poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Jestem, więc piszę, czyli słów kilka po dłuższej przerwie

Powrót do pisania czegokolwiek po tak długiej przerwie, jest nie tyle irytujący co okraszony ogromnymi wyrzutami sumienia. Bo jakby nie było w prowadzeniu bloga oprócz ciekawych treści najważniejsza jest systematyka, której u mnie należy szukać jak igły w stogu siana, zresztą do ciekawego pisania też mi daleko. Mówi się jednak trudno i żyje się dalej... i powraca do pisania, a raczej do wrzucania do internetu swojej bezładnej pisaniny. Ale wiecie co? Przejmuję się ostatnio tak wieloma rzeczami, że nie mam ani siły ani ochoty przejmować się moimi absencjami na blogu. Jako że często też ciężko jest mi wytrwać z wszego rodzaju postanowieniami (no może oprócz tych wyznaczających mi rozkład nauki przed kartkówkami/kolokwiami/egzaminami), to nie będę pisać że się poprawię i od dziś wpisy zaczną się pojawiać regularnie, ponieważ pisanie bloga miało być przyjemnością, a nie niemiłym obowiązkiem czy też karą... Kończąc te jakże niezwykle interesujące wynurzenia/tłumaczenia chciałam napisać, że dziś będzie notka zbiorcza o filmach/serialach/książkach, które ostatnio obejrzałam/przeczytałam, bo jak można się domyśleć absencja na blogu nie równa się przestaniu obcowania z produktami wszelakiej popkultury. Dziś więc o Firefly i książce niejakiego Johna Greena, która niedługo trafi na ekrany kin.



Firefly
W ostatnim moim wpisie pisałam, że w kolejnym napiszę o świetnym serialu. Jednak oglądałam go już tak dawno, że napisanie o nim porządnej recenzji jest trochę w tym momencie niewykonalne, gdyż zapomniałam wiele rzeczy, które mnie w tym serialu urzekły. Jest to zaś ten typ świetnego serialu, który zasługuje na wymienienie każdej maluczkiej rzeczy, która sprawia, że ten serial zapracował na swój obecny status. I niestety jak każdy ciekawy, inny serial bardzo szybko doczekał się zdjęcia z anteny, czego zupełnie nie rozumiem. Bo to jest pomysłowy serial, z niesztampowymi bohaterami, posiadający ciekawe rozwiązania fabularne. A jeżeli dołoży się do tego całkiem niezłe efekty specjalne to dostajemy bardzo porządny serial sci-fi. Niestety Firefly nie doczekało się kolejnych sezonów, dostało za to pełnometrażowy film – Serenity, który miał domknąć większość wątków poruszonych w serialu. I chociaż Serenity to dobry film, bardzo zgrabnie utrzymany w stylu, w jakim kręcony był serial, to mam do niego dwa zarzuty i pewnie znalazłoby się jeszcze kilka osób, które podpisałyby się pod nimi. Chodzi o to, że widać iż Joss Whedon pisał serial, który będzie miał kilka sezonów, przez co rozpoczął wiele wątków, bądź o niektórych napomknął i wcale nie kłopotał się z przedstawianiem swoich bohaterów już w początkowych odcinkach. Owszem jest odcinek pokazujący jak załoga stała się załogą Serenity, ale widać, że twórca miał więcej asów w rękawie. I to stwarza pierwszy problem. Whedon nie mógł domknąć w filmie wszystkich wątków. Z niektórych musiał zrezygnować, a te z których nie mógł zrezygnować, musiał ograniczyć do minimum. Drugi zaś zarzut, to że Whedon jest okrutnym człowiekiem i nie domknął owych wątków po myśli fanów, przynajmniej moja myśl płynęła w zupełnie innym kierunku, albo miała przeciwny zwrot. Może ten zarzut jest zgoła dziecinny, ale trudno.

Muszę napisać jeszcze o jednym zarzucie, a mianowicie o totalnej dezinformacji w kolejności odcinków. Pierwotnie telewizja puściła je wcale nie w takiej kolejności jak fabularnie przystało, na wikipedii była jedna kolejność, na imdb inna i nawet opisy nie były do końca zgodne. Stąd w pewnym momencie jakoś tak zaburzyła mi się chronologia oglądania, co mocno mnie zirytowało, bo należę do tego wąskiego grona osób, które jak zaczynają oglądać serial, to lubią oglądać odcinki po kolei. I gdyby to był inny serial, to zapewne w tym momencie porzuciłabym jego oglądanie, ale dla Firefly warto było się pomęczyć i poirytować, bo to aż tak dobry serial jest.


The fault in our stars
Wydaje mi się, że po sukcesie Zmierzchu półki księgarni zostały zalane literaturą młodzieżową, w której musiały pojawić się postaci nadprzyrodzone. I nie ważne było to, że zmierzchowy schemat powielany jest w kółko, a bohaterowie są jeszcze mniej wyraziści i przy tym jeszcze bardziej irytujący niż w powieści Meyer. Ważne było to, by on był zabójczo przystojny, a ona była szarą myszką, a raczej urodziwą szarą myszką, aczkolwiek nie zdającą sobie sprawy ze swojego piękna. Może teraz trochę to wszystko upraszczam i wrzucam sporą część literatury młodzieżowej tego typu do jednego worka, ale naprawdę ciężko jest tego nie czynić, widząc kolejne książki z okładką stylizowaną na okładki sagi Zmierzch, a do tego uwieńczoną napisem w stylu „Lepsza niż Zmierzch!”. I tu zaczyna się mój problem. Bo ja lubię od czasu do czasu poczytać sobie coś z tak zwanej young adult literature, ale mam serdecznie dość świecących, wegetariańskich wampirów, bucowatych wilkołaków, zabójczo przystojnych aniołów, półaniołów czy też wysłanników piekieł. To tak jakby ktoś powiedział, że nikt nie kupi twojej książki jeśli nie znajdzie się w niej wymieniony wyżej bohater.

Okazuje się jednak, że do napisania wciągającej literatury młodzieżowej, która dobrze się sprzedaje nie potrzeba istot nadprzyrodzonych w super drogich samochodach. Wystarczy dobry pomysł i całkiem niezły styl pisania. I właśnie w ten sposób John Green z powodzeniem sprzedaje swoje powieści. Pierwszą jego książką jaką przeczytałam było Szukając Alaski, którą dosłownie połknęłam w jeden wieczór. I mimo że mam świadomość, iż w tej książce nie dzieje się zbyt wiele, a niektórzy bohaterowie może i są trochę papierowi, to lekkość pióra Greena pozwala zapomnieć o tych mankamentach i pozwala się wciągnąć w snutą przez niego historię.

Po Gwiazd naszych wina sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze, byłam ciekawa kolejnych książek autora, po drugie widziałam zwiastun filmu i chciałam przeczytać książkę przed premierą filmu, żeby móc sobie je porównać. Książka opowiada o dzieciakach chorych na raka, które zakochują się w sobie, mimo wszystkich przeciwności losu. Cóż temat dość ciężki jak na prozę młodzieżową, a mimo to czytając książkę ma się wrażenie, że to nie jest powieść o nastolatkach chorych na raka, tylko jest to powieść o nastolatkach, o ludziach, o ich obawach, lękach, radościach, miłości i przyjaźni. Autor niezwykle sprawnie uciekł od tego, by jego powieść była przygnębiająca i przytłaczająca czytelnika ogromem spustoszenia jakie powoduje rak. Jednak jeżeli myślicie, że podczas lektury nie uronicie łez, to grubo się mylicie. Green ma również niezwykłą łatwość w pisaniu postaci, z którymi możemy się identyfikować, bądź też nie mielibyśmy problemu, aby się z nimi zaprzyjaźnić. Jest więc to ten typ powieści, przy której czytelnikowi towarzyszy pewna ambiwalencja nastrojów: raz śmiech, raz płacz, a raz śmiech przez łzy. Ale chyba po części o to chodzi w czytaniu dobrych książek, bo według mnie Gwiazd naszych wina jest właśnie taką książką.


Miało być jeszcze o filmie, ale jakoś tak nie wyszło, wyjdzie więc zapewne w kolejnym wpisie ;)


2 komentarze:

  1. Firefly to chyba jeden z najlepszych seriali sci-fi jakie powstały, niestety zorientowano się o tym trochę zbyt późno. Film nie był satysfakcjonujący i w sumie staram się wymazać go z pamięci, gdyż psuje mi wizję o tej świetnej serii. Co do kolejności odcinków - zgodzę się, jednak jest sporo stron, które pomogą, co jest plusem. Niestety taki sam lost spotkał Almost Human, co naprawdę odbiło się na oglądalności.
    Miło jest zobaczyć, że ktoś nadal ogląda Firefly i serial nie został zapomniany :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam "Firefly" i zdecydowanie muszę go obejrzeć jeszcze raz, tym razem już w dobrej kolejności ;)
      Co do "Almost Human" to straszna szkoda, że zdjęto go z anteny. Bardzo lubiłam ten serial, szczególnie ze względu na bardzo fajnie napisanych bohaterów i świetne jak na serial efekty specjalne.

      Usuń