poniedziałek, 6 maja 2013

Romans? Dramat? Wielka miłość? – Nie w tym filmie, czyli przeciętna Anna Karenina

Kiedy Anna Karenina zawitała na ekrany naszych kin wszyscy pisali, że film jest ładny wizualnie i nic poza tym, bo burzy uczuć szukać tutaj można jak igły w stogu siana. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym zawierzyła tym wszystkim opiniom, bo przecież od kilku lat od kochanej rodzicielki słyszałam, żebym przeczytała książkę, bo na pewno mi się spodoba. Książki nie przeczytałam, a film Joe Wrighta obejrzałam i wiem, że teraz długo po książkę nie sięgnę, bo historia Anny Kareniny została mi bardzo dobitnie obrzydzona, szczególnie, że nie potrafiłam w oglądanej historii znaleźć nikogo z kim mogłabym chociaż w najmniejszym stopniu sympatyzować, ale po kolei… 

Anna jest żoną dużo starszego od siebie, dość znanego i szanowanego polityka Karenina, który co tu dużo mówić ma zdecydowane trudności w okazywaniu uczuć, czy to swojej pięknej żonie, czy małoletniemu synowi. Jak można się domyśleć Anna nie jest tym zachwycona, ale miłość do syna pozwala jej nie zauważać oschłości męża, a przynajmniej na nią nie reagować. Pewnego dnia Anna wyjeżdża w odwiedziny do swojego brata, do Moskwy i tam poznaje hrabinę Wrońską oraz jej syna Aleksiej. Znajomość z Aleksiejem przeradza się w romans, który powoli rujnuje Annę… 

Zacznijmy od rzeczy pozytywnych, bo ich jest zdecydowanie mniej. Jak już wspomniałam na początku film zachwyca wizualnie. Mi niezwykle spodobała się próba umieszczania scen w teatralnych dekoracjach, dając widzowi wrażenie jak gdyby nie oglądał filmu, a sztukę w teatrze. Dzięki temu niektóre sceny, choć z pozoru wyglądające na sztuczne, nabierały trochę innego, specyficznego klimatu, bo na scenie teatralnej aktor gra inaczej niż przed kamerą, gdzie wymagana jest duża naturalność. Ciągnąc dalej ten wątek należałoby pochwalić scenografów i zapewne ludzi od efektów specjalnych, którzy stworzyli w filmie przepiękne wnętrza i tła do przeróżnych scen. Na koniec nie sposób jest nie wspomnieć o cudownych kostiumach zaprojektowanych przez Jacqueline Durran, która za swoją pracę otrzymała nagrodę Akademii. Widać dopracowany każdy detal, a suknie głównej bohaterki są tak dobrane, by widz nie miał wątpliwości, że to ona ma grać tu główne skrzypce i to na nią powinny być skierowane wszystkie oczy. 

Piękne kostiumy, piękna scenografia, tylko historia już nie tak piękna...

Na tym jednak pochwały się kończą, a szkoda, bo widać w tej historii ogrom potencjału, ale strasznie niewykorzystanego. Nie wiem jak historia była poprowadzona w książce, ale zupełnie nie podobało mi się to, jak wyglądała ona w scenariuszu. Wiem, że film miał dość wiernie odtwarzać książkę, ale również wiem, że często trzeba zrezygnować z kilku scen lub boleśnie je skrócić, bo sceny które pasują w książce, zupełnie nie zagrają na ekranie, a inne mogą mocno wydłużyć film. Scenarzysta zapewne w większym, albo mniejszym stopniu, starał się jak najwierniej wzorować na tekście Tołstoja, ale dla mnie, widza niezaznajomionego z książką, ciężko było uwierzyć w niektóre zachowania bohaterów. Zdaję sobie sprawę, że Anna Karenina jest bardzo obszerną powieścią, jak to się ładnie mówi - opasłym tomiszczem, co sprawia, że przeniesienie jej na ekran jest trochę taką mission impossible, ale to nie usprawiedliwia scenarzystów za zrobienie filmu, w którym bohaterowie zachowują się jak nienormalni, a przy tym są niezwykle płascy i papierowi. Duża w tym zasługa średnio udanego castingu, jak i samej gry aktorów, dlatego spieszę z wyjaśnieniem o co mi chodzi. 

Niby romantyczna scena, a aktorzy wyglądają jakby duchem byli gdzie indziej...

Zacznijmy od samego pomysłu na miłość od pierwszego wejrzenia, bo takie można odnieść wrażenie. Młody hrabia Wroński chodzi za Anną, zaś ona usilnie wzbrania się przed uczuciem i wszystko byłoby dobrze, tylko przed jakim uczuciem? Bo ja się naprawdę starałam, ale ani u Keiry Knightley ani u Aarona Taylora-Johnsona nie dostrzegłam żadnego większego zaangażowania by przekonać widza, że grani przez nich bohaterowie spojrzeli na siebie i już wszystko zaskoczyło. Miał być romans, a ja widziałam dwójkę ludzi w romantycznej scenerii wypowiadających oklepane frazesy. Niech wszyscy mówią co chcą, ale ja żadnego iskrzenia, żadnej chemii między bohaterami nie widziałam. Co najśmieszniejsze nie rozumiem dlaczego Anna wybiera młokosa i dla niego poświęca dosłownie wszystko zamiast próbować porozmawiać z mężem o tym co ją w ich małżeństwie boli. Bo grany przez Jude Lawa Karenin wcale nie jest taki zły. Fakt, że jest starszy od bohaterki i ma problemy z okazywaniem uczuć, ale wydaje mi się, że Anna mogła trafić dużo gorzej. Zamiast więc kibicować kobiecie, która w tamtych czasach odważa się zaryzykować dla miłości, mi osobiście było przykro Karenina, który na swój sposób, najlepiej jak potrafił chciał być w tej całej sytuacji fair. Poza tym zastanawiam się gdzie ludzie od castingu mieli oczy, bo o ile Keira Knightley jako Anna według mnie była całkiem dobrym wyborem, szczególnie że aktorka bardzo ładnie prezentuje się w strojach z epoki i często gra w filmach kostiumowych, to nie wiem kto wpadł na pomysł, że ktokolwiek uwierzy, że bohaterka może porzucić męża, który wygląda jak Jude Law, dla młodzieńca, który zgubił gdzieś swój zielony kostium, mimo że Law nie wygląda w tym filmie nazbyt korzystnie. 

Zamiast kibicować kochankom, mi jest żal porzuconego męża i wcale nie dlatego, że gra go Jude Law...

Kolejnym zarzutem do filmu może być to, że momentami strasznie się dłużył. Wydawało się, że niektóre sceny trwały w nieskończoność i mimo, że były świetne wizualnie, to nie wnosiły za dużo do opowiadanej historii. Za to niektóre wątki były bardzo poszarpane, jak np.: historia Kitty i Lewina, która została chyba skrócona do niezbędnego minimum. Dla mnie ten wątek wyglądał trochę tak, że gdyby był to serial, to twórcy dyskretnie zapomnieli by o nim wspominać w kolejnych odcinkach tak, że i widz w końcu zapomniałby o jego istnieniu. A szkoda bo akurat był to wątek dość ciekawy. Co jest przykre, to że film zaczyna się robić interesujący dopiero kiedy wszystko zaczyna się sypać, to znaczy kiedy życie bohaterki zaczyna jej się powoli rozpadać. 

Historia Anny Kareniny ani mnie nie wzruszyła, ani nie zaciekawiła, ani też nie sprawiła, że mam ochotę sięgnąć po książkę. Po prostu jednym uchem (chyba w tym przypadku trafniej - okiem) wleciała, a drugim wyleciała. Oprócz przepięknych kostiumów i ciekawej koncepcji reżysera na nakręcenie filmu na teatralnej scenie, historia Kareniny w tym filmie się nie obroniła. Żaden bohater nie wzbudził we mnie sympatii, żaden też nie sprawił, że miałam ochotę zrobić mu krzywdę. Ot byli, a potem znikli. Film Joe Wrighta jest właśnie takim filmem, do obejrzenia i bardzo szybkiego zapomnienia, jeżeli oczywiście przetrwa się niektóre, wizualnie ładne, ale jakby nie było, dłużyzny.


2 komentarze:

  1. Ja doznałam gorszego rozczarowania bo książkę przeczytałam z wypiekami na twarzy :c szkoda, ładna wydmuszka i nic poza tym, a historia z takim potencjałem! podobno najlepsza jest wersja z Vivien Leigh, ale jeszcze nie widziałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książkę pewnie przeczytam, ale może dopiero w wakacje... Miałam ochotę obejrzeć którąś ze starszych filmowych wersji historii Kareniny, ale nie wiedziałam którą. Obstawiałam tę z Sophie Marceau, ale w takim razie może na pierwszy ogień wezmę wersję z Vivien Leigh, skoro mówisz, że najlepsza ;)

      Usuń