środa, 24 października 2012

Raggedy Doctor i dziewczyna, która czekała, czyli Doctor Who sezon 5

Chyba potwierdziła się najgorsza rzecz, która nie była trudna do przewidzenia, a mianowicie to, że gdy zaczyna się oglądać produkcje brytyjskie, produkcje BBC, to rozpoczyna się związek długoterminowy. Po Sherlocku przyszedł czas na Doctora Who, na serial, który nigdy mnie jakoś nie pociągał, bo i tematyka science fiction to nie jest to co lubię, a i efekty specjalne jakoś raziły mnie w oczy. Mimo to nad serialem wisiała mała obietnica w postaci ciekawego scenariusza spod pióra Moffata, człowieka który przyczynił się do stworzenia Sherlocka. Mój umysł dalej jednak nie był do końca przekonany, ale zgodził się ze mną, że może na początek zamiast cofać się do poprzednich sezonów, to przygodę z Doctorem można rozpocząć od sezonów z Jedenastym Doctorem. Był to chyba strzał w dziesiątkę, bo po dwudziestu minutach pierwszego odcinka zostałam kupiona i w bardzo krótkim czasie obejrzałam cały sezon piąty.

Mogą pojawić się spojlery wielkości wszechświata, więc jeżeli ktoś nie chce popsuć sobie zabawy niech dalej nie czyta.


Każdy kiedyś zetknął się z Doctorem Who, mi zaprezentowano go na lekcjach angielskiego, gdzie uradowany Anglik puścił młodzieży odcinek swojego ulubionego serialu. Niestety jego mina z minuty na minuty robiła się coraz mniej radosna, gdy na twarzach przedstawicieli młodego pokolenia Polaków pojawiał się grymas niezadowolenia i irytacji z powodu niezrozumienia połowy dialogów i znużenia patrzeniem na migające obrazy z dziwnie zachowującym się gościem z lekkim wytrzeszczem (tak, ilekroć patrzę na Davida Tennanta to przypomina mi się tamten pamiętny dzień i jego duże oczy). Mimo moich złych wspomnień związanych z Doctorem, wtedy zastanawiałam się co jest nie tak z tymi Anglikami, że im się coś takiego podoba, postanowiłam dać Doctorowi drugą szansę. Zaczęłam oglądanie od przygód Jedenastego Doctora i chyba później wrócę do poprzednich wcieleń (może okaże się, że Tennant nie jest taki zły, skoro i serial również daje radę).

Dlaczego by nie spróbować? Trzeba mieć tylko dobre nastawienie!

Przygody Jedenastego zaczynają się od spotkania z małą dziewczynką ze Szkocji, która mieszka wraz z ciotką w małej angielskiej wiosce i niezwłocznie potrzebuje pomocy. Mianowicie w jej pokoju jest pęknięcie w ścianie, przez które dobiegają dziwne odgłosy i Amelia Pond, mała, rudowłosa Szkotka, strasznie się boi tego, co czai się po drugiej stronie tego pęknięcia. Dziewczynka jednak dostaje podarek od Mikołaja (do którego się modli?) w postaci, nie kogo innego, a Doctora, którego Tardis rozbija się w jej ogródku. Tak o to, nieprzyzwyczajony jeszcze do swojego nowego ciała Doctor i mała Amelia nawiązują misterną współpracę, ona pomaga odnaleźć mu jego nowe menu, a on usuwa pęknięcie w jej ścianie. Niestety Doctor musi odlecieć, ale obiecuje, że wróci za 5 minut, bo uważa, że sprawa pęknięcia w ścianie w pokoju Amelii nie jest do końca załatwiona, gdyż ciągle coś mu umyka, jakaś niezwykle ważna rzecz, której nie zauważa kącikiem swojego oka. I tak Amelia czekała na Doctora, który zamiast po 5 minutach pojawia się w jej życiu po 12 latach (punktualność nie jest jego mocną stroną), by rozwiązać do końca sprawę tajemniczego pęknięcia. W ciągu tego odcinka Doctor zdąża pokonać to, co wydostało się przez pęknięcie w ścianie i znaleźć sobie nowe odzienie, którego cechami charakterystycznymi są tweedowa marynarka, szelki i oczywiście muszka, bo Bowties are cool. Po zakończonym zadaniu Doctor znowu znika na chwilę, a że z punktualnością u niego kiepsko, to mijają dwa lata zanim Doctor znowu zawitał do małej, angielskiej wioski. Amelia zaś, jako dziewczyna niezwykle niecierpliwa i temperamentna, nie omieszkała wyrazić swojego niezadowolenia, że musiała czekać na Doctora łącznie 14 lat, ale mimo to przyjmuje jego zaproszenie by wraz z nim podróżować w czasie i przestrzeni na pokładzie przepięknego wehikułu czasu – Tardis.

Amelia Pond - dziewczyna, która czekała.

Muszę przyznać, że ten pierwszy odcinek, szczególnie jego pierwsza połowa ujęła mnie za serce. Doctor, postać niezwykle sympatyczna i niezwykle zwariowana, pomagający małej dziewczynce, która nie boi się niczego, oprócz pęknięcia w ścianie swojej sypialni, z którego wydobywają się głosy, to scena jak z marzeń sennych większości dziewczynek. Pomijając fakt, ze śnią one o księciu na białym koniu, ale myślę że większości z nich wystarczyłby dziwny gość ze świecącym śrubokrętem i budką policyjną. Matt Smith, mimo że na pierwszy rzut oka wydaje się dziwny (powiedzmy szczerze należy go zaliczyć do kategorii ‘uroczy’, a nie ‘przystojny’) zdaje się być idealny do tej roli (chwilowo dla mnie jest, bo nie mam porównania w postaci innych aktorów odgrywających rolę Doctora). Jego mimika twarzy, sposób mówienia i poruszania się sprawiają, że od pierwszej chwili darzymy go sympatią, a co najlepsze zupełnie zapominamy o niedorzeczności rzeczy i wydarzeń ukazywanych w serialu. Świetnym dopełnieniem Doctora jest postać Amy, towarzyszki Doctora, granej przez Karen Gillan, której nieobliczalność dodaje uroku wielu sytuacjom i odkrywa ludzką stronę Doctora, ostatniego Władcy Czasu.

Jak można nie lubić serialu skoro obsada jest taka sympatyczna? Polecam obejrzeć sobie wywiady z nimi.

Formuła serialu opiera się na bardzo prostym przepisie, Amy i Doctor odwiedzają różne miejsca w czasie i przestrzeni, ale żeby nie było nudno to zawsze natrafiają na swojej drodze na jakąś inwazję kosmitów/dziwnych stworów, która zagraża istnieniu jakiejś planety bądź nawet całego świata. Odcinki pełne są przedziwnych sytuacji i przedziwnych rozwiązań owych sytuacji, na które wpaść może jedynie nie kto inny jak Doctor. Jednak co jest przedziwne, w dużej ilości odcinków, cała ta otoczka science fiction zupełnie mi nie przeszkadzała, gdyż fabuła była opracowana tak by bardziej skupić się na innych wydarzeniach niż na kosmitach czy krwiożerczych istotach. Do tego akcja jest tak dynamiczna, że nie mamy czasu się nudzić i nie ma czasu na analizę poziomu niedorzeczności oglądanych przez nas obrazów, bo cały czas skupiamy się na tym co stanie się z Doctorem i Amy. Trzeba to zaliczyć na ogromny plus serialu. Kolejna zaleta to umiejętne rozładowanie napięcia przez sporą dawkę humoru, który mimo że nie powinien się pojawić w jakiejś scenie, to zdaje się tam idealnie pasować. Pomysł, żeby łączyć po dwa odcinki i tworzyć z nich mini filmy to kolejny strzał w dziesiątkę scenarzystów. Jednak najbardziej urzekające w serialu jest to, że niezwykle zgrabnie balansuje na granicy strasznego absurdu (nawet jak na serial sci-fi) i z ogromną łatwością łączy elementy dramatu (czasami melodramatu), horroru i komedii. Może to jest ten czynnik, który pozwolił przetrwać serialowi aż tak długi czas (pierwsze odcinki wyemitowano w 1963r.!!, a wznowiono go w 2005r.), chodzi mi o tę nieprzewidywalność tak szukaną w większości proponowanych nam seriali czy filmów. Bo nie sposób jest domyśleć się gdzie zabierze Doctora jego Tardis i co Doctor zrobi w danym momencie (najczęściej zachowuje się tak, jakby nie miał samokontroli i nie wiedział co to instynkt samozachowawczy).


 
Trzeba przyznać, że uniwersum po którym porusza się Doctor jest niezwykle barwne i pełne różnorodności. Niestety mimo wielu przyjaciół, Doctor posiada również wielu wrogów. Osobiście Dalekowie bardziej mnie śmieszyli niż przerażali, ale Płaczące Anioły to już inna historia. Są to chyba najbardziej przerażające i tajemnicze istoty w serialu, a odcinki z ich udziałem zrobiły na mnie ogromne wrażenie, sama myśl, że nie można mrugnąć przyprawia mnie (osobę noszącą soczewki) o dreszcze. Na wyróżnienie zasługują dwa odcinki kończące sezon. Działo się w nich tak wiele, że ciężko było momentami zrozumieć o co chodzi, ale przez to nie było nudno. Poza tym występuje w nich postać River Song, która mnie niezwykle irytuje (ale w pozytywnym sensie znaczenia tego słowa, jeżeli takowe istnieje), gdyż do końca nie wiem kim ona właściwie jest. Przez cały sezon dostajemy szczątkowe informacje na jej temat, ale może później (albo wcześniej) zostanie to wyjaśnione. Na koniec chciałam wspomnieć o moim ulubionym odcinku z tego sezonu, czyli „Vincent and The Doctor”, w którym Amy i Doctor poznają Vincenta Van Gogha. Odcinek ten zasługuje na wyróżnienie, po pierwsze za pomysł, po drugie ze względu na świetnie skonstruowaną akcję, a po trzecie za gościnny występ Billa Nighy, który wciela się w rolę przesympatycznego dyrektora wystawy prac Van Gogha w Paryskim Musee d’Orsay. Scenarzyści osiągnęli w tym odcinku złoty środek na połączenie gatunku sci-fi ze zwykłym serialem dramatycznym, za co dostają kolejnego już plusa.

Don't blink! And don't look into his eyes!
Gdybym jakieś trzy lata temu pomyślała, że obejrzę cały sezon Doctora Who, ba napiszę mu laurkę, to zaczęłabym się pukać w czoło. Jak widać gust się zmienia, a może czasami trzeba się po prostu „odmóżdżyć”. Tak czy inaczej, jeżeli ktoś zastanawia się czy oglądać czy nie, to ja mówię oglądać, dla samego przekonania się na co się wcześniej krzywo patrzyło. Nie znajdzie się w tym serialu świetnych efektów specjalnych, ani ambitnej fabuły czy dialogów, za to znajdzie się sympatycznego Władcę Czasu w muszce, który nie przejdzie obojętnie obok płaczącego dziecka i który zawsze wierzy, że jest nadzieja. Można również znaleźć sporo dziecinnej fantazji i cofnąć się w czasie do lat kiedy mieliśmy nadzieję, że może gdzieś istnieje taki szalony człowiek z budką i zabierze nas na przygodę naszego życia. Na razie w przygodę udam się oglądając kolejny sezon Doctora i wyglądając gdzieś w oddali nowego sezonu Sherlocka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz