Kontynuując moją przygodę ze starymi filmami, a dokładniej z
filmami, w których grała Audrey Hepburn, natrafiłam na film My Fair Lady, który
ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, ale także i radości okazał się być musicalem.
Teraz jest chwila dla Was złośliwcy na uwagi odnośnie mojej nikłej wiedzy
jeżeli chodzi o musicale. Bo cóż, tak się stało, że moja przygoda z musicalem
rozpoczęła się tak na poważnie od musicali francuskich (Le Roi Soleil, Notre
Dame de Paris, Romeo et Juliette, Les Dix Commandements), potem zakochując się
w twórczości Andrew Lloyd Webera, następnie poznając polskie musicale/polskie
wersje światowych musicali, takich jak Koty, Les Miserables czy Taniec
Wampirów, a kończąc na musicalach, które doczekały się w ostatnich latach
swoich ekranizacji (Hairspray, Chicago, Sweeney Todd). Mimo, że o wielu
musicalach słyszałam, a nie znałam piosenek/treści, to o My Fair Lady albo
zapomniałam, albo zupełnie nie zwróciłam na niego uwagi. Jakież było moje
zdziwienie gdy okazało się, że znam niektóre piosenki z tego musicalu, a jedna
wręcz nie może opuścić mojej głowy, dźwięcząc w niej całymi dniami. Tak więc
dziś znowu będzie o tym, o czym wszyscy dobrze wiedzą, znają i zapewne lubią
bądź nienawidzą (bo chyba ciężko być obojętnym jeżeli chodzi o musicale, albo
się je lubi, albo ich nie znosi), a ja znowu okazałam się tą, która nie
wiedziała.
Wouldn't it be lovely? |
My Fair Lady opowiada historię dziewczyny, Elizy Dolittle,
która na życie zarabia sprzedając bukieciki z kwiatów, które nie nadawały się
do sprzedaży w kwiaciarni. Eliza jednak ma większe ambicje, niż jej ojciec,
cwaniaczek, który robi wszystko tak żeby się nie narobić, ale mieć z tego pełne
korzyści. Dziewczyna chce się wyrwać z życia jakie teraz wiedzie i spełnić swoje
marzenie - pracować w prawdziwej kwiaciarni. Do tego jednak potrzeba
umiejętności poprawnej wymowy i bogatego słownictwa. W praktyce w tym miejscu
zaczyna się całe sedno tego musicalu, bo znajduje się pewien profesor, Henry
Higgins, który zakłada się ze swoim przyjacielem, że przemieni kopciuszka w
księżniczkę. Okazuje się, że zadanie to nie jest łatwe ani dla profesora, ani
dla Elizy i mimo dobrych chęci wszystko może skończyć się wielkim fiaskiem.
Historia opowiedziana w musicalu jest bardzo sympatyczna i
jak to zwykle w musicalach bywa, trochę bajkowa. Eliza na początku zupełnie nie
wie jak się zachować w towarzystwie, jej akcent woła o pomstę do nieba, a na
dodatek jest strasznie głośna i jakby to powiedzieć, skrzekliwa. Na każdą uwagę
reaguje panicznym płaczem/zawodzeniem co jest niezwykle irytujące i w pewnych
momentach może przyprawiać wręcz o dreszcze (jeżeli ogląda się musical dość
głośno w słuchawkach, a Eliza zaczyna skrzeczeć w zupełnie niespodziewanym
momencie). Jej przeciwieństwem ma być poważny, szanowany, opanowany profesor
Henry Higgins, znawca kultury i języków, który po wypowiedzeniu przez kogoś
zaledwie kilku słów potrafi z niezwykłą precyzją określić gdzie ktoś mieszka. Traktuje
on ludzi z wyższością, ocenia ich już po paru minutach znajomości, a przy tym
jest zatwardziałym kawalerem, który uważa że z kobietami zupełnie nie da się
żyć. Wszystko to zmienia się kiedy pod jego dach wprowadza się Eliza. Mimo
początkowo wielu spięć, bohaterowie przyzwyczajają się do siebie nawzajem i w
jakimś stopniu uzależniają się od swojego towarzystwa.
Niestety nauka poprawnej wymowy jest niezwykle ciężka, ale gdy wszystko się uda można zaśpiewać z radości. |
Na pierwszy rzut oka jednak, głównym tematem musicalu ma być
przemiana Elizy z kopciuszka w księżniczkę. Przemiana ta zachodzi bardzo
powoli, wymaga wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy, bo nie wiem czy wszyscy są
świadomi jak ogromnym wyzwaniem jest wymówienie wszystkich samogłosek
poprawnie, albo wymawianie litery ‘h’ występującej na początku wyrazów. Jak
można się domyśleć przemiana nie polega tylko na nauczeniu się kwiecistej mowy.
Eliza z każdą sceną pięknieje, chociaż wcale bym nie powiedziała żeby na
początku filmu była jakoś bardzo brzydka. Twórcy serwują tu przemianę w stylu:
uczeszmy, umalujmy, ubierzmy w ładną sukienkę i zadziwmy widza, który na pewno
nie uwierzyłby, że Audrey Hepburn jest bardzo ładna. Na balu, który miał być
ostatecznym sprawdzianem powodzenia całego tego przedsięwzięcia, Hepburn
wygląda wręcz zjawiskowo.
My Fair Lady to musical, więc wypadałoby napisać słów kilka
o muzyce i piosenkach, a także o ich wykonaniu. Tutaj znowu błyszczy Hepburn,
która ma naprawdę ładny głos i dostała chyba najbardziej wymagające wokalnie
piosenki (EDIT: Jak się później dowiedziałam, to nie Hepburn śpiewa, a zawodowa piosenkarka. Hepburn śpiewa tylko jedną piosenkę, a szkoda, bo podobno aktorka bardzo dużo pracy włożyła w przygotowania i naukę śpiewu, a producenci już na samym początku postawili na jej umiejętnościach wokalnych krzyżyk.). Reszta uprawia bardziej recytację w rytm muzyki, albo piosenkę
aktorską, bo raczej nie śpiew, do którego zostałam przyzwyczajona w musicalach.
Jest jeszcze chór, a raczej dwa chóry: służący w domu Higginsa oraz ludzie
pracujący na rynku, które bardzo ładnie brzmią. W takich kategoriach można
wyróżnić jeszcze zespół, który tworzą ojciec Elizy i jego dwaj koledzy. Mają
oni być też elementem komicznym, ale niestety nie trafiają z humorem w mój gust
i bardziej się przy ich sekwencjach męczyłam niż bawiłam. My Fair Lady nie jest
musicalem w stylu Upiora w Operze czy Les Miserables, gdzie wszystko jest
śpiewane, każdy dialog, monolog czy nawet pojedyncze zdanie (w Upiorze jest
kilka zdań mówionych, ale giną gdzieś przy natłoku piosenek). Tutaj zaś mamy
zwykłe, nieśpiewane sceny przeplatane sekwencjami musicalowymi i szczerze nie
wiem, czy przypadkiem sceny zwykłe nie wyszły dużo lepiej niż te śpiewane. Bo w
cenach tych widać dramatyzm, pretensje bohaterów, a przede wszystkim nie ma tej
dużej różnicy umiejętności wokalnych między aktorami. My Fair Lady jest więc
skonstruowane tak, że bohaterowie rozmawiają, po czym jedno wychodzi, a drugie
ni z tego ni z owego zaczyna śpiewać, albo bohaterowie siedzą i zastanawiają
się nad czymś, po czym jeden radośnie wstaje i zaczyna śpiewać, a drugi w
połowie piosenki zaczyna mu wtórować. Taka konwencja też ma swoje zalety, ale
gdybym miała wybierać zdecydowanie wolę tę drugą, czyli albo śpiewamy wszystko,
albo nic.
Od Kopciuszka do księżniczki. |
Nie ma chyba co się rozwodzić nad aktorstwem, bo aktorzy
zagrali świetnie, co najwyżej miło byłoby posłuchać więcej śpiewania, a mniej
recytacji, no chyba że to był zabieg z góry zamierzony, to w takim razie
przestaję się już tego dłużej czepiać. Jeżeli ktoś nie widział filmu, to bardzo
polecam, bo warto się zaznajomić z kolejnym musicalem, a niektóre piosenki są
zdecydowanie warte uwagi. Mi ciągle po głowie chodzi ‘I could have danced all
night’, która nastraja niezwykle pozytywnie i sprawia, że sprzątanie czy
zmywanie naczyń nabierają nowego, bardziej radosnego oblicza. Na chandrę
spowodowaną tą cudowną pogodą za oknem film ten jest wręcz idealny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz