpraszać podczas sesji i wolą całą swoją energię skupić na nauce, by potem podczas sesji poprawkowej móc traktować egzaminy jako prehistorię. Oznacza to, że ze względu na natłok nauki do kina zawitałam zdecydowanie zbyt małą ilość razy i jak zwykle poległam w mojej próbie obejrzenia wszystkich nominowanych filmów przed Oscarami (wiem, że mam jeszcze trochę czasu, ale już nie widzę w tym sensu). Na szczęście udało mi się wybrać do kina na The Theory of Everything, czyli ten film, w którym za rolę znanego na całym świecie profesora Hawkinga Eddie Redmayne zbiera na razie wszelkie możliwe nagrody. I wiecie co? Te nagrody zdecydowanie mu się należą.

The Theory of Everything opowiada historię Stephena i Jane Hawking, od ich pierwszego spotkania, do momentu kiedy powoli przestali być sobie aż tak bliscy. Film Jamesa Marsha to na pewno historia o miłości, o chorobie, o trudach tej miłości w obliczu tak strasznej choroby, ale co mnie trochę rozczarowało, nie jest to film o Stephenie Hawkingu jakiego się spodziewałam, czyli Hawkingu – genialnym fizyku i kosmologu. Muszę się też przyznać, że po wyjściu z kina nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zobaczyłam na ekranie piękną laurkę. Laurkę, w której oczywiście są te dobre i złe chwile, ale tych złych chwil jest nieporównanie dużo mniej, a ich wydźwięk jest zdecydowanie zbyt często pomijany. Widz nie ma problemu z domyśleniem się, że były też te ciężkie chwile, te niesamowicie ciężkie chwile w życiu codziennym bohaterów, ale twórcy pozwalają je sobie zręcznie przemilczeć i pozostawić widza z ewentualną refleksją.

Jest mi niezmiernie przykro, że w filmie o fizyku, jest niewiele fizyki. Wiem, że dla wielu osób fizyka jest czymś strasznym i niezwykle skomplikowanym, dla mnie bardzo wiele dziedzin jest wręcz czarną magią, a szczególnie kosmologia i cząstki (a wiem o czym mówię, bo przez semestr uczęszczałam na takowe seminarium), ale wiem też, że nawet najtrudniejsze zagadnienia można przedstawić w sposób ciekawy, a co najważniejsze zrozumiały, albo przynajmniej sprawić by słuchacz odniósł wrażenie, że w miarę rozumie omawiane zagadnienie. Szkoda, że twórcy filmu nie pokusili się o trochę więcej scen z fizyką w roli głównej, albo o kilka scen, w których można by podejrzeć Hawkinga podczas pracy. 



Podczas seansu miałam też wrażenie, że Teorię Wszystkiego można podzielić na dwie części. O ile pierwsza część (gdzieś tak do połowy filmu) jest filmem o Hawkingu, to druga jest filmem o jego żonie. W praktyce kiedy choroba Hawkinga postępuje, to postać profesora zaczyna coraz bardziej schodzić na drugi plan, a na pierwszy zaczyna się wysuwać postać Jane, a przynajmniej twórcy filmu czynią jej postać o wiele bardziej ciekawą. Nie zrozumcie mnie źle, taki podział filmu nie jest zły, ale miałam wrażenie że opowiadana historia trochę traci swoją ciągłość, szczególnie że zmieniono perspektywę z której początkowo patrzono. Najpierw mamy losy młodego niesamowicie zdolnego doktoranta, na którego choroba wydała wyrok śmierci, ale który z pomocą ukochanej dziewczyny postanawia stawić czoła życiu z wiszącym nad głową widmem postępującego stwardnienia zanikowego bocznego. Potem zaś mamy historię kobiety, której ukochanemu lekarze dawali jedynie dwa lata życia, a okazało się, że te „dwa lata” trwały wiele, wiele lat (i nadal trwają), a ona przez te wszystkie lata starała się opiekować mężem tak dobrze, jak umiała, starając się nie skarżyć na swój los. Obie historie są ciekawe, ale czasami miałam wrażenie, że zdecydowanie ciekawszą postacią jest Jane, a nie Stephen i to jej historia w tym związku powinna być główną historią, a nie jego.



Co do aktorstwa to muszę napisać, że Eddie Redmayne jest znakomity. To jak aktor powoli przechodził na ekranie transformację fizyczną i jak zmieniał sposób gry, był dla mnie niesamowity. Szczególnie duże wrażenie zrobiło na mnie to, jak aktor potrafił przekazać emocje oczami i mimiką twarzy, kiedy jego postać nie mogła już mówić i kiedy w praktyce aktor nie mógł korzystać ze wszystkich mięśni swojej twarzy. Mocno kibicuję Redmaynowi by dostał za tę rolę Oscara. Felicity Jones też wypada bardzo dobrze, ale co mnie śmieszy w tego typu filmach (filmach, gdzie pokazany jest bohater na przestrzeni dwudziestu paru lat), to że twórcy zapominają o tym iż ludzie się starzeją, rysy twarzy trochę się zmieniają i przybywa kilka zmarszczek tu i tam i że zmiana fryzury i strojów nie wystarczy, by postarzyć aktorkę czy aktora. Mimo tego drobnego potknięcia charakteryzatorów, Jones gra swoją bohaterkę bardzo dobrze i sprawia, że Jane nie schodzi na drugi plan i zdecydowanie nie pozostaje widzom obojętna.



The Theory of Everything to film jak już wspomniałam dobrze zagrany, ale i porządnie dopracowany wizualnie, który stara się dbać o wszystkie szczegóły. Niektóre kadry są po prostu przepiękne, a muzyka idealnie dopełnia całość i w wielu scenach tworzy niezapomniany klimat. Do tego jak można się domyśleć film niezwykle wzrusza, ale i w wielu scenach śmieszy. Co mnie zaś niezwykle rozbawiło, to takie małe smaczki świadczące o tym, że nawet tak wielkie umysły oglądają Doctora Who i czytają Pratchetta.

Cieszę się, że udało mi się wybrać do kina na film Marsha. Mimo że nadal uważam, iż kręcenie filmu biograficznego o osobie, która nadal żyje, to kręcenie nie filmu takiego jaki twórcy by chcieli, a takiego, który będzie w miarę poprawny politycznie, to i tak The Theory of Everything to film, który zdecydowanie warto zobaczyć. Jeżeli nie dla historii o niezwykłej miłości, to dla niesamowitej aktorskiej kreacji Redmayna.





2 komentarze:

  1. "Mimo że nadal uważam, iż kręcenie filmu biograficznego o osobie, która nadal żyje, to kręcenie nie filmu takiego jaki twórcy by chcieli, a takiego, który będzie w miarę poprawny politycznie" - spójrz chociażby na "Foxcatcher".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie widziałam "Foxcatchera", ale z ciekawości przeczytałam Twoją recenzję tego filmu. Czyli w przypadku "Foxcatchera" twórcy poszli w przeciwną stronę i nie ugrzecznili historii, a stworzyli jakąś swoją wersję alternatywną? Teraz będę musiała obejrzeć "Foxcatcher" bo jestem zaintrygowana :)

      Usuń