sobota, 20 października 2012

Bardzo dobry serial, a może małe arcydzieło, czyli Sherlock BBC

Długo zbierałam się do obejrzenia Sherlocka, nawet pełne zachwytu recenzje nie potrafiły sprawić bym wcisnęła w końcu przycisk ‘play’ na ekranie komputera. Jednak przychodzi w życiu człowieka czas kiedy coś co go w ogóle nie zainteresowało na początku i do siebie nie przyciągało, zaczyna wysyłać jakieś dziwne fluidy i sprawia, że w końcu człowiek, z nieznanych sobie przyczyn, siada i czyta/ogląda/robi coś. Ostatnio doznałam tego dziwnego uczucia gdzieś za czasów gimnazjalnych, kiedy to stwierdziłam, że chyba wypadałoby w końcu przeczytać Harry’ego Potter’a, książkę od której odpychało mnie wszystko, począwszy od okładki, a skończywszy na zachwytach wszystkich znajomych, dosłownie wszystkich, nawet tych, których pierwszą przeczytaną w życiu książką był właśnie Potter. Pamiętam, że gdy już zaczęłam czytać, to z kolei w domu mieli już dość mojej, nie bójmy się użyć słowa, fascynacji ową serią powieści. I gdy już zapomniałam o tym jakże nieznośnym uczuciu przyciągania, odezwało się ono we mnie niedawno i uderzyło ze zdwojoną siłą nakazując wydysponowanie 90 min w moim życiorysie by obejrzeć Study in Pink, pierwszy odcinek mini serialu BBC pt.: Sherlock. Niestety nie skończyło się na obejrzeniu tylko pilota serialu, bo mój umysł chciał więcej, a przyciąganie do komputera było wręcz nieznośne, więc w ciągu sześciu dni obejrzałam to małe serialowe arcydzieło i zdecydowanie oraz otwarcie mogę powiedzieć, iż „I believe In Sherlock Holmes”.


Jako, że ciężko jest mi napisać spójną recenzję to ujmę wszystkie moje zachwyty w punktach. Spojlery stąd aż do Baker Street.

Sezon 1
Kiedy włączając pierwszy odcinek z przestrachem w oczach patrzyłam na te bagatela 90min na odtwarzaczu i zastanawiałam się na ile części będę musiała rozłożyć odcinek żeby go skończyć. Okazało się, że tylko na jedną część. Patrząc na napisy końcowe ogarnęło mnie przemożne zdumienie, że ani razu się nie nudziłam, ani razu nie gapiłam się w sufit, ani razu nie spojrzałam na zegarek, ani nawet nie przycisnęłam pauzy choć raz, oglądając pilot serialu, który przecież trwa tyle co przeciętnie film. Gdy zaczęłam się zastanawiać dlaczego miało miejsce to jakże przedziwne zjawisko, doszłam do wniosku, że jest to zasługa świetnego scenariusza, który nie pozwala się widzowi nudzić. Serial jest skonstruowany tak, że nie ma czasu na oddech, co najwyżej na krótkie wzdychanie nad genialnymi zdjęciami Londynu. Cały czas dedukujemy razem z Sherlockiem, bądź próbujemy za nim nadążać wraz z Watsonem, a nie jedna fanka chciałaby się znaleźć choć przez moment na miejscu Molly. W praktyce po zapoznaniu się z formułą serialu i sposobem podchodzenia do spraw kryminalnych Sherlocka możemy podczas oglądania spróbować również rozwiązywać zagadki, nie omieszkując przy tym pobiegać sobie wraz z nim po Londynie, czy podocinać trochę innym ludziom. Co bardzo mi się podobało to, że sprawy w serialu są naprawdę ciekawe, nie są to sprawy którymi nas raczą inne procedurale. Tutaj nie odgadniemy po 5 minutach kto jest sprawcą, o nie, przecież wtedy nie byłoby zabawy i nie potrzebne byłyby te 90 minut na odcinek. Można tak dalej wymieniać zalety pierwszego sezonu, ale trzeba też wspomnieć o wadach. Pierwsza wada to, że sezon ma tylko trzy odcinki, powtarzam tylko trzy odcinki. Gdzie po obejrzeniu ostatniego czujemy się tak, jak dziecko któremu ktoś zabrał cukierek (przynajmniej ja się tak czułam). Druga zaś wada wiąże się z finałowym odcinkiem. Rozumiem cliffhangery, rozumiem, ale taki? Trzymać ludzi w niepewności przez ponad rok (tak to kolejna wada Sherlocka) i nie dać żadnej wskazówki? Na szczęście należę do grona ludzi, którzy zaczęli oglądać serial kiedy już skończył się drugi sezon, dlatego z uśmiechem na twarzy mogłam włączyć kolejny odcinek, ale gdybym musiała czekać rok żeby dowiedzieć się co będzie dalej to byłoby mi niezwykle przykro, a tak było mi przykro tylko przez chwilę, do momentu wciśnięcia play.  

Sezon 2
Największą zaletą sezonu drugiego jest to, że jest równie dobry, a nawet lepszy od pierwszego. Akcja odcinków jest jeszcze bardziej dynamiczna i nie sposób jest oderwać wzrok od ekranu telewizora, bo przecież moglibyśmy coś przegapić, co byłoby w tym momencie karygodne z naszej strony. Rozwiązanie pełnej napięcia i niepewności sytuacji z końca pierwszego sezonu było niezwykle interesujące, a przede wszystkim nieoczekiwane. Nigdy nie wpadłabym na pomysł by właśnie tak zakończyć ten pierwszy pojedynek Sherlocka z Moriartym. W drugim sezonie scenarzyści umieścili trochę więcej humoru, tak lubianego przeze mnie angielskiego humoru i dali pole do popisu jeszcze dwóm postaciom oprócz duetu Sherlock Watson. Po pierwsze wprowadzono postać żeńską w osobie Irene Adler, która jak dla mnie skradła show w jednym z odcinków drugiego sezonu. Poznaliśmy również trochę bliżej Moriartiego, który niezwykle różni się od tego przedstawionego w filmie Guya Ritchiego. Ten Moriarty, równie inteligentny jak jego filmowy odpowiednik, wzbudził we mnie dużo więcej skrajnych emocji, a przede wszystkim wzbudził jakąś dziwną fascynację, bo postaci tej nie dało się do końca rozszyfrować, co sprawiało że każdorazowe pojawienie się jej na ekranie powodowało u mnie ciarki (brrr, niestety tak już mam, że według mnie najbardziej interesujące są zazwyczaj czarne charaktery). Wykreowany przez Andrew Scotta Moriarty przerażał (wystarczyło spojrzeć na niego i chciało się krzyczeć „Uciekaj!”), ale jednocześnie wzbudzał jakąś sympatię? Chyba nie tylko na mnie postać ta wywarła aż takie wrażenie, bo Andrew Scott został uhonorowany nagrodą BAFTA za najlepszą rolę drugoplanową.  
Lara Pulver w roli Irene Adler.
 
Sherlock
Nie byłoby Sherlocka bez Sherlocka, czyli bez Benedicta Cumberbatcha. Prezencja, sposób mówienia i poruszania się, wszystko to składa się na obraz współczesnego Sherlocka, prywatnego detektywa współpracującego z policją, którego rozwiązywanie zagadek kryminalnych bawi i ekscytuje. Bo dzień bez sprawy to przecież dzień stracony, a Sherlock nie może pozwolić sobie na to, by jego mózg nie pracował i pozostawał w uśpieniu tak jak mózgi reszty ludzi. Sherlock obraża ludzi, mówiąc to co czasami warto byłoby przemilczeć i dopiero dzięki Watsonowi zaczyna powoli, bardzo powoli, orientować się, że relacje międzyludzkie są niezwykle delikatne i trzeba podchodzić do nich z odrobiną taktu. Mimo tego, że Sherlock zachowuje się tak jak się zachowuje, to nie da się go nie lubić.   
  
Watson
Jedyny przyjaciel Sherlocka, który ma wiele cierpliwości i wyrozumiałości dla swojego współlokatora, nie każdy tolerowałby strzelanie z pistoletu do ściany tylko dlatego, że współlokatorowi się nudzi. Jeżeli chodzi o historię Watsona, najbardziej podobał mi się pierwszy docinek pierwszego sezonu, w którym poznajemy obu panów i w którym przede wszystkim poznajemy Watsona. Obserwujemy również rodzącą się między nimi nić porozumienia i widzimy jak obaj bohaterowie nieświadomie pomagają sobie nawzajem. Martin Freeman wykreował świetną postać, niezwykle ludzką, bo gdy Sherlock zachowuje się trochę jak małe dziecko i socjopata w jednym, to Watson nie ukrywa swoich emocji i swoim zachowaniem neutralizuje poziom ekscentryczności Sherlocka.   

Wierny przyjaciel Sherlocka, John Wartson, grany przez Martina Freemana.
 
Należałoby jeszcze wspomnieć o świetnym scenariuszu i niezwykle ciekawych i dobrze skonstruowanych postaciach drugoplanowych, a przede wszystkim dobrze zagranych. Ciężko jest znaleźć w tym serialu rzeczy, które by się nie podobały, może i były takie ale natłok pozytywnych aspektów zupełnie przykrył ewentualne niedociągnięcia, których raczej jest ciężko uniknąć przy kręceniu serialu. Tak jak już pisałam, ciężko jest się nudzić oglądając Sherlocka, a jeżeli ktoś nie był zbyt przekonany do pomysłu przeniesienia akcji powieści Artura Conana Doyle’a do czasów współczesnych to może przestać zgrzytać zębami i zacząć oglądać, bo na pewno nie pożałuje. Jedynej rzeczy, której będzie żałował to tej, że na kolejny sezon trzeba czekać rok. 

A na koniec, bynajmniej nie najmniej ważny, Moriarty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz