Ostatnio panuje moda na tworzenie ekranizacji i adaptacji powieści młodzieżowych. Twórcy sięgają nie tylko po książki z gatunku szeroko pojętej fantastyki, ale też po tzw. „young adult contemporary novels”, czyli ni mniej ni więcej, a książki traktujące o nastolatkach i ich jakże trudnym życiu w liceum czy też w collegu. Jeżeli doszukujecie się jakiegoś ironicznego podtekstu w ostatnim zdaniu, to go tam nie znajdziecie, bo akurat lubię czasami sięgnąć po tego typu powieść i uważam, że niektóre tego typu książki są warte uwagi. Niestety o ile lubię Johna Greena, tak niestety nie mogę tego samego powiedzieć o Papierowych miastach jego autorstwa. Zapytacie pewnie dlaczego więc obejrzałam film na podstawie książki, za którą nie przepadam? Otóż odpowiedź jest bardzo prosta. Czasami lubię sprawdzić, jak się ma film do swojego książkowego pierwowzoru. I muszę przyznać, że Paper Towns w reżyserii Jake'a Schreier'a wypadają zaskakująco dobrze na tle książki.
Historia jest dość prosta. Główny bohater, Quentin, jest po uszy zakochany w swojej sąsiadce Margo, z którą przyjaźnił się gdy byli dziećmi. W licealnej hierarchii Margo znalazła się w grupie popularnych dzieciaków, a Quentin znalazł swoje towarzystwo pośród „zwykłych” uczniów. Pewna noc odmienia jednak życie naszego głównego bohatera, bo dziewczyna jego marzeń prosi go o pomoc w wykonaniu tajemniczej misji. Następnego dnia Margo znika, zostawiając za sobą drobne wskazówki, a Quentin postanawia ją odnaleźć.
Może zacznę od tego, że film jest wierny książce gdzieś tak do połowy, a potem zaczyna odbiegać od historii przedstawionej przez Greena w powieści. Jednak żeby była tutaj ścisłość, film nie zmienia bardzo końcowego przesłania książki, po prostu zamienia kilka scen tak, by dostosować treść powieści na potrzeby filmu. Niestety robi to dość nieporadnie. Jakby nie było, Papierowe miasta Greena są książką z mocnym wątkiem detektywistycznym, w końcu Quentin przez długi czas podąża za wskazówkami zostawionymi przez Margo i stara się ją odnaleźć, będąc święcie przekonanym iż dziewczyna chce zostać odnaleziona. Scenarzyści jednak ograniczyli wątek śledztwa chłopaka i jego przyjaciół do niezbędnego minimum, omijając przy tym kilka ciekawych scen. W ten sposób środkowa część filmu jest taką małą plątaniną scen, które powiedzmy że starają się układać w jako taką spójną całość. Można więc powiedzieć, że film ma dobry, zachęcający widza do oglądania, początek, potem wkrada się bałagan, który na szczęście znika kilkanaście minut przed końcem filmu, by zmieniając książkowe zakończenie skończyć tę historię w przyzwoitym stylu.
Jednak to co mnie w książce trochę irytowało, niestety irytowało mnie także w filmie. Filmowy Quentin ma równie dużą skłonność do idealizowania Margo, jak jego książkowy pierwowzór. Na szczęście nie dostaje tyle czasu antenowego by malować dziewczynę jako chodzący ideał. W dialogach pozostały także cudowne zwroty, których młodzież według Johna Greena nadmiernie używa. Brakuje też w tym filmie humoru, który towarzyszył książce. Niestety w filmie przekopiowane z kart powieści zabawne sceny po prostu się nie sprawdziły. Na minus zaliczyłabym także ograniczenie do minimum wątku tytułowych papierowych miast.
Aktorsko film wypada całkiem nieźle, chociaż uważam że jednak mogło być lepiej. Nat Wolff i Cara Delevingne grają swoje role bardzo przyzwoicie. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, iż Wolff dobrze poradził sobie z zagraniem głównej roli i pociągnął ten film. Grupka aktorów na drugim planie także wypadła nieźle, chociaż wydaje mi się, że czasami po prostu recytowali swoje kwestie i nie wnosili zbyt wiele od siebie. Na plus zaliczyłabym jeszcze cameo Ansela Elgorta. Scena z jego udziałem była najzabawniejszą sceną z całego filmu.
Papierowe miasta to przyzwoity film młodzieżowy, który nie wnosi nic nowego do tego filmowego gatunku. To niestety film z kategorii do obejrzenia i szybkiego zapomnienia. Jednak o ile na książkę nadal kręcę nosem, to film mogę polecić na leniwy wieczór, bądź też kiedy będziecie potrzebować czegoś na odmóżdżenie, w takiej sytuacji Papierowe miasta powinny się sprawdzić idealnie.
Mam wrażenie, że najbardziej popularną książką Greena i tak pozostanie "Gwiazd naszych wina". "Papierowe miasta" są bardziej krytykowane przez czytelników i widzów - tak mi się przynajmniej wydaje i przydałoby się sprawdzić dlaczego. Sam pomysł na fabułę wydaje się ciekawy, choć oklepany (mam na myśli szkolne zróżnicowanie - w każdym filmie młodzieżowym to jest). Książkę prędzej czy później przeczytam, ale nie wiem czy sięgnę po film. Cara Delevingne jakoś odstrasza mnie od niego :)
OdpowiedzUsuńCzytałam trzy książki Greena i najbardziej podobało mi się właśnie "Gwiazd naszych wina", bo jest chyba najbardziej oryginalna, mimo dość oklepanego w popkulturze tematu. A co do "Papierowych miast", to akurat film w moim odczuciu jest lepszy od książki i panna Delevingne wypada nieźle, zresztą nie miała też jakiejś ogromnej roli do zagrania ;)
UsuńKsiążka bardzo mi się nie podobała, więc jak obejrzałam film to jednak ten mi bardziej przypadł do gustu, o dziwo :)
OdpowiedzUsuń