czwartek, 1 listopada 2012

Hello Sweetie, czyli luźne uwagi na temat Doctor Who s06 e01 – e07

“The Impossible Astronaut”, “Day of the Moon” by Steven Moffat
Według mnie są to idealne odcinki na rozpoczęcie sezonu. Doctor wysyła listy, w niebieskich kopertach, do osób którym ufa, a do tego szacownego grona należą państwo Pond, River Song, Canton Everett Delaware III oraz jeszcze jedna tajemnicza osoba. Niestety osoby te nie wiedzą co je czeka, gdyż Doctor jest również tajemniczy. Zabiera przyjaciół na piknik nad jezioro (jakie piękne widoki! świetne zdjęcia), po czym z jeziora wychodzi astronauta (ale, że co?), pojawia się Canton, po czym astronauta strzela do Doctora i go zabija. Nasi bohaterowie, zdezorientowani całym tym zajściem nie wiedzą co zrobić, ale skoro znajdują się nad jeziorem i jest łódź, a ich przyjaciel nie żyje to wypadałoby wyprawić mu pogrzeb (Rory czasami myśli), a łódź jest  do tego celu idealna. Po wystawnym pogrzebie nasi przyjaciele wracają do restauracji gdzie spotkali się rano z Doctorem i spotykają… No właśnie Doctora, tylko trochę młodszego, który jest zupełnie nieświadomy tego co zaszło niedawno nad jeziorem. Dla jego dobra przyjaciele postanawiają nic mu nie mówić o jego śmierci, co wcale nie jest takim prostym zadaniem.

Moffat przedstawia nam później historię, w której Doctor poznał Cantona, agenta za czasów prezydenta Nixona. Uwielbiam gdy nasi bohaterowie cofają się w czasie i wtrącają się w wydarzenia, które już kiedyś miały miejsce. Oczywiście jak w takich przygodach bywa, Ziemię wtedy opanowało The Silence, których trzeba zaliczyć do jednych z najbardziej przerażających istot z uniwersum Doctora. Są odrażający, ubrani w garnitury (co dodaje im trochę punktów w kategorii straszny), ale najgorsze jest to, że gdy tylko przestaje się na nich patrzeć od razu się ich zapomina, za to oni mogą sterować naszym zachowaniem. Chyba w skali straszności dorównują Płaczącym Aniołom. Pomysł Doctora na przechytrzenie ich był niezwykle błyskotliwy, a pokonanie ich wymagało wiele odwagi. Jednym z ciekawszych momentów było lądowanie River w basenie w Tardis oraz większość scen z Cantonem. Ogólnie oba odcinki cały czas trzymają w napięciu, ciężko jest przewidzieć co będzie później i jak zachowają się bohaterzy. To jeden z tych odcinków, w których nie można ufać temu co się widzi, bo nic nie jest takie jakie się wydaje.    

       

“The Curse of the Black Spot” by Stephen Thompson
Najsłabszy odcinek tej serii, ani pomysł, ani wykonanie nie podbiły mojego serca. W ogóle oglądając ten odcinek miałam wrażenie, ze pomyliłam kolejność odcinków/sezon albo jeszcze co gorsza serial (mimo, że główni bohaterowie się zgadzali), bo konwencją pasował on do poprzednich odcinków jak pięść do nosa. Wcześniej nasi bohaterowie przenosili się w czasie, na inne planety, odwiedzali słynnych ludzi, ale wszystko to jakoś w ogólnym rozrachunku miało sens i nie trącało nudą. Tutaj za to scenarzysta stwierdził, że Doctor pomoże piratom, bo przecież piraci to taki świetny temat na odcinek! Niestety proszę Pana, piraci byli ‘fajni’ tylko w Piratach z Karaibów (w dwóch pierwszych, no może i jeszcze w trzeciej części), ale ogólnie opowieści o korsarzach już wyszły z mody i o ile sobie przypominam, to rzadko filmy z tej tematyki zyskiwały sobie przychylność widzów i krytyków. Więc pytam się dlaczego Pan musiał napisać odcinek o piratach, a ktoś go zrealizował? A dla kontrastu po Pańskim odcinku dał odcinek napisany przez Neila Gaimana, to może od razu powinien Panu strzelić w kolano. 

Napisałam co mi na sercu leżało i od razu mi lepiej. Ale krótko o fabule: Doctor ląduje swoją Tardis na statku pirackim. Okazuje się, że statek osiadł na mieliźnie, a piratów jeden za drugim zabija syrena wabiona ich krwią. Jak to w Doctorze Who bywa, nic nie jest takim jakim się z początku wydaje, dlatego nasi bohaterowie muszą znowu stawić czoła idącej krok w krok za Doctorem śmierci. Ogólnie nie ma tu zbytnio o czym pisać, bo odcinek to średniej, bardzo średniej jakości bajka, nawet dramat Amy i Rory’ego nie dodał punktów w skali atrakcyjności tego odcinka, niestety do porządnego odcinka serialu sci-fi było mu bardzo daleko.



“The Doctor’s Wife” by Neil Gaiman
Jeden z najciekawszych dotychczas odcinków opisujących przygody Jedenastego Doctora. Nie ma się czemu dziwić, skoro autorem scenariusza jest sam Neil Gaiman, który podobno fanem Doctora jest nie od dziś i który według wszelkich znaków na niebie będzie autorem paru epizodów do sezonu siódmego. Po pierwsze bardzo spodobał mi się sam pomysł. Doctor dostaje wiadomość w pudelku, w którym jest wołanie o pomoc innego Władcy Czasu. Niesiony nadzieją, że niemożliwe właśnie stało się możliwe, Doctor wyrusza mu na pomoc i w ten sposób trójka bohaterów ląduje w innym wszechświecie, na planecie zwanej ‘Dom’. Niestety okazuje się, że Doctor dał się nabrać i został zwabiony na tę mówiącą planetę i co gorsza traci Tardis, no może nie do końca. Bo ten główny zły, czyli ‘Dom’, który zamieszkiwał planetę przeniósł matrix Tardis w ciało kobiety, a sam przeniósł się do Tardis i zabrał ukochany wehikuł czasu Doctora. Ale nie do końca… 

W tym miejscu zaczyna się najlepszy pomysł, na jaki ktokolwiek,  kiedykolwiek mógł wpaść, a mianowicie umożliwienie Doctorowi porozmawiania z Tardis i na odwrót. Może nie wszyscy wyobrażaliby sobie Tardis akurat jako kobiety wyglądem i zachowaniem przypominającej mix postaci granych przez Helenę Bonham-Carter, ale mnie ten pomysł niezwykle urzekł. Niezwykle zabawną sceną, była scena kiedy Doctor nie wie jak się ma zwracać do matrix swojego wehikułu czasu, z czym Tardis nie ma najmniejszego problemu, bo przecież zawsze Doctor mówił do niej „Sexy Beast”. Trzeba przyznać, że scenariusz tego odcinka jest pełen różnych smaczków i ciekawych dialogów między Doctorem, a ludzką postacią Tardis. W końcu podróżują ze sobą już tak długo, a nigdy nie mieli ze sobą okazji porozmawiać, co najwyżej Doctor mógł prowadzić monologi, ale nie mógł liczyć na odpowiedź Tardis. Aktorzy mają tu spore pole do popisu i zaprezentowania swoich umiejętności aktorskich, Matt Smith błyszczy, a przy nim również Suranne Jones, która zagrała ucieleśnienie Tardis. Ukoronowaniem tego wątku jest jednak kłótnia Doctora z Tardis, kiedy to Doctor twierdzi, że on ją ukradł, na co jednak ona ma odmienne zdanie, bo przecież to ona ukradła jego.

Amy i Rory w tym odcinku nie mają za dużo do powiedzenia, gdyż utknęli w porwanej przez ‘Dom’ Tardis. Biegają po wehikule w poszukiwania drogi ucieczki, ku rozrywce ‘Domu’ oczywiście, który funduje im nie lada horror. Scena kiedy Amy widzi starego i zabiedzonego Rory’ego, pełnego pretensji do niej, że go zostawiła, to jedyna naprawdę dobra scena dana państwu Pond w tym odcinku.       



“The Rebel Flesh”, “The Almost People” by Matthew Graham
Bardzo dobre odcinki, mocno osadzone w klimacie science-fiction. Nasi bohaterowie trafiają na niewielką wyspę, na której w fabryce, umiejscowionej w starym klasztorze pracuje grupka ludzi. Pracuje ona przy produkcji jakiegoś kwasu, jednak nie to jest kluczowe w tym odcinku. Kwas, czyli substancja żrąca, wymaga niezwykłych środków ostrożności przy pracy z nim, dlatego przy jego wytwarzaniu nie pracują ludzie, a ich doppelgangery. Ganger tworzony jest z Ciała, które to przejmuje wszystkie cechy swojego pierwowzoru, nie jest jednak człowiekiem. Nad wyspą rozpętuje się burza słoneczna i cały obrót wydarzeń przyjmuje niespodziewany tor. Gangerzy się buntują i chcą przejąć kontrolę.

Oczywiście jeżeli ktoś ma wpaść w tarapaty, to jest to mój ulubiony centurion Rory, który chcąc pomóc jednej z pracownic fabryki, zostaje oszukany przez jej Gangera i wplątany w jej intrygi. Jak w takich przypadkach bywa, ludzie chcą zniszczyć swoje Gangery, bo przecież to nie są istoty żywe, a Gangery, które mają wspomnienia swoich pierwowzorów i odczuwają ich emocje, uważają się za pełnowartościowych ludzi i chcą żyć dalej. Wszystko to dzieje się w bardzo klaustrofobicznym miejscu, skąd ciężko jest uciec. Najjaśniejszym punktem tych odcinków jest jednak Doctor, a raczej Doctor i jego Ganger. Myślałam, że nie może być nic lepszego niż wariat z budką, a jednak może, bo dwóch wariatów z budką wywołało szeroki uśmiech na mojej twarzy. Zresztą wszystko było dobrze rozegrane, do tego świetne dialogi, dlatego pomysł ten miał rację bytu. Ciekawe było też rozwiązanie wątku Amy i jej ciąży/nie ciąży. Doctor i jego Ganger w niezwykle pomysłowy sposób zorientowali się co się dzieje z Amy, jednak najbardziej smutną sceną była ta, kiedy Amy myśląc, że rozmawia z Gangerem wyjawia mu tajemnicę, która ciążyła jej już od tak dawna. 



“A Good Man Goes to War” by Steven Moffat
Jak wiemy z poprzedniego odcinka, okazuje się, że Amy, która podróżuje w Tardis, to od jakiegoś czasu nie jest prawdziwa Amy, a jej Ganger. Najprawdopodobniej została ona podmieniona podczas przygody pokazanej w drugim odcinku. Oczywiście Doctor nie byłby Doctorem, gdyby zostawił Amy na pastwę losu, dlatego Władca Czasu porusza dosłownie, niebo i ziemię i cały wszechświat, by odnaleźć swoją towarzyszkę, Amelię Pond. W tym celu Doctor zbiera armię, stworzoną z istot/ludzi/kosmitów, którym kiedyś pomógł, oraz  lokalizuje miejsce przetrzymywania Amy. Jedyną osobą, która nie odpowiada na wołanie o pomoc Doctora jest River Song.

Odcinek ten jest bardzo dobrze skonstruowany, cały czas nie pozwala się widzowi nudzić. Amy przetrzymywana przez cały ten czas ciągle wierzy, że Doctor i Rory ją odnajdą. Oczywiście Doctor nie ma zamiaru wszczynać krwawej wojny, a zamierza pokonać swoich wrogów sposobem, chce ich przechytrzyć, niestety przy okazji dając się złapać w pułapkę i samemu zostać przechytrzonym. Jak w większości przypadków najbardziej cierpią na tym niewinni ludzie oraz państwo Pond. Dla Doctora jednak najbardziej gorzka jest gorycz przegranej i tego, że nareszcie zaczyna do niego docierać to jak postrzegają go inne istoty we wszechświecie. Dla jednych jest bohaterem (scena kiedy dziewczyna z wrogiej armii przyłącza się do walki u boku Doctora i ginie w walce o jego sprawę, pokazuje jak dużo znaczy dla ludzi spotkanie z nim, ale niestety nie jest tak na odwrót), dla drugich niestety ogromnym zagrożeniem.

Na koniec pojawia się River, na której Doctor wyładowuje swój smutek i wściekłość, bo on był na każde jej zawołanie, a ona opuściła go wtedy, gdy najbardziej jej potrzebował. Jest to jedna z tych scen, kiedy chcemy bronić naszego bohatera, ale nie możemy, nie mamy żadnych kontrargumentów, bo stawiane mu zarzuty są jak najbardziej słuszne i prawdziwe. River tłumaczy mu, że mieszkańcy wszechświata widzą w nim ogromne zagrożenie i to przeciwko niemu została stworzona ta armia. To przeciwko istocie, która mówi o sobie Doctor – uzdrawiacz, lekarz, a wzbudza w nich tyle strachu, że aby czuć się bezpiecznie musieli zbudować armię, bo dla nich pojawienie się Doctora niosło śmierć ich najbliższych, nawet jeżeli intencją Doctora nie było skrzywdzenie nikogo, to zawsze były jakieś ofiary. To dlatego stworzyli broń, która miała go zniszczyć. 

Odcinek nie kończy się jednak smutno, bo w końcu dowiadujemy się kim jest River Song (dlaczego musi być tym kim się okazała być?). Mimo, że nie podobało mi się całe to rozwiązanie a propos tożsamości River, teraz wydaje mi się ono w miarę logiczne, jeżeli cokolwiek jest w tym serialu logiczne.   

    

To by było na tyle moich wynurzeń. Napisałam co chciałam i od razu mi lepiej.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz