środa, 2 września 2015

God Help the Girl, czyli musical w stylu indie

Rzadko trafiam na filmy, o których nie wiem co mam sądzić. Zazwyczaj film mi się podoba, albo nie. Ewentualnie może mnie denerwować bądź bawić jakiś jego aspekt, co nie wpływa na końcowe odczucia wobec całokształtu produkcji po seansie. Jednak w przypadku God Help the Girl mam problem z jednoznaczną oceną tego filmu, bo plusów i minusów jest mniej więcej tyle samo. Z jednej strony film Stuarta Murdocha to dobre kino indie, a do tego to całkiem niezły musical, ale niestety zabawa formą, przeplatanie sekwencji musicalowych z filmowymi nie wyszło reżyserowi zbyt dobrze, przez co momentami cała historia się rozjeżdża. Dlatego wydaje mi się, że God Help the Girl nie jest filmem dla każdego, szczególnie jeśli komuś nie przypadną do gustu piosenki stylizowane na lata 60., które mi osobiście bardzo się podobały. 

Główną bohaterką filmu jest nastoletnia Eve, która przebywa w ośrodku medycznym, gdzie próbuje uporać się ze swoimi zaburzeniami odżywiania. Aby zmierzyć się z problemami emocjonalnymi jakie ją trapią, dziewczyna zaczyna pisać piosenki o swoim życiu. To nowe hobby sprawia, że Eve postanawia spróbować żyć na własny rachunek, poznawać świat i oczywiście tworzyć nowe piosenki. Na swojej drodze spotyka gitarzystę Jamesa oraz Cassie, młodych ludzi, którzy tak jak ona próbują na swój sposób zmierzyć się z problemami jakie postawił na ich drodze los.

Zacznę może od uwag mniej pochlebnych. Przez cały seans God Help the Girl odnosiłam wrażenie, że jest to strasznie nieporadny film. Przede wszystkim reżyser nie mógł się zdecydować w jakiej stylistyce chce nakręcić film. Nasi bohaterowie żyją więc w czasach współczesnych, ale nie stronią od garderoby z lat 60-tych. Ten zabieg jestem jeszcze w stanie zrozumieć, bo powiedzmy nasza trójka emocjonalnie zagubionych młodych ludzi jest hipsterami. Ale jak się okazuje, w radio grane są również tylko hity z lat 60-tych, Eve pisze i śpiewa piosenki w tej stylistyce, nawet dyskoteki czy jak kto woli potańcówki są też utrzymane w klimacie sprzed pięćdziesięciu lat. Jednak kiedy kończy się jedna z sekwencji musicalowych, to Eve sprawdza swojego... niespodzianka - smartfona, ale np. piosenkę, którą chce wysłać do radia nagrywa już na zwykłą kasetę, a nie na płytę CD czy jakiś pendrive. I w tym miejscu wydaje mi się, że ta wizja przedstawionego przez Murdocha świata się rozjeżdża. Gdyby reżyser utrzymał schemat, że sekwencje filmowe są osadzone we współczesności, ale kiedy bohaterowie zaczynają śpiewać piosenki a la lata 60-te, to robimy sekwencje musicalowe w tym klimacie, to byłoby to wszystko dość spójne. A tak, ten brak konsekwencji sprawił, że w ostatecznym rozrachunku wyszło takie pomieszanie z poplątaniem.



Do powyższej mało pozytywnej uwagi, muszę dorzucić niestety jeszcze jedną czepliwą uwagę. Mianowicie sekwencje musicalowe nakręcone są jak teledyski. I nie byłby to jakoś bardzo nieudany zabieg, gdyby nie fakt, że niektóre sceny nakręcone w ten sposób wypadają bardzo sztucznie, bo nie ma płynnego przejścia między scenami mówionymi, a śpiewanymi. Powiedzmy, że jest scena w której bohaterowie ze sobą rozmawiają, po chwili zaczyna grać muzyka, a aktorzy wstają, przybierają dziwne pozy, patrzą się prosto w obiektyw i zaczynają śpiewać. Cała ta śpiewana scena jest nakręcona w formie teledysku, a potem muzyka przestaje grać, bohaterowie znowu przyjmują jakieś wymyślne pozy, rzucają dramatyczne spojrzenie do kamery i znowu mamy jakąś scenę mówioną. Jest w tym jakiś urok i powiedzmy, że oryginalność, ale znowu w tym miejscu muszę wrócić do uwagi pierwszej, bo znowu brak tu konsekwencji. Część wykonań piosenek wyreżyserowana jest w ten sposób, a druga w bardziej typowy dla musicali sposób. Czyli aktorzy tańczą i śpiewają, ale jest płynne przejście do scen mówionych, a sekwencje śpiewane nie są tak sztuczne i oderwane od samej akcji filmu.



Po tych uwagach można zapewne wywnioskować, że film mi się zupełnie nie podobał, a jak wspomniałam we wstępie wcale tak nie było. Przede wszystkim zainteresował mnie motyw przewodni filmu, który traktował o młodych, zagubionych ludziach, którzy nie wiedzą co chcą robić w życiu i nie potrafią przez to podjąć żadnej decyzji o ruszeniu do przodu i o tych, którzy wiedzą kim chcieliby być w przyszłości, ale z kolei nie wiedzą jak się do tego wszystkiego zabrać. Jeżeli chodzi o ukazanie tych problemów i oddanie emocji towarzyszących takim wyborom, wydaje mi się, że twórcy filmu pokazali to całkiem nieźle. Nie można też napisać, że God Help the Girl to zły musical, bo piosenki są z gatunku tych wpadających w ucho a i wykonania nie budzą większych zastrzeżeń (chociaż Hannah Murray wypada na tym polu najsłabiej).



Na koniec należałoby jeszcze powiedzieć, że młodzi aktorzy bardzo dobrze wypadli w swoich rolach. Emily Browning wcielająca się w postać Eve, mogła pochwalić się w kilku kawałkach naprawdę ładną barwą głosu. Olly Alexander w roli Jamesa nie miał zbyt wiele okazji do śpiewania, a szkoda bo to przecież wokalista zespołu Years&Years, ale za to w scenach dramatycznych wypadł bardzo dobrze. Nie wiem jedynie co mam myśleć o występie Hannah Murray, która w tym filmie grała bohaterkę o imieniu Cassie i cały czas miałam wrażenie, że aktorka odtwarzała swoją rolę z serialu Skins, gdzie również grała postać o imieniu Cassie. Niemniej jednak Murray grała dobrze, ale wokalnie wypadła bardzo słabo.

God Help the Girl łączy w sobie elementy charakterystyczne dla filmów indie z formą zarezerwowaną dla musicalu. Czasami wypada to trochę lepiej, a czasami trochę gorzej, ale ostatecznie czasu spędzonego na oglądaniu filmu Murdocha nie mogę uznać za czas stracony. W końcu kilka piosenek wylądowało na mojej playliście i pewnie jeszcze długo będę je nucić.






2 komentarze:

  1. Napewno obejrze ten film. Ostatni film o ktorym pisalas "In your eyes" bardzo mi się spodobał ;)

    http://secondlife-books.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "God help the Girl" nie jest tak dobrym filmem jak "In your eyes", ale ma swój urok. Może też Ci się akurat spodoba ;)

      Usuń