środa, 1 stycznia 2014

Z deszczu pod rynnę, czyli The Hobbit: The Desolation of Smaug


Pierwsza część przygód Bilba i radosnej kompanii krasnoludów zostawiła mnie z mieszanymi uczuciami. Coś nie zagrało i nie poruszyło odpowiedniej struny, chociaż powrót do Śródziemia należałoby zaliczyć do udanych. Nic więc dziwnego, że do kina na Hobbita: Pustkowie Smauga wybierałam się z brakiem jakichkolwiek oczekiwań, a nawet z lekko negatywnym nastawieniem. Może dlatego Pustkowie Smauga podobało mi się dużo bardziej niż Niezwykła Podróż, chociaż uważam, że to film trochę nierówny, a momentami wręcz męczący, ale o tym dalej. Muszę jednak stwierdzić, że kolejne odwiedziny w Śródziemiu były bardzo udane i zostawiły z pewnym niedosytem. Nie dlatego, że film urywa się w środku akcji, ale dlatego że zorientowałam się, że zupełnie nie pamiętam Hobbita książki i zdecydowanie muszę przeczytać ją jeszcze raz, bo nie lubię kiedy nie wiem dokąd to wszystko zmierza, a powinnam pamiętać. Dlatego poniższe uwagi (czyt.: spojlery) tyczą się jedynie filmu, a nie filmu jako adaptacji książki, bo po prostu jej nie pamiętam.


We wstępie napisałam, że w moim odczuciu film był nierówny. Pierwsza godzina filmu była dla mnie tak męcząca, że kiedy spojrzałam na zegarek i pomyślałam o kolejnej 1,5 godziny, która przede mną pozostała, to miałam ochotę uciekać z sali kinowej i przeprosić kochaną rodzicielkę, że ją wyciągnęłam na ów film do kina. W pierwszej godzinie filmu widz nie ma chwili na złapanie oddechu. Nasza dzielna kompania uciekając przed orkami musi stawić czoła jeszcze innym, dodatkowym wyzwaniom, jak napisałam w tytule wpisu: z deszczu pod rynnę. Wydawało mi się, że Gandalf wymyśla coraz to nowsze triki żeby wpędzić swoją kompanię w coraz to nowsze tarapaty, a na koniec jak gdyby nigdy nic stwierdza, że ma ważniejsze sprawy na głowie i odjeżdża zostawiając krasnoludów i biednego Bilba przed mrocznym lasem pełnym niebezpieczeństw. Ta konstrukcja początku filmu tak mnie zirytowała i mimo natłoku akcji, zanudziła, że ucieczka z kina wydawała się ciekawszą alternatywą niż oglądanie dalszych przygód porzuconych na pastwę losu krasnoludów i tytułowego hobbita. Na szczęście od sceny z pająkami akcja nabiera normalnego tempa i nareszcie pozwala widzowi wciągnąć się w historię, która w moim odczuciu dopiero od tego momentu zaczęła być sensowna i przestała być zbieraniną zlepionych na siłę króciutkich historyjek. Dla tych pozostałych 2/3 filmu warto jest przetrwać początek.

Zabawne jest to, że mimo iż film dumnie nosi tytuł Hobbit, to Martin Freeman nie miał aż tak dużo do grania. Oczywiście mógł zabłysnąć w kilku scenach, ale to nie jest jego film. Zresztą jest to film niczyi. Nie można powiedzieć, że ktoś bezceremonialnie ukradł reszcie obsady film. Bilba ciężko jest nazwać postacią pierwszoplanową, gdyż na ekranie przewija się tyle wątków, które dostały sporo czasu ekranowego, że ich bohaterom również można nadać miano bohaterów pierwszoplanowych. Co trzeba jednak oddać hobbitowi, to że był zdecydowanie postacią „ratującą dzień”. Za każdym razem kiedy krasnoludy wpadały w tarapaty, to właśnie Bilbo ich ratował. Co się zaś tyczy krasnoludów, to były w tym filmie bardziej irytujące niż w poprzedniej części.

Czyli Hobbit ratuje dzień!

Zupełnie nie wiem jak jeszcze któryś z nich mógł chcieć podążać za Thorinem, który stał się postacią okropnie humorzastą i zaślepioną rządzą władzy. W pierwszej części Thorin niesamowicie przypominał Aragorna, w tej zaś nie ma złudzeń, że im bliżej utraconej ojczyzny i ukrytego w niej złota, krasnolud myśli tylko o władzy, którą dostanie i bogactwie, które posiądzie. Utracona ojczyzna, jak i dzielni towarzysze broni przestają mieć znaczenie, kiedy do słuchu dochodzi żądza władzy. Thorin przechodzi ogromną metamorfozę i to metamorfozę na duży minus. Z bohatera powoli przeistacza się w antybohatera. Cały czas jednak złościła mnie postawa reszty krasnoludów, które nie dostrzegały bądź nie chciały dostrzec tego jak ich przywódca się zmienił i ślepo szły tam gdzie on.

Czyli jak Thorin zapatrzył się na Thranduil'a i też chciał sobie porządzić.

Pewnie dlatego, w rezultacie wątki poboczne były dużo ciekawsze od głównego. Napisałam, że nikt nie ukradł filmu, to prawda, ale byli aktorzy, którzy próbowali. Mam tu na myśli Lee Pace'a jako Thranduila. Jego interpretacja króla elfów była dopracowana w każdym szczególe. Z jednej strony nie sposób nie podziwiać Thranduila, nie być nim zafascynowanym, z drugiej zaś ciężko jest polubić kogoś tak egoistycznego jak on. Kiedy Thranduil pojawiał się na ekranie ciężko było skupić swoją uwagę na kimś innym niż na nim. Lee Pace znowu pokazał, że jest świetnym aktorem i mam nadzieję, że w końcu zacznie pojawiać się w większej ilości produkcji, bo zawsze miło jest popatrzeć na dobrego (przystojnego ;) ) aktora. 

Czyli Thorin'owi jeszcze daleko...

Pamiętam jaka burza rozpętała się w internecie, kiedy okazało się, że do całej historii dopisano postać Tauriel. Osobiście mało mnie to obeszło, teraz jednak myślę, że ci którzy kręcili nosem mogą teraz spuścić głowy i przyznać Jacksonowi i twórcom, że bardzo ładnie wybrnęli z tego wątku miłosnego, który na pierwszy rzut oka pasował do opowieści jak pięść do nosa. W moim odczuciu postać Tauriel trochę urozmaiciła wędrówkę krasnoludów, a cały ten wątek miłosny idealnie wpasował się w ramy opowiadanej historii. Do tego pozwolił na to, by elfi podrzutek, znaczy się krasnolud, dzierżący imię Kili, ku uciesze damskiej części fandomu, pojawił się na dłużej na ekranie. Pozostając przy elfach i całych tych romansach warto wspomnieć o Legolasie, który również nie przeszkadzał, a dał twórcom możliwość puszczenia oka do fanów Władcy Pierścieni. Sceny walk Legolasa zawsze prezentowały się widowiskowo, teraz zaś wyglądały super widowiskowo i przyznam, że nieźle mnie ubawiły. Muszę też wspomnieć o postaci Barda, który no cóż - był, miał całkiem ciekawą historię i był Aragornem tej części, co mu się chwali, jednak na tym kończą się jego zasługi. 


Czyli najbardziej uroczy wątek w całym filmie.

Na koniec zaś zostawiłam sobie kilka rzeczowych uwag o smoku. Po pierwsze Smaug jest przepiękny. Po drugie jest pierwszym smokiem, który spodobał mi się bardziej niż ten z Ostatniego Smoka, którego uważałam do tej pory za najlepiej zaanimowanego. Po trzecie mroczny głos Benedicta Cumberbachta wymiata. Po czwarte scena rozmowy Bilba ze Smaugiem to jedna z moich ulubionych scen zaraz po scenie z zagadkami z pierwszej części. Po piąte smok jest genialny. Po szóste patrz „po pierwsze” ;) 



Hobbit: Pustkowie Smauga mimo męczącego początku jest filmem bardzo dobrym, a więc kolejną wizytę w Śródziemiu należałoby zaliczyć do udanych. Dla mnie Jackson z filmu na film się poprawia, więc część ostatnia mam nadzieję, że ostatecznie przekona mnie do tego, że Hobbit zbiorowo to dobry film. Jedyna smutna myśl jaka mi się nasuwa, to ta że najprawdopodobniej ostatnia część Hobbita będzie ostatnią wizytą w Śródziemiu. Ale jak to mówią: co za dużo to niezdrowo, więc może to dobrze...


Przy okazji chciałam Wam życzyć Szczęśliwego Nowego Roku, żeby był lepszy od poprzedniego i przyniósł nam wszystkim wiele pozytywnych niespodzianek ;)

Ale nie takich jakie kryje mroczny las ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz