niedziela, 29 grudnia 2013

I will always remember when the Doctor was me, czyli żegnaj 11-ty

Wiem, że The Time of The Doctor miało swoją premierę kilka dni temu i wiem, że moja systematyczność w prowadzeniu bloga stała się jedynie moim pobożnym życzeniem, ale to nie był dobry czas, a do tego nie lubię pożegnań. BBC ma tę cudowną zdolność, że gdy człowiek nie ma siły ruszyć ani ręką ani nogą, to sprawi, że już w ogóle człowiek przestanie wykazywać jakiekolwiek oznaki życia. 11-ty Doctor był moim Doctorem i wiedziałam, że to pożegnanie nie zakończy się bez łez, ale nie wiedziałam, że wprowadzi mnie w swego rodzaju marazm, który nie pozwoli mi wyklepać na klawiaturze chociaż kilku słów. Cóż, jeżeli się prowadzi bloga powinno się o danej rzeczy pisać wtedy, kiedy jest na czasie. Mi się ta sztuka nie udaje, ale grunt, że w ogóle piszę i lubię to. Dlatego dzisiejsza notka jest jedynie symboliczna (i pełna spojlerów), bo nie mam siły napisać Matt'owi ładnego pożegnania, bo nie jestem w tym dobra, zrobili to za mnie inni i to dużo lepiej.

Po pierwsze wypadałoby na wstępie napisać, że gdyby nie Matt Smith, to nie zaczęłabym oglądać Doctora Who. Miałam kilka podejść do serialu, ale dopiero po obejrzeniu pierwszego odcinka z 11-tym Doctorem zupełnie zakochałam się w tym, powiedzmy sobie szczerze, bardzo dziwnym serialu. Doctor grany przez Matt'a był tym szaleńcem z niebieską budką, z którym bez wahania wyruszyłabym w podróż w czasie i przestrzeni. Może dlatego tak bardzo zasmuciła mnie wiadomość, że aktor rezygnuje z roli, by móc dalej rozwijać swoją karierę aktorską. Świetnie dla niego, gorzej dla mnie... Scenarzyści, a raczej Moffat zafundował mu przynajmniej przyzwoite pożegnanie. The Time of The Doctor nie jest bardzo dobrym odcinkiem, ale bardzo dobrze spełnia swoją rolę. Moffat stara się zamknąć większość wątków, tak aby 12-sty miał w miarę “czyste konto”. Przeczytałam już wiele opinii na temat tego odcinka. Z wieloma się zgadzam, z niektórymi mogłabym polemizować. Przede wszystkim jednak podobało mi się przywołanie wątku z pierwszego odcinka z 11-tym, czyli pęknięcia w ścianie. Widok małej Amelii, a potem już dorosłej, która żegna Doctora, był cudownym pomysłem i wymarzonym zakończeniem, szczególnie że należę do tych osób, które lubiły Amelię i wątek Pond'ów. Postać Tashy początkowo strasznie mnie irytowała, po czym zaczęłam się zastanawiać czy to przypadkiem nie jest River, ale przecież nie mogła nią być, a szkoda. Przywołanie ulubionych rzeczy Doctora również było trafionym pomysłem. Była muszka, taniec żyrafy i rybne paluszki w sosie waniliowym, brakowało jedynie fezu i okularów.

"Raggedy man... Goodnight"

Po 3 cudownych sezonach z 11-tym, teraz przyszedł czas na 12-tego, granego przez Peter'a Capaldi, który na razie mnie do siebie nie przekonał. Może to kwestia czasu, mam nadzieję, bo przykro byłoby mi się rozstać z serialem, który bądź co bądź przyniósł mi tyle radości i fanowskiej zabawy, a niejeden raz podnosił na duchu i sprawiał, że zły dzień stawał się odrobinę lepszy. Myślę, że słowa wypowiedziane przez 11-stego na koniec do Clary to jedne z najładniejszych pożegnań w historii i niech ta notka kończy się również nimi:

I will not forget one line of this, not one day, not one line. I swear, I will always remember when the Doctor was me.


PS. Mam tyle zaległych wpisów do napisania, że chyba nie zdążę ich napisać i opublikować przed Nowym Rokiem, taka ze mnie systematyczna blogerka :) Co dziwne bo normalnie zawsze wszystko robię przed czasem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz