środa, 6 lutego 2013

'I could have danced all night', czyli przednia zabawa z ‘My Fair Lady’


Kontynuując moją przygodę ze starymi filmami, a dokładniej z filmami, w których grała Audrey Hepburn, natrafiłam na film My Fair Lady, który ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, ale także i radości okazał się być musicalem. Teraz jest chwila dla Was złośliwcy na uwagi odnośnie mojej nikłej wiedzy jeżeli chodzi o musicale. Bo cóż, tak się stało, że moja przygoda z musicalem rozpoczęła się tak na poważnie od musicali francuskich (Le Roi Soleil, Notre Dame de Paris, Romeo et Juliette, Les Dix Commandements), potem zakochując się w twórczości Andrew Lloyd Webera, następnie poznając polskie musicale/polskie wersje światowych musicali, takich jak Koty, Les Miserables czy Taniec Wampirów, a kończąc na musicalach, które doczekały się w ostatnich latach swoich ekranizacji (Hairspray, Chicago, Sweeney Todd). Mimo, że o wielu musicalach słyszałam, a nie znałam piosenek/treści, to o My Fair Lady albo zapomniałam, albo zupełnie nie zwróciłam na niego uwagi. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że znam niektóre piosenki z tego musicalu, a jedna wręcz nie może opuścić mojej głowy, dźwięcząc w niej całymi dniami. Tak więc dziś znowu będzie o tym, o czym wszyscy dobrze wiedzą, znają i zapewne lubią bądź nienawidzą (bo chyba ciężko być obojętnym jeżeli chodzi o musicale, albo się je lubi, albo ich nie znosi), a ja znowu okazałam się tą, która nie wiedziała.

Wouldn't it be lovely?

My Fair Lady opowiada historię dziewczyny, Elizy Dolittle, która na życie zarabia sprzedając bukieciki z kwiatów, które nie nadawały się do sprzedaży w kwiaciarni. Eliza jednak ma większe ambicje, niż jej ojciec, cwaniaczek, który robi wszystko tak żeby się nie narobić, ale mieć z tego pełne korzyści. Dziewczyna chce się wyrwać z życia jakie teraz wiedzie i spełnić swoje marzenie - pracować w prawdziwej kwiaciarni. Do tego jednak potrzeba umiejętności poprawnej wymowy i bogatego słownictwa. W praktyce w tym miejscu zaczyna się całe sedno tego musicalu, bo znajduje się pewien profesor, Henry Higgins, który zakłada się ze swoim przyjacielem, że przemieni kopciuszka w księżniczkę. Okazuje się, że zadanie to nie jest łatwe ani dla profesora, ani dla Elizy i mimo dobrych chęci wszystko może skończyć się wielkim fiaskiem.

Historia opowiedziana w musicalu jest bardzo sympatyczna i jak to zwykle w musicalach bywa, trochę bajkowa. Eliza na początku zupełnie nie wie jak się zachować w towarzystwie, jej akcent woła o pomstę do nieba, a na dodatek jest strasznie głośna i jakby to powiedzieć, skrzekliwa. Na każdą uwagę reaguje panicznym płaczem/zawodzeniem co jest niezwykle irytujące i w pewnych momentach może przyprawiać wręcz o dreszcze (jeżeli ogląda się musical dość głośno w słuchawkach, a Eliza zaczyna skrzeczeć w zupełnie niespodziewanym momencie). Jej przeciwieństwem ma być poważny, szanowany, opanowany profesor Henry Higgins, znawca kultury i języków, który po wypowiedzeniu przez kogoś zaledwie kilku słów potrafi z niezwykłą precyzją określić gdzie ktoś mieszka. Traktuje on ludzi z wyższością, ocenia ich już po paru minutach znajomości, a przy tym jest zatwardziałym kawalerem, który uważa że z kobietami zupełnie nie da się żyć. Wszystko to zmienia się kiedy pod jego dach wprowadza się Eliza. Mimo początkowo wielu spięć, bohaterowie przyzwyczajają się do siebie nawzajem i w jakimś stopniu uzależniają się od swojego towarzystwa.

Niestety nauka poprawnej wymowy jest niezwykle ciężka, ale gdy wszystko się
uda można zaśpiewać z radości.

Na pierwszy rzut oka jednak, głównym tematem musicalu ma być przemiana Elizy z kopciuszka w księżniczkę. Przemiana ta zachodzi bardzo powoli, wymaga wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy, bo nie wiem czy wszyscy są świadomi jak ogromnym wyzwaniem jest wymówienie wszystkich samogłosek poprawnie, albo wymawianie litery ‘h’ występującej na początku wyrazów. Jak można się domyśleć przemiana nie polega tylko na nauczeniu się kwiecistej mowy. Eliza z każdą sceną pięknieje, chociaż wcale bym nie powiedziała żeby na początku filmu była jakoś bardzo brzydka. Twórcy serwują tu przemianę w stylu: uczeszmy, umalujmy, ubierzmy w ładną sukienkę i zadziwmy widza, który na pewno nie uwierzyłby, że Audrey Hepburn jest bardzo ładna. Na balu, który miał być ostatecznym sprawdzianem powodzenia całego tego przedsięwzięcia, Hepburn wygląda wręcz zjawiskowo.

My Fair Lady to musical, więc wypadałoby napisać słów kilka o muzyce i piosenkach, a także o ich wykonaniu. Tutaj znowu błyszczy Hepburn, która ma naprawdę ładny głos i dostała chyba najbardziej wymagające wokalnie piosenki (EDIT: Jak się później dowiedziałam, to nie Hepburn śpiewa, a zawodowa piosenkarka. Hepburn śpiewa tylko jedną piosenkę, a szkoda, bo podobno aktorka bardzo dużo pracy włożyła w przygotowania i naukę śpiewu, a producenci już na samym początku postawili na jej umiejętnościach wokalnych krzyżyk.). Reszta uprawia bardziej recytację w rytm muzyki, albo piosenkę aktorską, bo raczej nie śpiew, do którego zostałam przyzwyczajona w musicalach. Jest jeszcze chór, a raczej dwa chóry: służący w domu Higginsa oraz ludzie pracujący na rynku, które bardzo ładnie brzmią. W takich kategoriach można wyróżnić jeszcze zespół, który tworzą ojciec Elizy i jego dwaj koledzy. Mają oni być też elementem komicznym, ale niestety nie trafiają z humorem w mój gust i bardziej się przy ich sekwencjach męczyłam niż bawiłam. My Fair Lady nie jest musicalem w stylu Upiora w Operze czy Les Miserables, gdzie wszystko jest śpiewane, każdy dialog, monolog czy nawet pojedyncze zdanie (w Upiorze jest kilka zdań mówionych, ale giną gdzieś przy natłoku piosenek). Tutaj zaś mamy zwykłe, nieśpiewane sceny przeplatane sekwencjami musicalowymi i szczerze nie wiem, czy przypadkiem sceny zwykłe nie wyszły dużo lepiej niż te śpiewane. Bo w cenach tych widać dramatyzm, pretensje bohaterów, a przede wszystkim nie ma tej dużej różnicy umiejętności wokalnych między aktorami. My Fair Lady jest więc skonstruowane tak, że bohaterowie rozmawiają, po czym jedno wychodzi, a drugie ni z tego ni z owego zaczyna śpiewać, albo bohaterowie siedzą i zastanawiają się nad czymś, po czym jeden radośnie wstaje i zaczyna śpiewać, a drugi w połowie piosenki zaczyna mu wtórować. Taka konwencja też ma swoje zalety, ale gdybym miała wybierać zdecydowanie wolę tę drugą, czyli albo śpiewamy wszystko, albo nic.

Od Kopciuszka do księżniczki.

Nie ma chyba co się rozwodzić nad aktorstwem, bo aktorzy zagrali świetnie, co najwyżej miło byłoby posłuchać więcej śpiewania, a mniej recytacji, no chyba że to był zabieg z góry zamierzony, to w takim razie przestaję się już tego dłużej czepiać. Jeżeli ktoś nie widział filmu, to bardzo polecam, bo warto się zaznajomić z kolejnym musicalem, a niektóre piosenki są zdecydowanie warte uwagi. Mi ciągle po głowie chodzi ‘I could have danced all night’, która nastraja niezwykle pozytywnie i sprawia, że sprzątanie czy zmywanie naczyń nabierają nowego, bardziej radosnego oblicza. Na chandrę spowodowaną tą cudowną pogodą za oknem film ten jest wręcz idealny.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz