
Powrót do pisania czegokolwiek po tak
długiej przerwie, jest nie tyle irytujący co okraszony ogromnymi
wyrzutami sumienia. Bo jakby nie było w prowadzeniu bloga oprócz
ciekawych treści najważniejsza jest systematyka, której u mnie
należy szukać jak igły w stogu siana, zresztą do ciekawego
pisania też mi daleko. Mówi się jednak trudno i żyje się
dalej... i powraca do pisania, a raczej do wrzucania do internetu
swojej bezładnej pisaniny. Ale wiecie co? Przejmuję się ostatnio
tak wieloma rzeczami, że nie mam ani siły ani ochoty przejmować
się moimi absencjami na blogu. Jako że często też ciężko jest
mi wytrwać z wszego rodzaju postanowieniami (no może oprócz tych
wyznaczających mi rozkład nauki przed
kartkówkami/kolokwiami/egzaminami), to nie będę pisać że się
poprawię i od dziś wpisy zaczną się pojawiać regularnie,
ponieważ pisanie bloga miało być przyjemnością, a nie niemiłym
obowiązkiem czy też karą... Kończąc te jakże niezwykle
interesujące wynurzenia/tłumaczenia chciałam napisać, że dziś
będzie notka zbiorcza o filmach/serialach/książkach, które
ostatnio obejrzałam/przeczytałam, bo jak można się domyśleć
absencja na blogu nie równa się przestaniu obcowania z produktami
wszelakiej popkultury. Dziś więc o
Firefly i książce niejakiego
Johna Greena, która niedługo trafi na ekrany kin.