sobota, 28 listopada 2015

The Hunger Games: Mockingjay - part 2, czyli w miarę poprawne zakończenie filmowej tetralogii



Jak to się ładnie mówi, coś się kończy, coś się zaczyna. Jedna filmowa seria oparta na młodzieżowych książkach dobiegła końca, a zapewne niedługo zastąpi ją jakaś inna, bo wszak moda na ekranizowanie książek z gatunku „young adult” trwa w najlepsze. Oczywiście raz wychodzi to z lepszym, a raz z gorszym skutkiem, co nie przeszkadza producentom na chwytanie kolejnego bestsellera i przenoszenie go na ekrany kin czy też telewizorów. Jednak dzisiaj nie o modzie na kręcenie filmów na podstawie książek młodzieżowych, a o Mockingjay part 2, który niestety nie zachwycił. A przynajmniej nie wywarł na mnie takich emocji, jakich po nim oczekiwałam. I teraz tak sobie myślę, że właśnie tym filmem twórcy udowodnili, że czasami by uszanować treść książkowego pierwowzoru nie należy materiału wyjściowego na siłę dzielić na dwie części. Bo dość często tego typu genialny plan okażę się takim niegroźnym strzałem w stopę, niby można po nim dalej iść, ale bez bólu się nie obejdzie.



Tak jak wspominałam przy okazji wpisu o pierwszej części filmowego Kosogłosa, zakładałam że druga część będzie przeładowana akcją i tak naprawdę nie dużo się pomyliłam. Chociaż książkowej akcji nie było na tyle, by wyładować nią cały film, to niektóre sceny ładnie wydłużono, żeby zapchać ewentualne braki czasowe. Ale jakby nie było, nudzić na tym filmie raczej się nie da. Dużo się dzieje, akcja postępuje w miarę dynamicznie, jest sporo całkiem niezłych efektów specjalnych i ładnych zdjęć, czyli wszystko to czego można by wymagać od tego typu filmu. Jest tylko jedno ale. Mianowicie przez cały seans, nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani krzty zainteresowania losami bohaterów. Ani twórcy filmu, ani niestety też aktorzy wcielający się w główne postaci nie potrafili sprawić bym obdarzyła granych przez nich bohaterów sympatią. Co jest dziwne, bo bez względu na to, jak antypatyczną postacią w książkach była Katniss, to i tak jej kibicowałam. W filmie było mi tak naprawdę wszystko jedno, co się z nią stanie i to jest chyba mój główny zarzut pod adresem drugiego Kosogłosa



Szczerze mówiąc przed seansem Kosogłosa nie przypominałam sobie jego książkowego pierwowzoru, bo chciałam po pierwsze sprawdzić ile pamiętam z treści powieści pani Collins, a po drugie chciałam zobaczyć jak film, jako oddzielne dzieło, wypada na tle poprzednich części. I cóż, wyszło na to, że z książki pamiętałam niewiele, a film i tak nie wywołał we mnie zbyt wielu emocji. A szkoda, bo chyba niezależnie od tego czy to książkową czy to filmową serię się kończy, to wypadałoby ją zakończyć z przytupem, a tu tego przytupu zabrakło. 

Rzadko w moich wpisach rozwodzę się nad grą aktorką, no chyba że chcę kogoś naprawdę pochwalić, tak w przypadku tego filmu, nie omieszkam poświęcić trochę miejsca na małą krytykę. Po pierwsze wszyscy aktorzy wyglądają tak, jakby grali w tym filmie za karę, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Rozumiem, że grani przez nich bohaterowie znaleźli się w takich a nie innych okolicznościach, ale to na jakich męczenników kreują swoje postaci główni aktorzy, to przyprawia o zgrzytanie zębami. Nie wiem, czy główna obsada była już tak znudzona graniem tych samych bohaterów, albo czy catering na planie przyprawił wszystkich o niestrawność, ale czasami przykro mi było patrzeć na brak zaangażowania z ich strony. Zawsze uważałam, że Jennifer Lawrence jest idealną Katniss, a nawet twierdziłam że aktorka swoją bardzo dobrą grą sprawiła, że filmową pannę Everdeen dało się obdarzyć sympatią, z czym miałam problem podczas czytania książek. Drugi Kosogłos niestety powoduje, że mam ochotę cofnąć te słowa, bo Katniss w tym filmie jest po prostu mdła. Przez dwugodzinny seans Lawrence chodziła z pustym wzrokiem, mając ciągle ten sam umęczony wyraz twarzy, przy okazji udowadniając wszem i wobec, że Katniss nigdy nie chciała być twarzą rewolucji i że mieszkańcy Trzynastki i pozostałych dystryktów są głupkami, skoro podążają za głosem tak strasznie egoistycznej osoby. O ile w książce ta postawa głównej bohaterki tak mocno nie raziła, tak spotęgowana słabą grą Lawrence po prostu biła po oczach.



A to prowadzi do kolejnej uwagi, czyli do trójkąta miłosnego. Widzicie, od dawna uważam że trzeba włożyć sporo pracy żeby napisać dobry, mało kiczowaty romans. Jeszcze więcej pracy trzeba włożyć w to, żeby widzowie oglądając film uwierzyli aktorom, że grani przez nich bohaterowie są w sobie zakochani i cierpią, gdy nie mogą być razem. No cóż, niektórzy nazywają to po prostu dobrym aktorstwem. W książkach Suzanne Collins wątek romantyczny był taki sobie i szczerze mówiąc nigdy mnie bardzo nie interesował. W filmach moje zainteresowanie owym wątkiem wzrosło, kiedy zobaczyłam jak strasznie jest on zagrany. Wszyscy zaangażowani w to aktorzy, czyli Liam Hemsworth, Josh Hutcherson i Jennifer Lawrence jak jeden mąż stwierdzili, że ekranowej chemii między nimi widzowie mogą szukać jak igły w stogu siana. Jeżeli chodzi o Liama Hemswortha, to nie ma się co dziwić brakowi zaangażowania, bo aktor w praktyce cały film gra na jednym wyrazie twarzy. Josh Hutcherson się stara i chyba jako jedyny wykazuje jakiekolwiek zaangażowanie. Jakby nie było, w tym filmie miał sporo ciekawych scen do zagrania i nieźle się sprawdził. A Jennifer Lawrence, no cóż, gra zagubionego szczeniaczka, który nie wie co ma robić, oprócz tego że ma zakodowane w głowie, iż musi ochronić Peetę. 



Na tle tej trójki świetnie wypada drugi plan, a nawet trzeci, bo ewidentnie dla tych aktorów niestety zabrakło czasu ekranowego, a szkoda, bo film mógłby być dzięki nim trochę lepszy. Mowa tu o Samie Claflinie, Jenie Malone, Woodym Harrelsonie i Elizabeth Banks, którzy pojawiali się gdzieś w tle i byli jak powiew świeżości, tak potrzebny temu filmowi. Przyzwoicie zaprezentowała się też Julianne Moore, która może i ma do zagrania trochę więcej scen niż wyżej wymienieni aktorzy, ale też jakoś niebyt wczuwa się w swoją rolę, szczególnie że nie miała zbyt wiele do zagrania. Oczywiście wypada też wspomnieć o głównym złym tej całej historii, czyli o prezydencie Snow, w którego wcielał się Donald Sutherland. Aktor widać, odwrotnie niż reszta jego kolegów z planu, nadal czerpał radość z grania swojej postaci i ponownie wypadł wyśmienicie. 

I tym optymistycznym akcentem zakończę moje dywagacje. Zazwyczaj moje wpisy podsumowuję krótką uwagą o tym, czy uważam czy warto czy nie warto wybrać się do kina na film. W tym wpisie tego nie zrobię, bo wiem, że fani książkowych Igrzysk Śmierci i tak poszliby do kina, nawet jeżeli ktoś by napisał, że film jest kompletnym gniotem, czym oczywiście Kosogłos część 2 nie jest. Ale napiszę tylko tyle, że kiedy wyszłam z seansu The Hunger Games: Mockingjay - part 2, byłam bardzo szczęśliwa, że nie płaciłam za bilet do kina, bo jednak żal by mi było wydać tyle pieniędzy na tak przeciętny film. I chyba to ładnie podsumowuje mój stosunek do tego filmu.



3 komentarze:

  1. Też uważam, że nie powinni tego dzielić na dwie części, chociaż dla mnie, jako dla fanki "Igrzysk" ten rok oczekiwania sprawił trochę frajdy ;)
    Co do Jennifer (którą uwielbiam, co może wpływać na odbiór :P) uważam, że Katniss taka trochę była w tej końcówce "Kosogłosa". Jak w pierwszych częściach widać było w niej trochę życia, tak tutaj wszystko szło nie po jej myśli, walczyła o sprawę, żeby na końcu okazało się, że tak jak Snow tak i Coin mają w głowie tylko władzę absolutną.
    No, ale zgadzam się co do Liama - jakaś tragedia w tej części. Jakby recytował swoje teksty, a zapomniał, że powinien jeszcze wczuć się w postać xD A Josha ceniłam w poprzednich częściach, a tutaj czasami trochę szarżował z graniem Peety po przejściach.
    Za to całkowitą masz rację co do drugiego planu i właśnie żal, że ich tak mało było!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wobec "Igrzysk Śmierci" nie potrafię być obiektywna. Podobało mi się i tyle :) Pewnie gdybym oglądała film zaraz po przeczytaniu książki, miałabym jakieś uwagi. Wrócę do tego filmu jeszcze nie raz i wtedy coś tam pewnie zazgrzyta :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja chyba oczekiwałam po tym filmie zbyt dużo i dlatego mi się nie do końca podobał. Za to pewnie jak kiedyś zbiorę się do obejrzenia wszystkich części w dość niedużych odstępach czasu, to może się okazać, odwrotnie niż u Ciebie, że właśnie mi się bardziej spodoba ;)

      Usuń