Chyba potwierdziła
się najgorsza rzecz, która nie była trudna do przewidzenia, a mianowicie to, że
gdy zaczyna się oglądać produkcje brytyjskie, produkcje BBC, to rozpoczyna się
związek długoterminowy. Po Sherlocku przyszedł czas na Doctora Who, na serial,
który nigdy mnie jakoś nie pociągał, bo i tematyka science fiction to nie jest
to co lubię, a i efekty specjalne jakoś raziły mnie w oczy. Mimo to nad
serialem wisiała mała obietnica w postaci ciekawego scenariusza spod pióra
Moffata, człowieka który przyczynił się do stworzenia Sherlocka. Mój umysł
dalej jednak nie był do końca przekonany, ale zgodził się ze mną, że może na
początek zamiast cofać się do poprzednich sezonów, to przygodę z Doctorem można
rozpocząć od sezonów z Jedenastym Doctorem. Był to chyba strzał w dziesiątkę,
bo po dwudziestu minutach pierwszego odcinka zostałam kupiona i w bardzo
krótkim czasie obejrzałam cały sezon piąty.
Mogą pojawić się spojlery wielkości wszechświata, więc
jeżeli ktoś nie chce popsuć sobie zabawy niech dalej nie czyta.
Każdy kiedyś zetknął się z Doctorem Who, mi zaprezentowano
go na lekcjach angielskiego, gdzie uradowany Anglik puścił młodzieży odcinek swojego
ulubionego serialu. Niestety jego mina z minuty na minuty robiła się coraz
mniej radosna, gdy na twarzach przedstawicieli młodego pokolenia Polaków
pojawiał się grymas niezadowolenia i irytacji z powodu niezrozumienia połowy
dialogów i znużenia patrzeniem na migające obrazy z dziwnie zachowującym się
gościem z lekkim wytrzeszczem (tak, ilekroć patrzę na Davida Tennanta to
przypomina mi się tamten pamiętny dzień i jego duże oczy). Mimo moich złych
wspomnień związanych z Doctorem, wtedy zastanawiałam się co jest nie tak z tymi
Anglikami, że im się coś takiego podoba, postanowiłam dać Doctorowi drugą
szansę. Zaczęłam oglądanie od przygód Jedenastego Doctora i chyba później wrócę
do poprzednich wcieleń (może okaże się, że Tennant nie jest taki zły, skoro i
serial również daje radę).
![]() |
Dlaczego by nie spróbować? Trzeba mieć tylko dobre nastawienie! |
Przygody Jedenastego zaczynają się od spotkania z małą
dziewczynką ze Szkocji, która mieszka wraz z ciotką w małej angielskiej wiosce
i niezwłocznie potrzebuje pomocy. Mianowicie w jej pokoju jest pęknięcie w
ścianie, przez które dobiegają dziwne odgłosy i Amelia Pond, mała, rudowłosa
Szkotka, strasznie się boi tego, co czai się po drugiej stronie tego pęknięcia.
Dziewczynka jednak dostaje podarek od Mikołaja (do którego się modli?) w
postaci, nie kogo innego, a Doctora, którego Tardis rozbija się w jej ogródku.
Tak o to, nieprzyzwyczajony jeszcze do swojego nowego ciała Doctor i mała
Amelia nawiązują misterną współpracę, ona pomaga odnaleźć mu jego nowe menu, a
on usuwa pęknięcie w jej ścianie. Niestety Doctor musi odlecieć, ale obiecuje,
że wróci za 5 minut, bo uważa, że sprawa pęknięcia w ścianie w pokoju Amelii
nie jest do końca załatwiona, gdyż ciągle coś mu umyka, jakaś niezwykle ważna
rzecz, której nie zauważa kącikiem swojego oka. I tak Amelia czekała na
Doctora, który zamiast po 5 minutach pojawia się w jej życiu po 12 latach
(punktualność nie jest jego mocną stroną), by rozwiązać do końca sprawę
tajemniczego pęknięcia. W ciągu tego odcinka Doctor zdąża pokonać to, co
wydostało się przez pęknięcie w ścianie i znaleźć sobie nowe odzienie, którego
cechami charakterystycznymi są tweedowa marynarka, szelki i oczywiście muszka,
bo Bowties are cool. Po zakończonym zadaniu Doctor znowu znika na chwilę, a że
z punktualnością u niego kiepsko, to mijają dwa lata zanim Doctor znowu zawitał
do małej, angielskiej wioski. Amelia zaś, jako dziewczyna niezwykle
niecierpliwa i temperamentna, nie omieszkała wyrazić swojego niezadowolenia, że
musiała czekać na Doctora łącznie 14 lat, ale mimo to przyjmuje jego
zaproszenie by wraz z nim podróżować w czasie i przestrzeni na pokładzie
przepięknego wehikułu czasu – Tardis.
![]() |
Amelia Pond - dziewczyna, która czekała. |
Muszę przyznać, że ten pierwszy odcinek, szczególnie jego
pierwsza połowa ujęła mnie za serce. Doctor, postać niezwykle sympatyczna i
niezwykle zwariowana, pomagający małej dziewczynce, która nie boi się niczego,
oprócz pęknięcia w ścianie swojej sypialni, z którego wydobywają się głosy, to
scena jak z marzeń sennych większości dziewczynek. Pomijając fakt, ze śnią one
o księciu na białym koniu, ale myślę że większości z nich wystarczyłby dziwny
gość ze świecącym śrubokrętem i budką policyjną. Matt Smith, mimo że na
pierwszy rzut oka wydaje się dziwny (powiedzmy szczerze należy go zaliczyć do
kategorii ‘uroczy’, a nie ‘przystojny’) zdaje się być idealny do tej roli
(chwilowo dla mnie jest, bo nie mam porównania w postaci innych aktorów
odgrywających rolę Doctora). Jego mimika twarzy, sposób mówienia i poruszania
się sprawiają, że od pierwszej chwili darzymy go sympatią, a co najlepsze
zupełnie zapominamy o niedorzeczności rzeczy i wydarzeń ukazywanych w serialu.
Świetnym dopełnieniem Doctora jest postać Amy, towarzyszki Doctora, granej
przez Karen Gillan, której nieobliczalność dodaje uroku wielu sytuacjom i odkrywa
ludzką stronę Doctora, ostatniego Władcy Czasu.
![]() |
Jak można nie lubić serialu skoro obsada jest taka sympatyczna? Polecam obejrzeć sobie wywiady z nimi. |
Formuła serialu opiera się na bardzo prostym przepisie, Amy
i Doctor odwiedzają różne miejsca w czasie i przestrzeni, ale żeby nie było
nudno to zawsze natrafiają na swojej drodze na jakąś inwazję kosmitów/dziwnych
stworów, która zagraża istnieniu jakiejś planety bądź nawet całego świata. Odcinki
pełne są przedziwnych sytuacji i przedziwnych rozwiązań owych sytuacji, na
które wpaść może jedynie nie kto inny jak Doctor. Jednak co jest przedziwne, w
dużej ilości odcinków, cała ta otoczka science fiction zupełnie mi nie
przeszkadzała, gdyż fabuła była opracowana tak by bardziej skupić się na innych
wydarzeniach niż na kosmitach czy krwiożerczych istotach. Do tego akcja jest
tak dynamiczna, że nie mamy czasu się nudzić i nie ma czasu na analizę poziomu
niedorzeczności oglądanych przez nas obrazów, bo cały czas skupiamy się na tym
co stanie się z Doctorem i Amy. Trzeba to zaliczyć na ogromny plus serialu. Kolejna
zaleta to umiejętne rozładowanie napięcia przez sporą dawkę humoru, który mimo
że nie powinien się pojawić w jakiejś scenie, to zdaje się tam idealnie
pasować. Pomysł, żeby łączyć po dwa odcinki i tworzyć z nich mini filmy to
kolejny strzał w dziesiątkę scenarzystów. Jednak najbardziej urzekające w
serialu jest to, że niezwykle zgrabnie balansuje na granicy strasznego absurdu
(nawet jak na serial sci-fi) i z ogromną łatwością łączy elementy dramatu (czasami
melodramatu), horroru i komedii. Może to jest ten czynnik, który pozwolił
przetrwać serialowi aż tak długi czas (pierwsze odcinki wyemitowano w 1963r.!!,
a wznowiono go w 2005r.), chodzi mi o tę nieprzewidywalność tak szukaną w
większości proponowanych nam seriali czy filmów. Bo nie sposób jest domyśleć
się gdzie zabierze Doctora jego Tardis i co Doctor zrobi w danym momencie (najczęściej
zachowuje się tak, jakby nie miał samokontroli i nie wiedział co to instynkt
samozachowawczy).
Trzeba przyznać, że uniwersum po którym porusza się Doctor
jest niezwykle barwne i pełne różnorodności. Niestety mimo wielu przyjaciół,
Doctor posiada również wielu wrogów. Osobiście Dalekowie bardziej mnie
śmieszyli niż przerażali, ale Płaczące Anioły to już inna historia. Są to chyba
najbardziej przerażające i tajemnicze istoty w serialu, a odcinki z ich
udziałem zrobiły na mnie ogromne wrażenie, sama myśl, że nie można mrugnąć
przyprawia mnie (osobę noszącą soczewki) o dreszcze. Na wyróżnienie zasługują
dwa odcinki kończące sezon. Działo się w nich tak wiele, że ciężko było
momentami zrozumieć o co chodzi, ale przez to nie było nudno. Poza tym
występuje w nich postać River Song, która mnie niezwykle irytuje (ale w
pozytywnym sensie znaczenia tego słowa, jeżeli takowe istnieje), gdyż do końca
nie wiem kim ona właściwie jest. Przez cały sezon dostajemy szczątkowe
informacje na jej temat, ale może później (albo wcześniej) zostanie to
wyjaśnione. Na koniec chciałam wspomnieć o moim ulubionym odcinku z tego
sezonu, czyli „Vincent and The Doctor”, w którym Amy i Doctor poznają Vincenta
Van Gogha. Odcinek ten zasługuje na wyróżnienie, po pierwsze za pomysł, po
drugie ze względu na świetnie skonstruowaną akcję, a po trzecie za gościnny
występ Billa Nighy, który wciela się w rolę przesympatycznego dyrektora wystawy
prac Van Gogha w Paryskim Musee d’Orsay. Scenarzyści osiągnęli w tym odcinku złoty
środek na połączenie gatunku sci-fi ze zwykłym serialem dramatycznym, za co
dostają kolejnego już plusa.
![]() |
Don't blink! And don't look into his eyes! |
Gdybym jakieś trzy lata temu pomyślała, że obejrzę cały
sezon Doctora Who, ba napiszę mu laurkę, to zaczęłabym się pukać w czoło. Jak
widać gust się zmienia, a może czasami trzeba się po prostu „odmóżdżyć”. Tak
czy inaczej, jeżeli ktoś zastanawia się czy oglądać czy nie, to ja mówię
oglądać, dla samego przekonania się na co się wcześniej krzywo patrzyło. Nie
znajdzie się w tym serialu świetnych efektów specjalnych, ani ambitnej fabuły
czy dialogów, za to znajdzie się sympatycznego Władcę Czasu w muszce, który nie
przejdzie obojętnie obok płaczącego dziecka i który zawsze wierzy, że jest
nadzieja. Można również znaleźć sporo dziecinnej fantazji i cofnąć się w czasie
do lat kiedy mieliśmy nadzieję, że może gdzieś istnieje taki szalony człowiek z
budką i zabierze nas na przygodę naszego życia. Na razie w przygodę udam się
oglądając kolejny sezon Doctora i wyglądając gdzieś w oddali nowego sezonu
Sherlocka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz