poniedziałek, 17 listopada 2014

Orange is the New Black, czyli ja również jestem na tak


Orange is the New Black obejrzałam już jakiś czas temu, ale jakoś do tej pory nie miałam ochoty pisać o tym serialu. Może dlatego, że ciężko pisze się o dobrych serialach. Przy okazji tych gorszych można trochę się poznęcać nad twórcami i powytykać im jakieś niedociągnięcia, z kolei przy okazji tych dobrych nie wypada wypisywać samych zachwytów, a napisać coś w miarę na temat, nie nadużywając w kółko tych samych przymiotników, często okazuje się swoistym mission impossible. O Orange is the New Black nie miałam też chęci pisać z jednego prostego powodu. Otóż wydaje mi się, że wszystko na temat tego serialu już zostało powiedziane i napisane i nic, co dodam nie będzie ani zbyt odkrywcze, ani nie sprawi, że ktoś od razu siądzie przed telewizorem czy ekranem komputera i zacznie oglądać. Bo jeżeli do tej pory nie uwierzył Internetom i tego nie zrobił, to pewnie i tak go nie przekonam, nawet jak na wstępie napiszę, że tym razem Internety nie kłamały i Orange is the New Black świetnym serialem jest.

Główną bohaterką serialu (a przynajmniej pierwszego sezonu, bo w drugim raczej ciężko byłoby wyłonić głównego bohatera) jest Piper Chapman. Kobieta została skazana na piętnaście miesięcy więzienia za przewożenie narkotykowych pieniędzy dla swojej dziewczyny - dilerki narkotyków. Chapman popełniła tę zbrodnię dziesięć lat temu, ale jak się okazuje prawo i ją w końcu dosięgło, a przy tym przewróciło jej obecne życie do góry nogami. Kobieta musi przystosować się do nowej rzeczywistości, a przy tym starać się by jej życie poza murami nie zakończyło się z wielkim hukiem, gdy na światło dzienne zaczną wychodzić jej skrzętnie skrywane przez tyle lat tajemnice.



Orange is the New Black to dla mnie jeden z tych niewielu seriali, który w miarę rozwoju akcji bardzo sprawnie ewoluuje. Nie skupia się na jednym bohaterze, ale powoli wprowadza nowych bohaterów, sygnalizuje ich problemy, historie, powiązania z innymi więźniami, przez co sprawia, że widz nie ma problemu ze zorientowaniem się, kto jest kim. Bo widzicie, nie ma nic dla mnie bardziej denerwującego w oglądaniu filmu czy serialu, kiedy nie jestem w stanie spamiętać postaci, a przede wszystkim, kiedy nie jestem w stanie dopasować nazwiska/ksywki do danej postaci i tego, czym się zajmuje. Twórcom Orange is the New Black ta sztuka udała się bezbłędnie. Byłam pod wrażeniem, że mimo aż tylu bohaterów – więźniarek, strażników oraz znajomych i rodziny Piper, jestem w stanie zapamiętać wszystkie postaci i co chwila nie zastanawiać się „Ale o kim one mówią?”. A wierzcie mi, w tym serialu to jest niezbędne do tego, by spokojnie cieszyć się rozwojem akcji.



Kolejnym plusem, który wynika z wcześniej wspomnianego jest to, że prawie wszyscy bohaterowie dostają ciekawą historię i nie są tylko przeciętną więźniarką czy strażnikiem. A co jeszcze bardziej mi się w tym wszystkim podobało, to że chyba żaden bohater nie był mi tak do końca obojętny. Bardzo łatwo było polubić wiele więźniarek czy kilku strażników, ale i bardzo łatwo było nie cierpieć innych więźniarek czy niektórych strażników. Szczerze mówiąc rzadko mi się zdarza, bym oglądając serial potrafiła się przywiązać do aż tak dużej ilości bohaterów. Może dlatego, że większość postaci w tym serialu nie jest papierowych i przez te dwa sezony jakie na razie nakręcono, przechodzi sporą metamorfozę. A to się bardzo chwali, bo najczęściej scenarzyści mają pomysł na głównych bohaterów i przy dobrych wiatrach na kilka drugoplanowych postaci, a resztę traktują po macoszemu. W Orange is the New Black scenarzyści starają się o nikim nie zapominać i to jest chyba dla mnie największym plusem tego serialu.

Nie będę pisać o tematyce serialu, bo wiadomo, że życie w więzieniu do kolorowych nie należy i scenarzyści nie boją się pokazywać jego ciemnych stron. Twórcy nie skupiają się jednak tylko na pokazaniu przemocy czy zjawiskach typu zastraszanie przez silniejsze współwięźniarki czy wykorzystywanie więźniarek przez strażników, ale starają się pokazać, że pośród strachu i samotności można też dostrzec jakieś pozytywy (w końcu gdyby ich nie było, to człowiek by zapewne zwariował) i znaleźć swój sposób na przetrwanie w więzieniu. Zresztą jak na serial o tak poważnej tematyce, jest w nim dużo humoru, często czarnego humoru, ale zazwyczaj trafionego w punkt.



Aktorsko serial stoi na dość wysokim poziomie. Dużą niespodzianką było dla mnie to, że z całej tak licznej obsady, kojarzyłam jedynie dwójkę aktorów i to tylko z twarzy, bo nazwisk zupełnie nie potrafiłam do nich dopasować. Mi bardzo spodobała się Kate Mulgrew, która wciela się w postać Red. Aktorka świetnie zagrała niezwykle przebiegłą Rosjankę, powiązaną z rosyjską mafią, która potrafiła w więzieniu urządzić się prawie jak w domu, co nie wszystkim oczywiście przypadło do gustu. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie Uzo Aduba w roli Suzanne ‘Crazy Eyes’ Warren, którą chyba do końca życia będę kojarzyła jedynie z tą rolą. Wątpię, że jeżeli zobaczę ją w jakimś innym filmie czy serialu, to będę w stanie patrzeć na nią inaczej i nie kojarzyć z ‘Crazy Eyes’.

Orange is the New Black to kolejny przykład tego, że kiedy Internety krzyczą, iż coś jest bardzo dobre, to takie zapewne musi być. Mi serial bardzo przypadł do gustu i na pewno obejrzę trzeci sezon, ale z oglądaniem poczekam do finału sezonu, bo dla mnie Orange is the New Black to serial, który lepiej obejrzeć naraz. Cóż, tak już mam, że w przypadku niektórych seriali wolę poczekać na wszystkie odcinki i potem obejrzeć je w ciągu jednego tygodnia, niż czekać co tydzień na nowy odcinek. Orange is the New Black jest dla mnie właśnie takim serialem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz