poniedziałek, 12 listopada 2012

Coś się kończy, coś się zaczyna, czyli wrażenia po obejrzeniu Skyfall


Fanką filmów o agencie 007 nigdy nie byłam, może dlatego, że za każdym razem gdy pokazywano Bonda w telewizji, w domu zaraz przełączano na inny kanał. Nigdy nie rozumiałam tego zjawiska, ale założyłam, że skoro się zmienia kanał, to znaczy że na wcześniejszym nie leci nic ciekawego. Dlatego jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do tego, by nadrobić zaległości w oglądaniu filmów o agencie 007, nawet wtedy kiedy odczuwałam wewnętrzną potrzebę obejrzenia wszystkiego w czym grał Sean Connery (co oczywiście nigdy mi się nie udało). Co najciekawsze, mój pierwszy film o Bondzie obejrzałam tylko dlatego, że grał w nim Mads Mikkelsen, na którego punkcie obsesję miała koleżanka, a która to obsesja dotknęła również mnie. Tak o to natknęłam się na Casino Royale, które bardzo lubię i lubię do niego wracać, potem niestety pojawiło się Quantum of Solace, a teraz nie mogłam się nadziwić temu jak wiele emocji (głównie pozytywnych) towarzyszyło mi oglądając Skyfall.


Uwaga SPOJLERY!

Nakręcone na 50 rocznicę przygód agenta 007 Skyfall idealnie spełnia rolę łącznika między tym jak kiedyś postrzegano agentów oraz filmy o agentach, a jak dzisiaj patrzymy na tę profesję. W tej części przygód nasz dzielny agent nie ratuje świata przed terrorystami, ani przed nadchodzącą wojną światową, a ratuje swój dom – MI6 i wszystkich tych, którzy razem z nim pracują. Okazuje się, że komuś bardzo zależy na tym, by M straciła w oczach całego kraju i żeby zapłaciła za wszystkie błędy jakie popełniła prowadząc agencję. Gra z osobą, która za tym wszystkim stoi jest niezwykle niebezpieczna i zaprowadza agenta 007 tam, gdzie wszystko się zaczęło, czyli do Skyfall.

Scenariusz filmu jest bardzo dobrze skonstruowany, nie ma tu niepotrzebnych przestojów, a i akcja rozwija się tak, że widz ma duży problem z przewidzeniem co stanie się potem. I to jest chyba największa zaleta Skyfall, nieobliczalność głównego bohatera, jak i głównego czarnego charakteru. Nie serwuje się nam prostych pytań i jeszcze prostszych odpowiedzi, a agent 007 nie używa jedynie swojej tężyzny fizycznej do walki, ale korzysta również z głowy. Przez co film ogląda się z niesłabnącym zaciekawieniem i rosnącym napięciem. Cała zaś akcja rozgrywa się na tle zatłoczonego Stambułu, nowoczesnego Szanghaju i Londynu oraz malowniczych krajobrazów Szkocji. Bo jakby mogło zabraknąć przepięknych zdjęć i bardzo dobrze dobranej muzyki w filmie z Bondem.

Bond i Londyn, to w tym filmie świetne połączenie.

Jednak co mnie niezwykle ujęło to sama postać Jamesa Bonda, która jakoś w poprzednich częściach nie wzbudziła we mnie aż tak dużo emocji, bym zaczęła mu kibicować przez cały film. Tutaj scenarzyści obnażyli głównego bohatera, pokazali, że nie jest to zaprogramowana maszyna do wykonywania niezwykle niebezpiecznych misji, posiadająca licencję na zabijanie. W Skyfall mamy dojrzałego mężczyznę, który owszem jest agentem i posiada umiejętności, o których szary, prosty człowiek może pomarzyć, ale tak jak ten szary, prosty człowiek agent 007 ma uczucia, odczuwa emocje, a po odniesionych ranach potrzebuje czasu na rekonwalescencję. Czasami również potrzebuje się napić piwa i trochę poużalać nad sobą (mimo, że robi to na jakiejś egzotycznej wyspie), jak każdy człowiek. Właśnie to sprawia, że w Skyfall od samego początku trzymałam za Bonda kciuki, bo zobaczyłam człowieka, a nie superbohatera. Daniel Craig bardzo dobrze wpasował się w powierzone mu zadanie, sprawiając że losy jego bohatera śledziło się z nieukrywaną przyjemnością. Co najdziwniejsze, w tym filmie, Craig mimo że nie zmienił się zbytnio od poprzednich części, to pierwszy raz zauważyłam przysłowiowe „to coś”, co sprawiło, że uwierzyłam, że jest on bardzo dobrym wyborem do roli agenta 007.      



Aktorsko film wypada wręcz znakomicie. Judi Dench kradnie większość scen, w których pojawia się na ekranie. Javier Bardem sprawdził się w kolejnej już roli czarnego charakteru. Jego bohater budził strach i wywoływał dreszcze na ciele (blond włosy chyba trochę się do tego przyczyniły), ale mimo wszystko, w jakimś stopniu nie dało się mu nie współczuć. Poczucie opuszczenia i zdrady, wywołane przez ludzi z którymi pracował i których cenił doprowadziło go do miejsca, gdzie zemsta zastąpiła wszelkie uczucia i pozbawiła umiejętności sprawiedliwego osądu. W niektórych scenach gra Bardema wydawała się być aż nadto teatralna, a bohater przerysowany, mimo to, chemia jaka była na ekranie pomiędzy nim, a Danielem Craigiem oraz Judi Dench rekompensowała wszystkie inne niedociągnięcia. Kolejnym aktorem, który nie zawiódł moich oczekiwań był Ralph Fiennes. Idealnie pasował mi do roli Mallory’iego, mężczyzny, który na pierwszy rzut oka wydaje się być niemiły i niedostępny, ale przy dalszym poznaniu zyskuje bardzo wiele. Na wyróżnienie zasługuje również Ben Whishaw, który był niesamowity w roli Q. Wyglądający niepozornie (i bardzo hipstersko), ale będący niezwykle inteligentny Q każdorazowo powodował, że mimowolnie na mojej twarzy pojawiał się uśmiech.

Wystarczy, że pojawiała się na ekranie, a jej M kradła całą uwagę widza.

Oczywiście jak przystało na dobry film o Bondzie, w Skyfall nie brakuje widowiskowych scen pościgów i walk. Są również zachwycające efekty specjalne, takie, że będąc w Londynie parę razy zastanowię się zanim wsiądę do tamtejszego metra. Nie zabrakło również pięknej kobiety u boku agenta 007, w tej roli zjawiskowa Berenice Marloche. Scenarzyści nie zapomnieli też o lekkim odsapnięciu, od tych wszystkich pościgów, dla widza, dlatego umieścili w filmie odrobinę inteligentnego humoru oraz ciekawych dialogów. Osobiście ujęła mnie scena kiedy Bond spotyka Q, jak i ta kiedy potwierdziły się wszelkie teorie na temat mężczyzn, a mianowicie, że najważniejszą dla nich rzeczą są oczywiście ich zabawki (z trudem powstrzymałam się w kinie od głośnego śmiechu). Nie mogę również zapomnieć o bardzo ciekawej czołówce jak i tytułowej piosence Adele.

Jedna z moich ulubionych scen filmie: młodość Q i doświadczenie agenta 007.

Na początku wspomniałam, że Skyfall to idealny film na okrągłą rocznicę przygód o agencie 007. Złożyło się na to kilka czynników. Pokazano nam Bonda, który jest już dojrzałym agentem, któremu chyba bliżej już do pracy za biurkiem niż w terenie (może to zbyt okrutne stwierdzenie, ale chyba najbardziej trafne). Widzimy również, że nic nie jest stałe i niczego nie możemy sobie postawić za pewnik, bo ludzie odchodzą i pojawiają się nowi zajmując ich miejsce. Scenarzyści w bardzo zgrabny sposób łączyli elementy z czasów, które już przeminęły z rzeczami nowymi, które już niedługo będą na porządku dziennym. I tak doświadczony agent 007 spotyka młodego Q, który wręcza mu wydaje się bardzo prosty gadżet, mówiąc iż nie zajmują się już wybuchającymi długopisami. Pomysłowe nawiązanie do starych czasów pojawia się również gdy agencja zmuszona jest zmienić siedzibę i wybiera na nią stare przedwojenne pomieszczenia, schodząc w ten sposób w podziemia Londynu. Bo również złoczyńcy się zmienili i nie działają tak jak kiedyś. Są nowe technologie, nowa broń, dużo większe możliwości, ale jedyne co się nie zmieniło to motyw i bodziec do popełnienia zbrodni. Również Bond wraca do korzeni, scenarzyści przedstawiają nam skąd pochodzi nasz tajemniczy agent, a i nie brakuje nawiązań do poprzednich filmów o agencie 007.

Skyfall okazał się niespodziewanie bardzo dobrym filmem, filmem który ma wszystko począwszy od dobrego scenariusza, po świetną grę aktorską, a skończywszy na genialnych zdjęciach. W kinie nie było momentu kiedy bym zerkała na zegarek, bądź choć przez sekundę się nudziła. Na dodatek, Skyfall, to chyba jeden z niewielu filmów w tym roku, kiedy zwiastun był dobry, a film jeszcze lepszy. Tak więc jeżeli jeszcze ktoś nie widział Skyfall, a zastanawia się czy pójść do kina, to niech sprawdza godziny grania.
      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz